06
Styczeń
2024
20:01

dziennik 2024-01-06 19:10

📸 https://www.facebook.com/share/p/JznxBKPtmy9yghrK/?mibextid=WC7FNe

Dokładnie sto trzydzieści trzy lata temu urodził się Stanisław Gruszczyński. Król tenorów, jeden z najwybitniejszych polskich śpiewaków operowych pierwszej połowy XX wieku! Artysta, który w mediolańskiej La Scali śpiewał największe partie operowe po polsku, miał wielki majątek, zbudował w Milanówku przepiękną willę; człowiek, którego sąsiedzi wynosili z pociągu i nieśli do domu, by oddać mu hołd. Miał wielki gest i serce. Bezinteresownie pomagał swoim młodszym kolegom-śpiewakom, chociaż przecież mógł obawiać się, że ich sława przyćmi jego własną. Jednym z nich był Jan Kiepura… Gruszczyński to także człowiek, który eksploatując swój największy dar – magiczny głos – utracił go, a potem… stracił wszystko inne. Dom, własne kąpielisko, konie, pieniądze… Umierał samotny i całkowicie zapomniany. Kto go dzisiaj pamięta?

Był synem rolnika, przyzwyczajonym do ciężkiej pracy w gospodarstwie. Rodzice posłali go do Szkoły Realnej w Wilnie – ukończył sześć klas, by w 1905 r. zostać wyrzuconym za czynny udział w słynnym strajku szkolnym, podczas którego domagano się wprowadzenia języka polskiego do szkoły. Dostał tzw. „wilczy bilet”. Nie zdążył nawet nauczyć się jeszcze nut…

Miał czternaście lat, kiedy przyszło mu rozpocząć pracę w fabryce czekolady Kazimierza Sztralla. Przez cały dzień musiał kręcić lody! Później pracował też jako kelner w cukierni Rudnickiego. Podobno już wtedy znano go w Teatrze Wileńskim – każdą wolną chwilę spędzał oglądając grane tam przedstawienia. Był przy tym niespokojną duszą, brał udział w manifestacjach politycznych, musiał się nawet ukrywać. Przeżył pierwsze zawody miłosne: został odrzucony przez Marię Niemczyk, którą kochał szczerze, nie udało mu się też zostać mężem jej siostry Michaliny, która co prawda odwzajemniała jego uczucia, ale na ślub z socjalistą nie zgodziła się jej matka. Wyjechał więc… do Warszawy. Kiedy po kilku latach powróci na gościnne występy już jako ceniony artysta Opery Warszawskiej, panny będą spoglądały tęsknie w jego stronę…

W Warszawie z miejsca został aresztowany, jednak z braku dowodów popełnionych przestępstw politycznych został wypuszczony. Carska policja otoczyła go wszakże swoją dyskretną „opieką”. Pracował jako robotnik, statystował czasem w Operze, marząc skrycie, by być najważniejszym z uczestników olśniewajacych przedstawień. W 1910 r. został kelnerem w sosnowieckiej cukierni Władysława Ciechanowskiego. To właśnie tam zaczął śpiewać, goście byli zdumieni słysząc fragmenty najsłynniejszych arii, wykonywane jakby od niechcenia. Gruszczyński brał już wówczas lekcje śpiewu, było ich oczywiście za mało i nauka trwała zbyt krótko. Miał jednak wielki talent i nadzieję, że uda mu się spełnić marzenia.

Śpiewał coraz więcej i więcej. W kawiarniach, na akademiach… w końcu usłyszał go ktoś, dzięki komu przeniósł się na stałe do Warszawy, by zacząc zarabiać głosem. Istnieje kilka wersji tej historii o kliencie cukierni, który zmienił życie Gruszczyńskiego (możecie Państwo poznać je wszystkie czytając biografię śpiewaka napisaną przez Justynę Reczeniedi, z której i ja czerpałem pełnymi garściami układając ten tekst), jak by jednak wtedy nie było, nasz bohater pojawił się w Warszawie. Uczył się u organisty kościoła pijarów – Antoniego Karnaszewskiego, później na prywatnych zajęciach u Stefana Dudzińskiego. Ciężko pracował, by zarobić na te lekcje.

