Z życia glist - Krystyna Janda
Autor: PER OLOV ENQUIST
Teatr Powszechny Warszawa
premiera 19 kwietnia 1984
reżyseria – Zygmunt Hübner
przekład – Andrzej Krajewski-Bola
scenografia – Barbara Hanicka
obsada:
Johanne Luise Heiberg – Krystyna Janda (gościnnie)
Johan Ludvig Heiberg – Franciszek Pieczka, Zygmunt Hübner (jednorazowe zastępstwo 17 maja 1987)
Hans Christian Andersen – Zbigniew Zapasiewicz
Łysa – Wiesława Mazurkiewicz
RECENZJE:
BAŚŃ O ANDERSENIE (F.Z.K.)
To już druga sztuka szwedzkiego dramaturga, grana na naszych scenach. Podobnie jak w „Nocy trybad” Enquist i tym razem napisał utwór o postaciach z kręgu kultury skandynawskiej. „Noc trybad” zrodziło zainteresowanie światem wewnętrznym Strindberga. Bohaterami „Z życia glist” są Hans Christian Andersen, duńska aktorka Johanne Luise Heiberg i jej mąż Johan Heiberg – dyrektor Teatru Królewskiego w Kopenhadze. Metoda prezentowania bohaterów, zastosowana przez Enquista, odbiega od tradycyjnych chwytów polskich autorów. U nas większości sztuk biograficznych przyświeca zamiar hagiograficzny. Rej zakłada zespół pieśni i tańca – takie prapra „Mazowsze”. Frycz Modrzewski przez ileś tam aktów naprawia Rzeczpospolitą. Sułkowski jest lepszym wodzem niż Napoleon. Kościuszko pod Racławicami pozuje rzeźbiarzom szykującym mu pomnik itd. Może jedynie Iwaszkiewicz w dramatach o Chopinie, Baraku i Puszkinie nie cofał się przed mówieniem o tym, co zwykło się przemilczać kreując postacie ze spiżu i marmuru. Właśnie z wyzbycia się pruderii i zahamowań szwedzki autor uczynił siłę swego dramatopisarstwa. Wybiera on zawsze miejsce ciemne w życiorysach sławnych postaci, gdyż tylko zgęszczenie mroku pozwala mu na ukazywanie prawdy o źródłach ich twórczości. Tak jest i w przypadku „Życia glist”. Zręcznie i bardzo teatralnie skonstruowana akcja odsłania nieznaną twarz światowej sławy baśniopisarza, który będąc człowiekiem złamanym i nieszczęśliwym, pełnym kompleksów i wspomnień z koszmaru dzieciństwa, znajdował pocieszenie jedynie w skłamanych opowieściach, gdzie poezja zastępowała mu to wszystko, czego zabrakło w życiu. Drugą bohaterką, czy raczej antybohaterką, jest despotyczna i odnosząca sukcesy aktorka. Ale ona także skrywa w sobie piekło przeszłości… Nie zamierzam streszczać utworu Enquista. Pragnę natomiast stwierdzić, że spektakl w Teatrze Powszechnym jest kto wie, czy nie najlepiej zagranym spektaklem w ciągu całego sezonu. Wspaniała Janda – najwybitniejsza dziś aktorka średniego pokolenia, która już teraz potrafi zagrać wszystko. A przy tym – umiejętności techniczne nie zmieniają faktu, że umie ona – jak mało kto – po prostu wzruszać publiczność. Wspaniały Zapasiewicz – rozedrgany, niepewny, naiwny i zarazem chełpliwy Andersen, to jeszcze jedna postać w kolekcji ról, które określają czas teraźniejszy polskiego teatru. Do tego Pieczka w trudnej, rezonerskiej roli Heiberga, który umiał ją nasycić dramatem samotności i lęku. No i zaskakująca metamorfoza: Wiesława Mazurkiewicz (Łysa) w niemej omalże roli staruszki przykutej do fotela. Cóż to za świetna etiuda starości! Reżyseria Zygmunta Hübnera tworzy precyzyjny, aktorski spektakl o wielkiej urodzie scenicznej. Nie byłbym pewny, czy takie przedstawienia nie stanowią o randze polskiego teatru w stopniu znacznie większym niż obsypywane nagrodami efemerydy montowane na eksport. Bez tekstu i bez myśli.
F.Z.K.
„Szpilki” nr 42, 18 października 1984
———————- ————- ————— ————
BEZ WSPÓLNEGO TYTUŁU (JASZCZ)
Teatr Rzeczypospolitej pokazał w Warszawie kolejne przedstawienia pod swoim patronatem: Kantora „Gdzie są niegdysiejsze śniegi” (z krakowskiego Cricot 2) oraz Büchnera „Woyzeck” (z Teatru Polskiego z Wrocławia). Oba bardzo interesujące i powitane przez Warszawę teatralną z uznaniem. Tym bardziej godzi się przypomnieć sprawę z tak niedawnej przeszłości, a już jakby zapomnianą: że Teatr Rzeczypospolitej zanim się był narodził, już okrzyczano jako zbędny i poroniony, i że także, dzisiaj musi przewalczać zawiść zawiedzionych, sceptycyzm obojętnych, nieufność nawet życzliwych. W tych warunkach trzeba doceniać zapał i energię J.P. Gawlika, uprzednio wygryzionego z Teatru Starego w Krakowie, którego świetności był współtwórcą i animatorem. Niezrażony żadnymi przeszkodami i kłodami, rzucanymi mu pod nogi, Gawlik nadal walczy i przekonywa do teatru, który powstał poza nim, ale który on ma oblekać w ciało. I w ciągu bodaj ośmiu miesięcy dał dziewięć przedstawień, znaczących, ważnych, wprowadzając Teatr Rzeczypospolitej w krwiobieg polskiego teatru, polskiej kultury teatralnej. Nie ma ludzi nie zastąpionych, zbyt długo żyję na świecie, bym o tym nie wiedział. Ale bywają ludzie, którzy w danej sytuacji są szczególnie potrzebni i użyteczni. Nie znam bliżej J.P. Gawlika, pamiętam go z czasów, gdy pisywał sztuki tzw. użytkowe, co to cieszą się powodzeniem u publiczności, ale lekceważeniem znawców. Lecz pamiętam go też jako dyrektora Teatru Starego. Teraz prócz Teatru Rzeczypospolitej prowadzi również Teatr Dramatyczny, placówkę jeszcze trudniejszą i zagrożoną upadkiem. Czy nie zasługuje na to, by mu i w przypadku ratowania Teatru Dramatycznego życzyć powodzenia? Widowisko Kantora, ukazane w Stodole, ma swój wdzięk i klimat. Nie jest to, oczywiście, klasa „Umarłej klasy”. To dopiero przygotowanie, próba generalna przed osiągnięciami Kantora teatru śmierci. Ale już w tym wyrazistym panopticum Kantora z 1979 roku – dopiero teraz prezentowanym w Polsce – widać