Zmarł Grzegorz Skurski.
2009-05-06
Nie żyje Grzegorz Skurski. Amator życia. Niezwykła postać, bliska wielu ludziom z różnych środowisk. Reżyser dokumentalista, autor monodramów i słuchowisk radiowych, felietonista. Żadna z tych ról nie określa, kim był naprawdę. Sam siebie nazywał półżartem „najlepszym szoferem wśród reżyserów z racji stażu taksówkarskiego”. „Do tej pory – chwalił się – korzystam z opowieści, których przez dziesięć lat słuchałem zza kierownicy. Moje życie to ciągłe słuchanie i dosyć nieudolne przetwarzanie tego, co usłyszałem”.
Poznałem go w latach 70., na planie dokumentu „Klub pod bazarem”, o dzieciach z zakazanej praskiej ulicy Brzeskiej (sam był „praskim rodakiem”). Kojarzyliśmy go wtedy z „Człowiekiem z marmuru”, gdzie zagrał siebie, członka filmowej ekipy Agnieszki, w charakterystyczny sposób przygarbionego wskutek choroby kręgosłupa. O Krystynie Jandzie, którą poznał wtedy na planie u Wajdy, zrealizował w odstępie kilkunastu lat trzy dokumenty zatytułowane „Aktorka”. Był zafascynowany jej aktorstwem jako rodzajem energii – talentem pozwalającym traktować samo życie jako rolę do zagrania.
Najbardziej fascynowało go, jak mówił, „poznawanie nowych ludzi i jazda samochodem”. Poszukiwał smakoszy życia, ludzi, mających odwagę w najgorszych opałach powiedzieć jak bohater mickiewiczowskiej ballady: „To lubię!”
Wśród jego przyjaciół – bratnich dusz – znajdowały się takie postacie, jak Krzysztof Kieślowski, Wojciech Has, liczne aktorki, których ukryte możliwości odkrywał: Katarzyna Figura, Danuta Stenka, Sławomira Łozińska, Grażyna Barszczewska. Był – co jest dość rzadką cechą wśród mężczyzn – przyjacielem i powiernikiem kobiet. Jedną z tych osób, które podziwiał i z którą był w stałym, niemal kumpelskim kontakcie, była Małgorzata Chmielewska ze wspólnoty „Chleb życia”, siostra od bezdomnych, chorych, samotnych.
Swój ostatni film, świetny, krótki dokument „Rytm życia”, który będzie miał premierę na Krakowskim Festiwalu Filmowym, nakręcił w chorobie, w ciągu jednego dnia. Ten film jest jego małym testamentem – portretem spotkanego przypadkiem nad Wisłą kloszarda bębnisty mieszkającego z ukochaną kobietą w rzecznej barce i wysyłającego w kosmos swój muzyczny „rytm serca”. Komu innemu, jak nie Grzegorzowi, mógł opowiedzieć o swojej pasji życia? Grzegorz Skurski zostawił wielu, którzy go kochali: rodzinę, synów oraz bliższych i dalszych ludzi, którzy mu się zwierzali jak w konfesjonale.
Lubił cytować Słonimskiego: „Nic w tym nie nadzwyczajnego, że człowiek czuje się stary. Najgorsze jest to, że czuje się młody”. Miał 70 lat. Był podobno idealnym pacjentem onkologii. Kiedy zaprzyjaźniona pani profesor podała mu fatalną diagnozę, zaśmiał się. „Czemu się śmiejesz, idioto?” – zdziwiła się. „Bo nareszcie coś konkretnego” – powiedział Grzegorz. „Onkologia, chemia, sterydy, hormony, morfina i nareszcie życie. Śpię, jem i czytam”.
Przez cały czas w blogu Krystyny Jandy publikował felietony, ozdobione zdjęciem z diablimi różkami. „Przeżywam bardzo satysfakcjonujący okres w moim życiu umysłowym. Los dwa lata temu postawił mnie na granicy życia i śmierci. Choroba jest nieuleczalna, ale pozwala dzięki bardzo kłopotliwej terapii żyć. To pozwoliło mi na dystans do świata. Bardzo łatwo jest odróżnić rzeczy ważne od błahych. Jestem na świecie wystarczająco długo, aby pamiętać to, co przy obecnym tempie zmian wyciera pamięć tych, którzy dopiero co zaczynają smakować życie”.
Dla „Gazety”: Krystyna Janda
W „Człowieku z marmuru” należał do małej ekipy filmowej reżysera Agnieszki, nosił sprzęt, był kierowcą. Z filmu pamięta się Jego charakterystyczną lekko pochyloną sylwetkę w białej kurtce i Jego sarkazm. Potem już był cały czas niedaleko mnie, jako reżyser, felietonista, dokumentalista, autor sztuk teatralnych, kierowca, doradca w sprawach samochodowych, środowiskowych, małżeńskich, towarzysz depresji i sukcesów, świadek wydarzeń.
Znał znanych i jakoś tak się zdarzało, że przeżywał z nimi te najtrudniejsze momenty, był gdzieś niedaleko. Do Niego się dzwoniło, kiedy trzeba było się uśmiechnąć nad nieszczęściem i tragedię przyjąć jako coś naturalnego, On w tym pomagał, On to potrafił, i to bez znieczulenia. Mówił o sobie, że z niejednego pieca jadł chleb, w niejedną ulicę zabłądził, bawił się na niejednej imprezie i spał kątem w najdziwniejszych miejscach i do tego na zakrętach historii.
Kochał Kobietę jako zjawisko, stwór godny opisu i zastanowienia. Przyjaźnił się z kobietami. Uwielbiam jego filmy dokumentalne opowiadające o zwykłych ludziach, tropiące paradoksy ludzkiej psychiki i ludzkich losów. Przez ostatnie dwa lata pisał felietony na mojej stronie internetowej, mówił, że tylko one trzymają Go przy życiu. Walczył z cierpieniem i losem jak tur, jak olbrzym. Kilka dni temu zadzwonił do mnie, jak zwykle dzwonił, co kilka dni, i powiedział: – K… nie jest lekko. To wszystko.
Tadeusz Sobolewski
Gazeta Wyborcza