Uchodził za przystojnego mężczyznę, blondyn o błękitnych oczach mógł się podobać. Był kelnerem w Hotelu Angielskim, który w wolnych chwilach biegał na lekcje śpiewu. Miał wielki tenorowy głos o rozległej skali i pięknej barwie. Do tego naturalne zdolności interpretacyjne i aktorskie – i jeszcze nieprzeciętną pamięć muzyczną. To, czego nigdy nie nauczył się w szkole muzycznej (nigdy w niej nie był) nadrabiał słuchając nagrań. Tylko kilka miesięcy zajmie mu przejście od śpiewania w kościele do osiągnięcia wysokiej pozycji zawodowej. W ciągu jednego tylko sezonu wykreował kilka znaczących partii operetkowych, a jego nazwisko zaczęło pojawiać się w prasie z adnotacją, iż oto narodziła się nowa gwiazda. Pięć miesięcy po debiucie na scenie operetkowej stał już na deskach Opery Warszawskiej! Repertuar operowy, do którego Gruszczyński okazał się wprost stworzony, przynosił mu niezrównaną dawkę emocji, wyczuwalnych i odwzajemnianych przez publikę. Stały angaż został mu zaoferowany praktycznie z miejsca.

Wciąż nie znał nut, uczył się kolejnych partii ze słuchu, a cała Warszawa przychodziła do Opery, by wraz z nim odczuwać kolejne wielkie dzieła. Śpiewał zarówno lżejszy, operetkowy repertuar, jak i wielkie, arcytrudne partie operowe. Hipnotyzował publiczność jako Kazimierz w „Hrabinie” Moniuszki oraz tytułowy „Lohengrin” z opery Wagnera. Recenzenci donosili o spektakularnym sukcesie. A on, koncertował, koncertował, koncertował. Sam Jan Kiepura powie kiedyś: „Największym śpiewakiem na świecie był Stanisław Gruszczyński, a ja przy nim jestem… taki malutki”.

Wspaniały debiut pozwolił artyście ustabilizować także swoją sytuację ekonomiczną. Osiadł w Warszawie, mieszkał przy Nowym Świecie 47 (prowadząc tzw. dom otwarty). Podczas pierwszej wojny światowej dwukrotnie został aresztowany za śpiewanie podczas nabożeństw za poległych bohaterów. Udzielał się społecznie przez lata w setkach, jeśli nie tysiącach akcji społecznych.

W 1917 r. zaproszono go na występy w Operze Cesarskiej w Berlinie. Śpiewał Wagnera… po polsku! Przejechał całe Niemcy z tryumfalnym tournée. Za każdym razem oklaskiwano gorączkowo język polski niosący się ze sceny! Rok później do swojego dorobku śpiewak dodaje m.in. wybitne kreacje: Vasco da Gamy w „Afrykance” Meyerbeera, Don José w „Carmen” Bizeta, Eleazara w „Żydówce” Halévy`ego, Jontka w „Halce” Moniuszki. Krytycy padają na kolana, piszą o tym, że drugiego takiego nie znajdzie się w świecie.

Pasmo sukcesów trwa. Uwielbiany śpiewak żeni się z Janiną Smotrycką. Ta po jakimś czasie zacznie odczuwać zmęczenie zamiłowaniem męża do życia towarzyskiego i …wyścigów konnych. Tymczasem artysta uskrzydlony szczęściem w życiu uczuciowym objawia się warszawskiej publiczności w swojej życiowych rolach: tytułowego Otella z opery Verdiego i Cania z „Pajaców” Leoncavalla. Publiczność płacze w czasie jego występów, a później wiwatuje na cześć wielkiego śpiewaka. Śpiewaka, jak to mówiono, z Bożej łaski, bo przecież wszystko, co technicznie piękne, miał jakby z góry przyrodzone.