jakże wiele elementów, które tak świetnie zaowocowały w „Umarłej klasie” i w „Wielopolu, Wielopolu”: widać zarazem, jak ten teatr plastyki i słowa trudny jest do twórczego naśladowania. „Woyzeck”, sztuka napisana w 1836 roku, należy do czołowych utworów niemieckiej klasyki, jakkolwiek ocalała w kształcie niepełnym i okaleczonym. Inscenizatorom, reżyserom daje mnóstwo możliwości kreowania własnej wizji scenicznej, od naturalizmu po ekspresjonizm niemiecki czy nawet awangardę. Z tych możliwości skorzystał w pełni Tadeusz Minc, reżyser doświadczony, mający w swym dorobku niejeden udany spektakl. Na żywioł „Woyzecka” spojrzał poprzez – „Koczowisko” Łubieńskiego, swój sukces reżyserski, znany i w Warszawie. Osiągnął wysoki stopień spójności, wyrazistości i teatralności widowiska, jedna to z najlepszych prac w jego działalności reżyserskiej. Niemiecki pisarz Werfel napisał kiedyś książkę, opatrzoną tytułem „Nie morderca jest winien, lecz zamordowany”. W „Woyzecku” nie jest winien ani zabójca, ani jego ofiara, winien jest los Woyzecka w obcym, wrogim mu świecie. Jest zasługą Teatru Rzeczypospolitej, że widzom nie tylko znad Odry pokazał piękny spektakl Minca. A już w ślad za nim wchodzi do Pałacu Kultury i Nauki Teatr Współczesny ze Szczecina z przedstawieniem w hołdzie dla niedawno zmarłego Stanisława Hebanowskiego. Gdy tak się wiedzie Teatrowi Rzeczypospolitej, ostrą konkurencję ma na Pradze w Teatrze Powszechnym Zygmunta Hübnera. Nowa premiera w tym teatrze – „Z życia glist” Pera 0lova Enquista w reżyserii Hübnera – prezentuje nie tylko świetne aktorstwo i wytrawną reżyserię, ale też wybitną sztukę pierwszego dziś dramaturga skandynawskiego. Teatr Powszechny pokazał nam już rewelacyjną „Noc trybad” Enquista, sceny z życia Strindberga. „Z życia glist” to „obraz rodzinny z 1859 roku” (jak to określa podtytuł) z życia sławnego baśniopisarza Andersena i małżonków Heiberg (on – w swoim czasie król duńskiego teatru i krytyki, ona – duńska Modrzejewska). Sztuka nie jest ani plotkarska, ani skandalizująca. Jest po prostu wnikliwa i szczera. A jednak zimno mi się robi na myśl, co by się działo, gdyby u nas ktoś w podobny sposób odważył się pokazać starość Mickiewicza albo młodość panny Heleny Misel (z czasem znanej jako Modrzejewska). Bywamy obrazoburczy, ale w miarę, w miarę… W „Z życia glist” święci triumfy, gościnnie, Krystyna Janda, najmodniejsza obecnie aktorka polska. Rewelacyjna po raz pierwszy w roli zadziornej, przebojowej dziennikarki w znakomitym filmie Wajdy „Człowiek z marmuru”, potrafiła być żenująco słaba w bardzo złym filmie Wajdy „Człowiek z żelaza”. Często grywająca w filmie, Janda jest jednak przede wszystkim aktorką teatralną. Jej rola w sztuce Enquista to piękne osiągnięcie. Janda potrafiła ukazać całą złożoną psychikę Johanny Luizy Heiberg. Teatr Powszechny coraz silniej staje się teatrem aktorskim. Wraz z Jandą popisowy kwartet aktorski tworzą Wiesława Mazurkiewicz, Franciszek Pieczka, Zbigniew Zapasiewicz. Kiedyś chadzało się do teatru „dla aktorów”. Janda, Zapasiewicz to właśnie tacy aktorzy, którzy także sami bywają magnesem.
JASZCZ
„Perspektywy” nr 23, 8 czerwca 1984
——————— ————— —————————-
DECYDUJE AKTORSTWO. Z WARSZAWSKICH SCEN (Jan Frycz)
Jeszcze się sezon teatralny nie rozwinął na dobre, jeszcze trwa wakacyjna przerwa na niektórych scenach, jeszcze próby – a na sztuki „Edukacja Rity” w Ateneum i „Z życia glist” w Powszechnym publiczność stawia się nadkompletami. Siłą przyciągającą jest nazwisko Krystyny Jandy, choć poprzestanie na nim w tym momencie nie jest możliwe przy takich partnerach, jak Zbigniew Zapasiewicz czy Tadeusz Borowski. Zjawisko sceniczne, którym jest Janda, trudno z kimkolwiek porównywać. To już nie kwestia takiej czy innej interpretacji roli, operowania słowem czy gestem, lecz sprawa osobowości, a więc inteligencji, wrażliwości, intuicji, wiedzy psychologicznej, dzięki której aktorka nie tylko kreuje niezwykle zróżnicowane postacie lecz także „chwyta w sidła” publiczność. Publiczność, która literalnie chłonie występ Jandy, wciągnięta przez nią niejako w krąg bliskich wtajemniczonych, co daje się wyraźnie odczuć. Nie o pean na cześć artystki chodzi tu jednak, a o problem głębszy. Sięgnijmy do treści sztuki. „Z życia glist” Per Olova Enquista jest dramatem opowiadającym o dwóch wielkich postaciach ze sfer XIX-wiecznej kultury duńskiej: Johannie Luizie Heiberg i Hansie Christianie Andersenie. Skandynawska mentalność jest niełatwa w odbiorze – nie wszystko co jest w Ibsenie, Strindbergu, Bergmanie możemy przyjąć ze zrozumieniem i szanując wielkość, nie całkowicie przyswajamy sobie pobudki czy sposób myślenia ludzi stamtąd. Naturalizm, brutalność, odsłanianie najtajniejszych zakamarków wnętrza ludzkiego stanowią pewną barierę dla tzw. szerokiej publiczności. Inaczej jest z „Edukacją Rity” Willy Russella. Wdzięczny temat przeobrażania się małej amerykańskiej fryzjerki w intelektualistkę, opowiedziany potocznym językiem ulicy – bawi sam w sobie. Czy mówi się z tych scen o jakichś fundamentalnych prawdach? Oczywiście – nie. Tym, co z obu tych sztuk zrobiło swoiste wydarzenie teatralne stolicy jest po prostu aktorstwo. Wielkie, największe aktorstwo. Spełnia się jeszcze raz definicja elementarna: teatr to aktor i publiczność. Casus Jandy uzasadnia to w pełni. Można więc podejrzewać, że w jej wypadku sprawdziłaby się anegdota o czytaniu książki telefonicznej. Na to również stawiłyby się tłumy.
Jan Frycz
„Rzeczpospolita” nr 233, 28 września 1984
————– ————————- ————————-
GLISTY, KTÓRYMI ŻYWI SIĘ TEATR (Teresa Krzemień)
„Z życia glist” – cóż by to miało znaczyć? „Z życia glist” nazywa się najnowsza sztuka szwedzkiego pisarza Olova Enquista, której premierę dano niedawno w Teatrze Powszechnym (po Poznaniu i Krakowie). Napisana w roku 1981 już weszła w europejski repertuar, doczekała się nawet inscenizacji Ingmara Bergmana (w Monachium). Per Olov Enquist (rocznik 1934) jest w Polsce już dobrze znany. Jego sztuka o Strindbergu „Noc trybad” w roku 1977 (w dwa lata po światowej, sztokholmskiej prapremierze) została przez tenże Teatr Powszechny wystawiona w reżyserii realizatora prapremierowego Ernsta Günthera. Wywołała – u nas i wszędzie – żywe reakcje. Zachwycano się, ale i oburzano na Enquista, że zniesławia swego bohatera, że wyciąga na wierzch brudy, że jednostronnie rysuje obraz epoki. Co nie przeszkadza, że „Noc trybad” przetłumaczono już na 20 języków, że doczekała się 66 premier a w styczniu 1985 na europejskie ekrany wejdzie jej wersja telewizyjna – sześcioodcinkowy serial. „Z życia glist” też jest sztuką biograficzną (o ile w ogóle warto szufladkować w ten sposób utwory). O Andersenie mianowicie. Genialnym baśniopisarzu duńskim, Hansie Chrystianie Andersenie i dwojgu ludziach z jego epoki: Johanie Ludwigu Heibergu, krytyku teatralnym, dyrektorze Teatru Królewskiego w Kopenhadze, wyroczni smaku w sprawach kultury w wieku XIX w Danii oraz jego żonie, aktorce, legendzie duńskiej sceny, Johannie Luisie Heiberg. Wszystkie te trzy postacie wzięte są z życia. Istniały, działały, zostawiły literacką spuściznę (Andersen i Heiberg) oraz pamiętniki (pani Heiberg). Dwoje z tej trójki to – używając terminologii XIX-wiecznej – ludzie z nizin, tylko Heiberg reprezentuje klasę, rasę i kulturę od pokoleń. Bajkopisarz Andersen patrzył w dzieciństwie z bliska na alkoholizm, prostytucję i często doświadczał nędzy. Bardzo chciał się wybić, stać się członkiem wyrafinowanego świata koneserów kultury. Jego dramaty i poezje miały być windą do lepszych sfer i nie o sytość tu chodziło, a o klasę właśnie. Te dramaty i poematy padały jeden po drugim, ich sztuczność odstręczała. Ulubieńcem dworów europejskich i człowiekiem, co się zowie sławnym stał się poprzez to, co było w jego życiu marginesem. Baśnie mianowicie, które pisał językiem dzieciństwa, pozbawionym uczonych finezji, jędrnym i z gruntu plebejskim. Tyle wiadomo o Andersenie każdemu, kto zechce dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Johanna Heiberg była córką żydowskiej przekupki i zbankrutowanego i rozpijaczonego stolarza, któremu zdarzało się często wypominać żonie jej obcoplemienność. Tańczyła na stole dla gości matki, widziała jak matkę poniżano. Ładniutka dziewczynka dosyć prędko znalazła mecenasa, który zajmie się jej edukacją. Będzie się pięła do góry, uczyła wszystkiego, co pozwoli jej żyć w dostatku, szacunku i „lepszym świecie” kulturalnych ludzi. Kiedy poślubi Heiberga – alfę i omegę ówczesnej duńskiej kultury – będzie to pierwsze zwycięstwo na drodze do pozycji damy. Przetrwa w legendzie już jako dama w każdym calu, dama i wielka aktorka. Fenomen Johanny Heiberg fascynował wielu współczesnych i potomnych, nierównie mniej zapewne niż casus Andersena, ale pani Heiberg była aktorką, jej sztuka skazana na ulotność, stąd więcej tu elementów legendy niż uczonych rozpraw. Obojgu poświęca oddzielne rozdziały Jarosław Iwaszkiewicz w „Szkicach do literatury skandynawskiej”, wyraźnie zafascynowany także ich drogą do sławy. Per Olov Enquist napisał sztuką o cenie jaką przyszło zapłacić obojgu „pnącym się do góry”. Naczytawszy się Andersena i o Andersenie, pani Heiberg (kilkakrotnie wznawiane pamiętniki) i o pani Heiberg, Heiberga i o Heibergu napisał rzecz pełną odniesień szerszych i głębszych niźli prawdopodobne i realne powikłania psychologiczne pomiędzy trójką swoich bohaterów. Kameralny dramat psychologiczny „Z życia glist” to okrutne studium spustoszeń, jakie czyni konieczność stosowania prawa mimikry, aneks do rozważań o awansie cywilizacyjnym i kulturalnym, bodaj czy nie zawsze i wszędzie, a też i do tematu odwiecznego: co to znaczy być sobą. Fakt, że wszystko to dotyczy aż geniusza i wielce utalentowanej aktorki, tylko wyostrza problem. Andersen powiedział kiedyś o sobie i sobie podobnym – Enquist to wyszperał i podaje do wiadomości w posłowiu do sztuki – „bagienne rośliny”. Johanna Heiberg w pamiętnikach pisze o „glistach żyjących w tęsknocie do światła”. Enquist te glisty potraktował jak najbardziej ukryte wyznanie i klucz do sztuki. Z życia glist i roślin bagiennych? Zanim wydobędą się na światło? Dopiero w teatrze okazuje się, że ci, którzy żyli „pośród glist” stanowią stuprocentowy materiał na pełnokrwiste postacie. Że takimi „glistami” – kompleksami i marzeniami „roślinek bagiennych” w typie Andersena czy Johanny