Występuje w filmach, jego twarz pojawia się w reklamach. Sypią się zaproszenia z całego świata. Stanisław Gruszczyński występuje w Teatrze Narodowym São Carlos w Lizbonie, później w Madrycie i Barcelonie. W 1922 r. śpiewa prapremierowo główną partię Młodego Króla w operze Karola Szymanowskiego „Hagith”. Biją się o niego teatry operowe w Parmie, Trieście, Mediolanie i Rzymie. Wystąpi w każdym z nich, choć recenzje nie będą entuzjastyczne. Trema. Po powrocie do kraju – znów nieprzerwane pasmo sukcesów. Gruszczyński jest idolem debiutującego Jana Kiepury. Kolejne sezony eksploatują głos śpiewaka ponad miarę, występy w Operze Warszawskiej, szereg wyjazdów do teatów operowych całej Europy, niezliczone koncery… Wielokrotnie przyjdzie mu śpiewać na żywo w audycjach radiowych. Za darmo zresztą…

W 1927 r. podbija Pragę, rok później – Bułgarię i kolejne miasta niemieckie. Śpiewa gościnnie w mediolanskiej La Scali. Wzbudza zachwyt, choć proponują mu tam uzupełnienie braków w edukacji, które mogłyby spotęgować mistrzostwo wykonawcze. Ktoś chce za to zapłacić. Gruszczyński odmawia. W Polsce czeka wierna publiczność, wielkie role, także filmowe. Jeden z najpiękniejszych głosów tenorowych urzeka śpiewaków i śpiewaczki, z którymi występuje, bo jest zawsze gotów pomagać, we wszystkim. Zarabia gigantyczne pieniądze, podobno dwukrotność pensji prezydenta.

Zaczynają się jednak pierwsze kłopoty z głosem. Nieśmiało napomykają o nich krytycy. Muszą mieć się jednak na baczności, ponieważ pierwszego, który ośmielił się źle napisać o Gruszczyńskim, ten beszta na ulicy. Dość powiedzieć, że konieczne było wezwanie pogotowia…

W 1930 r. śpiewak wybudował w Milanówku okazałą willę – Zacisze. Podobno najpierw powstał tzw. Domek Baletnic, w którym artysta chciał gościć koleżanki z teatru… Kupił mnóstwo ziemi, założył stajnię koni wyścigowych. Jeździł powozem. W jego parku nie brakowało dzikiej zwierzyny. Przez jego dom codziennie przewijały się tłumy gości: artystów, znanych postaci życia towarzyskiego Warszawy. Odchoruje to ciężko jego żona, która na całe lata zamknie się we własnym pokoju. Podobno będzie długie godziny czesała swoje piękne włosy, wpatrzona w lustro. Podobno…Po piętnastu latach przyjdzie im się rozstać.

W 1931 r. w Estonii rozpływa się w powietrzu jego brat. Nie wiadomo, co się z nim stało. Artysta coraz więcej pije, jego głos traci blask, problemem stają się trudniejsze arie. Śpiewa więc w warszawskich kabaretach, by podreperować finanse. Ale to już przecież nie to… Kolejne rewie szybko spadają z afisza, śpiewak przejdzie wtedy załamanie nerwowe. W 1935 r. traci swoje ukochane Zacisze – przejmuje je bank, gdy nie jest w stanie spłacać rat zaciągniętych kredytów. Upadał coraz niżej i nikt mu nie pomógł. Nagle wszyscy, o których tak dbał wcześniej, zaniewidzieli. W 1938 r., na ćwierćwiecze swoich występów, artysta planuje wydać książkę. Wysyła listy do ludzi, którzy go znali z prośbą o kilka słów, niewielu odpisze.