Heiberg teatr żywi się najposilniej. Że to widza porusza i zmusza do zastanowienia. Choćby tylko nad tym, czym byłby człowiek bez „brudu życia”? Spektakl w Teatrze Powszechnym ma już opinię znakomitego i bardzo „aktorskiego”. Dodajmy: w pełni zasłużoną. Wyreżyserowany całkowicie „niedostrzegalnie” nie ujawnia żadnych szwów roboty. Jej największy trud dźwigają aktorzy: Krystyna Janda (pani Heiberg), Zbigniew Zapasiewicz (Hans Chrystian Andersen) i Franciszek Pieczka (Johan Heiberg). (Wiesława Mazurkiewicz gra trudną i na poły niemą rolę chorej psychicznie i przykutej do fotela osoby. Jej zadaniem jest być w sposób wyrazisty, co też wzorowo spełnia). I w sztuce i w spektaklu zachowano klasyczną jedność czasu, miejsca i akcji. Miejsce – to wnętrze zamożnego domu Heibergów – kanapa, fortepian, lampa, stare meble. Czas – jeden wieczór. Akcja – wizyta Andersena u Heibergów, rozmowa z panią Heiberg, potem z obojgiem. Przez cały czas obecna jest na scenie Łysa (Wiesława Mazurkiewicz) w fotelu – matka pani Heiberg? Ktoś z rodziny? W każdym razie ktoś z drugiego brzegu, pogrążony w swoim świecie, głuchy na bodźce teraźniejszości. Teraźniejszość to stan uczuć trojga bohaterów, a także ich kondycja psychiczna. U pani Heiberg – Jandy to wyniosłe „zlodowacenie serca”, które przecież pęka pod naporem wspomnień. U jej męża (Pieczka) to bezradna, samotna duma człowieka, który czuje się już niepotrzebny, i nie rozumie co się stało. Jak Pigmalion ukształtował żonę – Galateę, zrobił z niej wielkość i nie wie: co dalej? U Andersena (Zapasiewicz) to rozbrajająca naiwność, prostolinijność, wstyd za własne nieustanne życiowe gafy a wszystko pokryte warstewką dziecięcego zachwycenia światem i pokładami poezji. W środku, głęboko – tragiczne poczucie izolacji, znajdowania się poza burtą, nie tam gdzie się chce, istnienia „nie tak” jak się chce… By wszystko to nie utonęło w banale – pani Heiberg Jandy kocha na swój sposób męża i podziwia Andersena – brata w „bagienności”. Co nie przeszkadza, że obaj drażnią ją niewymownie. Pierwszy – wyniosłością, która już jest pusta, bez wartości dla niej, bowiem pani Heiberg wyczerpała już wszystko, mąż niczego nie może jej dać. Drugi – niezręczną a szczerą potrzebą wiecznej akceptacji, utwierdzania się w swojej wartości, niepewnością i naiwnością. Chciałaby widzieć w Andersenie człowieka silnego i świadomego swoich możliwości, a musi wysłuchiwać jeremiad o tym, jak to wypadła mu sztuczna szczęka podczas audiencji u króla. Wścieka się, więc i zwija ze wstydu za gapowatość i kruchość Andersena, za jego niewyrobienie towarzyskie, które bierze się z nadmiernej ambicji bycia „wyrobionym” najdoskonalej jak można. Ona, pani Heiberg, wie gdzie jest miara, ją już stać na naturalność, ją wytresowano lepiej. Wścieka się więc, bo ta tresura wydaje się jej być okupiona drożej niż otwarta prostolinijność Andersena. Wścieka się, ale rozumie. Tylko Andersen rozumie naprawdę. Może po swojemu kocha? Krystyna Janda potrafi w jednym geście zasygnalizować tę złość „lepiej wytresowanej” i współczucie pełnej solidarności „jednakowo urodzonej”. Jest imponująco „lodowata”, o czym mówi się w tekście i raz po raz kruszy ten lód bądź to impetem swego gniewu, bądź zwykłym babskim poczuciem zmarnowanego życia. Silna i nieszczęśliwa, wie, że jedno i drugie wzięła z dzieciństwa, z „tamtej strony” – z życia glist. Janda gra tutaj gościnnie. Po obejrzeniu jej w tym spektaklu wydaje się wręcz niemożliwe, by ktokolwiek inny mógł grać tę rolę, tak dalece w przekonaniu widza odpowiada ona predyspozycjom psychicznym aktorki. Franciszek Pieczka gra tu godność, nieco śmieszną i straceńczą, godność w stylu ubiegłowiecznych estetów, którzy nigdy nie przebywali „wśród glist” – to pewne. Rola Zbigniewa Zapasiewicza przejdzie do historii powojennych ról charakterystycznych. Jeżeli napiszę, że jest to „nowy”, nigdy dotąd takim nie widziany Zapasiewicz, będzie to oczywiście, prawda, ale niczego nie objaśni. Cóż to za kreacja! Zbudowana tyleż z „zewnętrzności” – gesty, wymyślone tiki nerwowca, ruchy sztywne, postawa nienaturalna, mimika na pół-wyrazistości, jakby wstydził się każdego uczucia malującego się na twarzy – co i z psychologii. Głęboko przekonująca, prawdziwa w każdym calu (co przy karykaturalnych wręcz charakterystycznych zewnętrznościach jest nie byle trudnością), wzruszająca i tragiczna w wyrazie. I na przekór wszystkiemu – jednocześnie – humanistyczna, ciepła, nie „czarna”, raczej słoneczna. Pełna humoru, ludzka w wymiarze – i tragiczna. Wszystko naraz, wszystko gęste, przemieszane. Jego Andersen to człowiek z licznymi skazami, w tym i skazą geniuszu, często irytujący, pocieszny, taki, na którego – jak dziś powiadamy – „nie ma siły”. I jedyny z całej trójki c z ł o w i e k pełny. Czemu mniej spustoszony niż małżeństwo Heibergów? Radzę poszukać odpowiedzi na przedstawieniu Zygmunta Hübnera w Powszechnym.
Teresa Krzemień
„Tu i Teraz” nr 22, 30 maja 1984
————– —————— ————– ———————
I GLISTY MAJĄ SWOJE ŻYCIE (Temida L. Stankiewiczówna)
Czemu przypisać ogromny sukces sztuk Enquista? Po „Nocy trybad” pojawiła się u nas następna: Z życia glist, napisana w 1981 r. I tak jak tam przedstawił Strindberga, tak tutaj pokazał Hansa Christiana Andersena. Ale nie tylko. Drugą główną postacią sztuki jest wielka aktorka duńska XIX wieku, Johanne Luise Heiberg, „muza stulecia”, jak ją później nazwano. „Z życia glist” wystawiono ostatnio w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Reżyserem spektaklu jest Zygmunt Hübner, autorką scenografii Barbara Hanicka. Sztuka małoobsadowa, występują tylko cztery osoby, w tym dwie postaci to role główne, właśnie Andersen (Zbigniew Zapasiewicz) i pani Heiberg (Krystyna Janda). Oprócz nich są jeszcze pan Heiberg (mąż aktorki – Franciszek Pieczka) i Łysa (matka pani Heiberg – Wiesława Mazurkiewicz). Jest to nie tyle rzecz portretowo przedstawiająca dwoje wielkich ludzi epoki, ile rodzaj psychologicznej wiwisekcji bohaterów. Przedstawienie, zgodnie zresztą z literą tekstu, idzie w kierunku jakby „odbrązowienia mitu” Andersena i ukazania – niejako sauté – jego osobowości. Podobnie i pani Heiberg. Na scenie powoli narasta dramat. Jest to ich dramat i dramat między nimi. Aktorzy stopniują intensywność gry, przez cały czas balansując na granicy prawdy i zmyślenia. Oszczędni w środkach aktorskich, by za chwilę zabłysnąć całą ich gamą i ukazać tajemnie skrywane gdzieś na dnie kompleksy, pełne goryczy urazy, nie ziszczone marzenia, tęsknoty, ambicje. Obydwoje są niesyci pochwał i uwielbienia, u obojga wynika to z poczucia – mimo wszystko – samotności i kompleksu ich „niskiego” pochodzenia. Toteż za wiele podobieństw ich łączy, by mieli być w stosunku do siebie obojętni. Odnajdują się w cierpieniu. Znakomicie poprowadzone role. Wytrawne aktorstwo dużej klasy. Szeroka gama uczuć, w jaką wyposażył autor panią Heiberg: od histerycznej złości aż do lirycznych wzruszeń, jest przez Krystynę Jandę bardzo subtelnie cieniowana. Aktorka gra paroksyzmy złości w sposób charakterystyczny dla siebie. Całą intensywność uczucia gromadzi w sobie. To w jej duszy trwa walka, którą na zewnątrz wytłumia, wycisza. Chwilami – moim zdaniem – za bardzo. Zbigniew Zapasiewicz zaś, którego każdy gest, każde chrząknięcie (nawet z powodu tak nieteatralnego jak grypa) staje się na scenie środkiem wyrazowym gry aktorskiej. Aktor przebija się przez postać – przede wszystkim – jako Zbigniew Zapasiewicz, mniej zaś jako Andersen. Jest to niewątpliwie dobre przedstawienie, chociaż w kilku miejscach (nie wiadomo dlaczego), zwłaszcza w drugim akcie, znika tempo, zmniejsza się napięcie i rytm spektaklu. Wracam do pytania postawionego na początku. Chyba dwa powody zadecydowały głównie o sukcesie autora: temat (poprzednio Strindberg, teraz Andersen i Heibergowie) ukazany niebanalnie oraz znakomicie napisane teksty z ogromnym wyczuciem dialogu, jego rytmów i napięć.
Temida L. Stankiewiczówna
„Sztandar Młodych” nr 109, 1 czerwca 1984
————————- ————– —————————
OKRUTNA BAŚŃ (Grażyna Korzeniowska)
Per Olov Enquist jest wybitnym, współczesnym pisarzem szwedzkim, którego osiągnięcia literackie znane są na całym świecie. Ma pięćdziesiąt lat. Mieszka w Kopenhadze. Debiutował w 1961 roku. Od tego czasu opublikował kilkanaście książek. Najbardziej znane z nich to – „Legioniści” – wyróżniona Skandynawską Nagrodą Literacką, przetłumaczona na wiele języków – oraz „Odejście muzyków”. Enquist zajmuje się także dramatem. W Polsce znany jest jego utwór sceniczny zatytułowany „Noc trybad” i wystawiony m.in. w Teatrze Powszechnym w Warszawie 1977 roku. W 1981 powstała sztuka „Z życia glist”, której głównym bohaterem jest Hans Christian Andersen – sławny duński bajkopisarz. Ostatni dramat Enquista trafił też na polskie sceny. Najnowsza premiera odbyła się w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Autorem przekładu jest Andrzej Krajewski-Bola, reżyserem – Zygmunt Hübner, scenografię zaprojektowała Barbara Hanicka. Sztuka „Z życia glist” zachowuje jedność miejsca, czasu i akcji. Rzecz dzieje się wieczorem, późną jesienią 1858 roku w salonie państwa Heiberg. Tu chroni się Hans Christian Andersen zrozpaczony i bliski łez po swym nieudanym popisie na królewskim dworze. Miał tam wygłosić traktat o miłości zwycięskiej. Kłopot ze sztuczną szczęką uniemożliwił tę przemowę, po tej kompromitacji Hans Christian szuka ukojenia w spokojnym salonie Heibergów. Są dla niego uosobieniem szczęścia i harmonii małżeńskiej. On – Johan Ludwig Heiberg (Franciszek Pieczka) duński poeta, dramaturg, wieloletni dyrektor Teatru Królewskiego w Kopenhadze i ona – Johanna Luise Heiberg (Krystyna Janda) wielka, duńska aktorka. To ich miał na myśli chcąc wygłosić pean na cześć miłości. Sam nigdy jej nie zaznał, choć ciągle do niej tęsknił. Lecz nie ogrzał sobie serca przy tym domowym ognisku szczęścia. Idylliczna harmonia małżeństwa Heiberg okazała się fikcją. Hanna Luiza obumiera i lodowacieje u boku kostycznego męża. Zamknięta w „lodowym” pałacu zdaje się zapominać, że poza jego murami istnieje bagno życia, z którego wyszła. Te wspomnienia – demony obudzi rozmowa z Andersenem, podobnie jak Hanna, wywodzącym się z najnędzniejszych warstw społecznych. Długa, nocna rozmowa Hanny Luizy Heiberg z Hansem Christianem Andersenem odsłoni ich okaleczone dusze. Oboje zaszli daleko, osiągnęli sławę, ale ten rozgłos, inne życie coś w nich „popsuło”. Są jak te glisty, o których pisze w swym pamiętniku Hanna Luiza, wyjęte z błota i obmyte wodą żyją, marniejąc jednak bez owego „brudu” ziemi. Filozoficzny dramat Pera Olova Enquista wspierają wspaniale aktorzy Teatru Powszechnego. Z wielkim uznaniem odnotować trzeba rolę Franciszka Pieczki, opracowaną w najdrobniejszych szczegółach i konsekwentnie zagraną. Człowiek, którego kreuje, chłodny, wyniosły, nie wzbudza sympatii, ale też nie sposób go potępiać. Zupełnie różny w temperamencie, odruchach, sposobie reagowania na świat jest Andersen stworzony przez Zbigniewa Zapasiewicza. Jest niepewny, zagubiony, gwałtowny, niezdarny, naiwny i przerażony, a zarazem dobry i mądry. Zapasiewicz nadał mu styl nieco groteskowy, czasami wręcz farsowy – śmiesznie zaczesane do góry włosy, niepewność i nerwowość ruchów połączona z żarliwością wypowiadanych słów, gwałtownym pragnieniem akceptacji. Udana to rola, choć przeszkadza w niej owa farsowość postaci, często ocierająca się o błazenadę. Może to niepotrzebne? Krystyna Janda nie nadużywała w swej roli tak charakterystycznej dla jej aktorstwa agresywności i drapieżności. Od chłodnej, opanowanej, dystyngowanej damy przechodzi w coraz gwałtowniejsze uczucia i emocje, by zakończyć znów powściągliwie. I jest w tym spektaklu rola najtrudniejsza – obłąkanej, starej kobiety, uwięzionej na inwalidzkim wózku. Łysa – to jedyny łącznik między obecną panią Heiberg a czasem, który minął. Wiesława Mazurkiewicz wspaniale zagrała tę niemą, trudną rolę. W sumie przedstawienie na pewno warte uwagi. Gorzka baśń Pera Olova Enquista jest najprawdziwszą baśnią świata.