Przed wojną posiadał jeszcze ziemię w Milanówku, dom przy ulicy Plantowej i stawy. Urządził tam popularne kąpielisko. Później i to stracił. Musiał pracować jako furman i robotnik fizyczny. Brakowało mu jedzenia. Nowa mieszkanka jego dawnego Zacisza będzie mu je dawała za darmo. W 1945 r. Gruszczyński występuje w amatorskich przedstawieniach w Teatrze Letnim w Milanówku. Rok później wyprosi w Romie organizację jubileuszu trzydziestopięciolecia pracy. Nie było nawet orkiestry. Jego nazwisko już się nie liczyło. Przyznano mu stanowisko kierownika kółka teatralnego w Powiatowym Domu Kultury w Grodzisku Mazowieckim. Wytrzymał trzy lata, odszedł stamtąd na własną prośbę. Zmieniał mieszkania na coraz mniejsze. Nie bójmy się nazwać tego po imieniu – wegetował. Dzięki staraniom przyjaciół dostał posadę bibliotekarza w Teatrze Wielkim. Kilka lat przed śmiercią wystąpił raz jeszcze w Operze Warszawskiej – jako Stary Wiarus w „Hrabinie” Moniuszki. To rola niema… Nikt go nawet nie usłyszał. W 1958 r. przeszedł na emeryturę. Według przekazów – widywano go zbierającego butelki. Ratował go finansowo miejscowy szewc.

Ostatni list w życiu artysta wyśle do wciąż uwielbiającego go Kiepury. Opowie w nim, jak brakuje mu radia, ale poprosi tylko o zdjęcie z autografem. Dostanie telegram z zaproszeniem do Hotelu Bristol i na koncert Kiepury, zapewnienie, że nowe amerykańskie radio i leki na dusznicę już czekają. Do telegramu dołączony był przekaz na sporą sumę pieniędzy. Stanisław Gruszczyński nie będzie miał jednak już sił, by go zrealizować. Zostanie znaleziony w jego pokoiku. Zmarł biedny, samotny i nieszczęśliwy. Pochowano go, nie bez problemów, na Powązkach, a potem zapomniano…

Ciekawostka: jego „Zacisze” po latach stało sie domem Krystyny Jandy, która w swoich „Dziennikach” przypomni, że w czasie wojny działał tam m.in. szpital powstańczy. W jej dzisiejszej sypialni funkcjonowała „umieralnia”, której śladem są krzyże na milanowskim cmentarzu. Wielokrotnie działy się tam rzeczy, w które trudno uwierzyć. Być może zapomniany artysta opiekuje się nowymi domownikami?

Z lękiem oddaję Państwu tę opowieść o artyście, który zaznał wielkiego szczęścia i równie wielkiego nieszczęścia. Wiem, że według wszelkich internetowych standardów napisałem zbyt obszerny tekst, a i tak to tylko fragmenty niezwykłej biografii tego wielkiego tenora. Zastanawiam się, czy będzie się komuś chciało to czytać? Na pewno nie byłoby dzisiejszego postu, gdyby nie Justyna Reczeniedi, cudowna sopranistka, która kilka lat temu z okruchów wspomnień ludzkich i dokumentów odnalezionych w teatralnych archiwach utkała piękną książkę – „Stanisław Gruszczyński. Dzieje króla tenorów”. Ile tam można znaleźć jeszcze faktów, ile tajemnic, ile magicznych wspomnień. Elektryzująca lektura.

Jeśli Państwo dotarliście aż tutaj, proszę: nieście w świat informację o Stanisławie Gruszczyńskim. Nie tylko w dniu jego urodzin, także jutro, pojutrze i w inne dni. Bo to nie chodzi przecież, by wspomnieć rocznicowo wielkiego człowieka, ale by w ogóle pamiętać, że on był…

fot. w tytułowej partii w”Zygmuncie Auguście” Tadeusza Joteyki w Teatrze Wielkim w Warszawie w 1928 r. – Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygnatura: 3/1/0/11/11264/1, Domena publiczna

© Copyright 2024 Krystyna Janda. All rights reserved.