Grażyna Korzeniowska
„Dziennik Ludowy” nr 129, 30 maja 1984
———— ————————- ——————————-
PARADA GWIAZD (Barbara Sierszuła)
Fenomen aktorstwa- cóż to takiego? Istotę tej profesji, albo – jak utrzymują niektórzy – powołania, usiłowano definiować na wiele sposobów, w zależności od epok i teatralnych konwencji. Co innego znaczył aktor w teatrze antycznym, co innego w komedii dell’arte czy w misteryjnym teatrze średniowiecznym. Różniły się wymagania stawiane mu przez Meiningenczyków, Stanisławskiego, Brechta czy Grotowskiego. Jedynie cel był zawsze ten sam: porozumieć się z widzem, przekazać mu całe, ludzkie bogactwo granej postaci. Wraz ze zmianą gustów estetycznych i kierunków mody, przeobrażeniom podlegały oczekiwania publiczności oraz kryteria oceny gry aktorskiej. Raz wymagano szerokiego gestu i patetycznego tonu, kiedy indziej głębi psychologicznej i kameralnego przeżywania. Dzisiaj wśród obowiązujących technik aktorskich wymienia się m. in. „grę z dystansem”, prezentowanie własnej osobowości. Na sposób gry ma również wpływ repertuar oraz wymagania stawiane przez inscenizatora i reżysera. Jednakże kluczem do każdego spektaklu był i pozostanie aktor. Pisał o nim Stanisław Wyspiański w swoim „Studium o Hamlecie”. ”To nie są błazny – chociaż błaznów miano, oklaskami darząc, w oczy im rzucano – lecz ludzie – których na to powołano, by biorąc na się maskę i udanie, mówili prawdy wiecznej przykazanie. Na co stać kogo, tajemnic tych sięga; wieczna w tym siła, groza i potęga.” Poeta traktował „kuglarską profesję” jako misję i obowiązek służenia prawdzie i uniwersalnym ludzkim wartościom. Podobny ton kilkadziesiąt lat później zabrzmiał w słynnym „Testamencie” Stefana Jaracza, który zawód aktorski utożsamiał z zadaniem społecznym, wzywając kolegów do służby wobec sztuki, do rezygnacji z próżności, małych ambicyjek, karierowiczostwa. Niezależnie od motywacji, popychających ludzi na scenę, widownia zawsze będzie oczekiwać od teatru i aktorów jednego: przeżyć i wzruszeń. Publiczność chce wierzyć i być przekonana o tym, że słowa padające ze sceny niczym nitka Ariadny prowadzą do głębi każdego, kto przyszedł do teatru, że bogacą nasze wnętrze pozwalając lepiej rozumieć świat i samego siebie. Aktorzy, którym udaje się wywołać współbrzmienie wrażliwości własnej i widzów, zasługują na miano wielkich. Ich role wyznaczają historię teatru, oni sami otaczani są legendą. W dziejach polskiego teatru legendarnych nazwisk jest wiele. Począwszy od Heleny Modrzejewskiej, z którą kojarzy się tzw. epoka gwiazd. Nie ważne było wtedy, co grają na scenie, ale kto występuję danego wieczoru. Do teatru chodziło się na Modrzejewską, na Hoffmanową, na Rapackiego. Bywały całe przedstawienia podporządkowane gwieździe podpierające jej wielkość i sławę. Tej aktorskiej dominacji sprzeciwili się pod koniec wieku XIX wieku twórcy i wyznawcy Wielkiej Reformy, postrzegający spektakl teatralny jako sumę wielu zintegrowanych elementów, wyznaczający główne miejsce w teatrze inscenizatorowi, angielski teoretyk tego kierunku Gordon Craig pragnął w ogóle wyeliminować aktora z teatru i zastąpić go nadmarionetą. Na szczęście mu się to nie udało. Aktor pozostał na scenie, tyle, ze od czasu Wielkiej Reformy musiał on dostrzegać obok siebie grających kolegów, słuchać uwag reżysera i korygować własną koncepcję roli z całością inscenizacją z wymogami scenografii. Już w okrasie dwudziestolecia, obok nazwisk sławnych aktorów, pojawia się nazwiska inscenizatorów, scenografów i reżyserów. Co nie oznacza, że publiczność zrezygnowała z uwielbiania swych scenicznych ulubieńców. Bynajmniej. Jan Kreczmar wspominając w „Notatniku aktora” swoich nauczycieli: Aleksandra Zelwerowicza, Stanisława Stanisławskiego, Wojciecha Brydzińskiego nigdy nie powie o nich inaczej jak… ukochany Zelwer, uwielbiany Maszyński, cudowny Brydzio. A wśród znakomitości tych czasów wymienia się, jednym tchem prawie: Juliusza Osterwę, Karola Adwentowicza, Marię Malicką, Stefana Jaracza, Józefa Węgrzyna, Stanisławę Wysocką… Długo jeszcze można by tej listy nie kończyć. We wspomnieniach, w recenzjach starych gazet „żyją” role prześwietne, arcydzieła sztuki scenicznej. Biografie artystyczne współcześnie tworzących „piszą się” na naszych oczach. Wiele powstałych w powojennym teatrze ról uratowano dla przyszłości dzięki zapisowi filmowemu. Obok analiz przeprowadzonych przez teatralnych krytyków, taśma filmowa stanowi dokumentację najcenniejszą. Współczesność czerpie z tradycji i tworzy dokonania nowe. Przeszliśmy już przez wybuchy twórcze inscenizatorów, przez metodę aktorską Grotowskiego. Mamy za sobą radość wspólnego zbiorowego tworzenia na scenie i politykujący, formalnie agresywny teatr studencki. Ale aktor pozostał na swym miejscu w teatrze. Dzisiaj często i głośno mówi się o teatralnej depresji, o kryzysie i oczekuje się na reformę mającą poruszyć jego zardzewiałe i skrzypiące mechanizmy. Zgoda, tylko co z tym kryzysem, w jakim teatrze? Bo przecież nie ma go tam, gdzie są prawdziwi aktorzy i ważkie przedstawienia. Jeżeli publiczność na widowni płacze, bądź śmieje się, to znaczy, że teatrowi nie towarzyszy obojętność. Jeżeli po bilet trzeba stać w długiej kolejce, to znaczy że na scenie „dają” coś wyjątkowego. Służę przykładami. Co prawda tylko dwoma, ale bardzo charakterystycznymi. W Teatrze Powszechnym w Warszawie kompletami (z nadwyżką) „idzie” sztuka współczesnego pisarza szwedzkiego Pera Olova Enquista „Z życia glist”. Rzecz o Hannie Luizie Heiberg – sławnej aktorce skandynawskiej XIX w. oraz o Janie Chrystianie Andersenie, nie mniej sławnym bajkopisarzu. Rzecz o dwojgu zachwycających ludziach, którzy podczas jednej nocy zmusili się do szczerości, do wyznań sięgających granic fizycznego bólu. Krystyna Janda – Hanna i Zbigniew Zapasiewicz – Andersen stworzyli duet połączony jakby sprzężeniem zwrotnym, tyle w nich wzajemnego przyciągania się i odpychania. Fascynacja przenika, krzyżuje z pogardą i obrzydzeniem. Bowiem, gdy pękła skorupa konwenansu, naporu zwierzeń, wzajemnych ośmieszeń i podjudzań nie można już zatrzymać. Brną więc oboje. Hanna budzi przerażenie, Andersen – współczucie. Zbigniew Zapasiewicz zagrał pisarza, człowieka żebrzącego o ciepło, o to, by jak mały chłopiec zostać pochwalonym i przytulonym – kochanym. Aktor potraktował słabostki charakteru pisarza jako wynik niezaspokojonej miłości. Jego dobijanie się do serca lodowatej damy („Królowa śniegu”!) jest błaganiem o odrobinę autentycznego zainteresowania, o poświęcenie mu odrobiny uwagi. Hanna topnieje powoli. Janda długo stara się utrzymać graną postać w gorsecie nienagannych manier. Jest cierpka, szorstka, ale swą gorycz i nienawiść do ludzi ujawniać będzie stopniowo. Aktorka etapami schodzi do wnętrza tej postaci, donosząc niejako o jej zlodowaceniu emocjonalnym, o powolnym obumieraniu. Obydwie role w wykonaniu tych znakomitych aktorów mają ów podskórny nurt, który pozwala łączyć działania zewnętrzne z tym, co w duszy gra i pomaga zrozumieć rozmijanie się tych nieszczęśliwych ludzi. On szuka akceptacji w innych, ona próbuje zaakceptować siebie. Ich sukcesem jest szczerość. Spektakl reżyserował Zygmunt Hübner, a obok Jandy i Zapasiewicza występują w nim Wiesława Mazurkiewicz i Franciszek Pieczka tworząc kontekst dla prowadzącego duetu. Również Łza, tyle że ze śmiechu, kręci się w oku na przedstawieniu Jak się kochają… granym w warszawskim Teatrze Współczesnym. Sztuka angielskiego pisarza Alana Ayckbourna autentycznie bawi publiczność. Ta komedyjka o perypetiach trzech par małżeńskich, pozostałaby zapewne „komedyjką”, gdyby nie szóstka aktorów takich jak: Zofia Kucówna i Czesław Wołłejko, Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski, Beata Poźniak i Wiesław Michnikowski. Zrobili oni z zabawnego utworu koronkowy haft angielski. Każda nitka inna, a wszystkie łączą się i splatają tak, że całość jest barwna, mieniąca się, żywa. Trzy małżeństwa z różnych sfer zamożności, pogrupowane wedle hierarchii: boss i podlegający mu pracownicy „nacierają” na siebie z wielu stron konfrontując własne obyczaje, sposób życia. Z typowych, ludzkich zachowań podpatrzonych w życiu powstały aktorskie portreciki. Prym wiodą panie. Wytworna lady, elegancka w manierach i strojach Fiona Foster – Zofia Kucówma, flejtuchowata hauseweife, czyli kurka domowa o dobrym sercu Teresa Phillips – Marta Lipińska i prowincjonalna, fatalnie ubrana gąska Mary Featherstone – Beata Poźniak. Panowie są trochę mniej barwni i mniej zróżnicowani, ale w swoich małżeńskich duetach brzmią znakomicie. W tym zespołowym, wyrównanym spektaklu jest dużo wdzięku i lekkości (reżyseria Macieja Englerta). Bezbłędnie trafiają do widza wszystkie pointy i riposty, sprawnie zachodzą na siebie skomplikowane w czasie i przestrzeni sytuacje zwiększając komediowość tego teatralnego przedsięwzięcia. Tak, właśnie przedsięwzięcia, bo wbrew pozorom z komediami wcale nie jest tak wesoło. Rozejrzyjmy się w repertuarze naszych teatrów, a niewiele tam będzie naprawdę do śmiechu. Bo rozśmieszyć to znaczy trafić do widza, a nie w każdym teatrze to się udaje.
Barbara Sierszuła
„Tygodnik Demokratyczny” nr 7, 18 listopada 1984
————— —————– —————— —————
WARSZAWSKI „POWSZECHNY” (Jerzy Kwieciński)
Przez kilka grudniowych wieczorów łódzcy teatromani dzięki staraniom Stowarzyszenia Artystycznego, mieli możność oglądać trzy różne sztuki w wykonaniu teatrów stołecznych, co stanowi zresztą tylko część szeroko zakrojonych gościnnych prezentacji teatralnych. Nie dane mi było obejrzeć „Tańca śmierci” w wykonaniu teatru „Ateneum” (po jednym przedstawieniu zawieszono czasowo dalsze z powodu choroby Jana Świderskiego), widziałem natomiast obie sztuki przywiezione przez Teatr Powszechny. Jeśli wolno zacząć od wyznań, nie czuję się na ogół spragniony recytacji czy też inscenizacji wierszy, które mam pod ręką i mogę z nimi w każdej chwili w zaciszu własnych czterech ścian poprzebywać, odczytując ich sens i ciesząc ich urodą na miarę swoich doświadczeń i wrażliwości. Ale jednak osoba Zbigniewa Zapasiewicza, i to nie tyle jego najszerzej pojęty warsztat aktorski, ile zwłaszcza jego talent interpretacji tekstu stanowiły magnes zbyt silny, żebym zdołał się oprzeć nagiej chęci usłyszenia w wykonaniu tego artysty wierszy Zbigniewa Herberta z tomu „Pan Cogito”. Bo a nuż dotrą do mnie nowe, nieprzeczuwane ich znaczenia i piękności? Program, zatytułowany od jednego z utworów „Pan Cogito szuka rady” składa się wprawdzie po większej części z wierszy zawartych w tym znakomitym tomie, niektóre jednak pominięto, a zamiast nich – bodaj w siedmiu czy ośmiu przypadkach – wprowadzono inne wiersze Herberta (jak choćby znany wiersz o nauczycielu przyrody). Uzasadnieniem tego inscenizacyjnego zabiegu była zapewne (tak to rozumiem) chęć jeszcze silniejszego wydobycia z twórczości Herberta tego nurtu, z którego – w duchu maksymy Kartezjusza – da się skomponować spójną wewnętrznie przygodę intelektualną człowieka myślącego. Podziwiać należy wielkie mistrzostwo ZBIGNIEWA ZAPASIEWICZA, nieubłaganą logikę podawania tekstu, arcysubtelne modulacje intonacyjne, oddające zmienność przeżyć i nastrojów, co składa się na pełną skalę znaczeń tej bogatej poezji i mógłbym jedynie kibicować aktorowi, pokrzykując: „O właśnie tak, tylko tak dalej” – z czego wynika, że niemal identycznie odbieram sens poszczególnych utworów i akurat tak bym je wygłaszał, gdybym tylko (bagatela!) potrafił. Były i takie momenty, kiedy twórcze pośrednictwo artysty odbierałem jako wzbogacenie treści emocjonalnych utworu, jak wtedy, kiedy zwrócony tyłem wygłaszał tonem patetycznym swój jakby apel do nieobecnych. Tu całkowicie akceptowałem prawo interpretatora do narzucania mi swojej wizji. W rzadkich jednak chwilach bywało i tak, że obudowa tekstu autora mimiką i gestem wydawała mi się zbyt arbitralna, wykraczająca ponad interpretacyjną konieczność. Jak najlepiej wypadł także partnerski współudział EWY DAŁKOWSKIEJ, niezwykle muzykalnie władającej środkami melorecytacji. Na tle wyrafinowanego w swej prostocie sola skrzypcowego, kompozycji Stanisława Radwana. Wykonywane było ono jednak chwilami zbyt głośno i zagłuszało tekst, przynajmniej dla siedzących najbliżej, skrzypka. Wybitna poezja Zbigniewa Herberta znalazła w tym przedstawieniu, całkowicie opracowanym przez Zbigniewa Zapasiewicza, godny siebie wyraz. Omawialiśmy na tych łamach niedawno łódzkie przedstawienie „Z życia glist” w Teatrze im. Jaracza. Tym razem aktorzy warszawskiego „Powszechnego” pokazali je na dużej scenie tegoż teatru, która i tak przez kolejne wieczory okazywała się za mała, żeby pomieścić wszystkich chętnych. Godne uwagi, że najliczniej garnęła się młodzież. Mijałoby się z celem szczegółowsze porównywanie obu tych, dość zresztą różniących się przedstawień. Odniosłem jednak wrażenie (a może to istotne), że w porównaniu z łódzką realizacją, warszawska jakby mniej wagi przywiązywała do relacji zachodzących pomiędzy życiem a twórczością (co chyba dość pasjonuje autora), za dość znamienne uważałbym też, że ośrodek zainteresowania widza przesuwa się tutaj z postaci Luisy (która w wykonaniu Ewy Mirowskiej zdawała się górować nad swymi partnerami samoświadomością) na postać Andersena. Kreacja ZBIGNIEWA ZAPASIEWICZA, przestudiowana do najdrobniejszych szczegółów aż po niezborność ruchową Andersena, która niepewność zachowania poety pozwala położyć częściowo na karb schorzenia organicznego, przykuwała uwagę bogactwem i rozmaitością środków. 0 ile z tragicznych wydarzeń dzieciństwa Luisa KRYSTYNY JANDY przechowała pod maską pewności siebie i nawet tupetu wewnętrzny niewygasły popłoch, lęk przed możliwością ponownego pogromu i stoczenia się na społeczne niziny, co chwilami podcina jej zwątlone siły, o tyle Andersen, jak podejrzewam, rozgrywa tu po trosze swoją mile widzianą i oczekiwaną przez establishment niezaradność życiową poety. Potrafi schlebić udając zainteresowanie nowinkami geograficznymi czy astronomicznymi wykształconego Heiberga i wcale nie jest tak płaczliwie zagubiony, jak uważa się powszechnie, po prostu przyjął na siebie wygodną rolę totumfackiego wpływowych sfer. Nie dającą zbyt wielkich szans zabłyśnięcia rolę Heiberga wykonywał z umiarem FRANCISZEK PIECZKA, prawdziwy majstersztyk w roli Łysej stworzyła WIESŁAWA MAZURKIEWICZ. Sama sztuka jednak (reżyserowana przez Zygmunta Hübnera) po interesującym i wiele zapowiadającym akcie I, zaczyna w akcie II, również w warszawskim przedstawieniu, wikłać się w poszukiwaniu sensownej dramatycznej puenty, rozpływając się w werbalizmach stanowiących namiastkę nastroju, w naiwnie egzaltowanym „braterstwie dusz” Luisy i Andersena, i w końcowej metaforze o opłukiwanych do czysta glistach z ulicznego rynsztoka. Ostatecznie triumfuje jednak magia wspaniałego aktorstwa.
Jerzy Kwieciński
„Odgłosy” nr 2, 11 stycznia 1986
—————- ——————– ——————
Z ŻYCIA ANDERSENA (Magdalena Pawlicka)
Scenę zamykają nienaturalnie pochylone, nienaturalnie długie, smukłe ściany. Ograniczają przestrzeń do wąskiego, wysokiego pomieszczenia. Jak studnia. Zaledwie kilka najniezbędniejszych mebli-rekwizytów: fortepian, sekretarzyk, kredens. Na jednej ze ścian imponujących rozmiarów kobiecy portret. Zimne barwy i skąpe oświetlenie. Ponuro, niesamowicie, nieswojo. To wrażenie nie opuszcza nas do końca spektaklu. Bo też rzecz jest wyjątkowo przygnębiająca. Wybitny autor szwedzki Per Olov Enquist napisał o Hansie Christianie Andersenie. O Andersenie i o największej aktorce duńskiej jego czasu Johanne Luise Heiberg. Napisał pozornie bardzo nieefektownie, bo wszystko, co się tu dzieje, dzieje się w warstwie słownej. Sztuka zachowuje trzy klasyczne jedności, jest dialogiem pozornie statycznym, pozornie mało teatralnym. A jednak jest ów dialog przejmujący, śledzimy go z zapartym tchem. Tym bardziej, że przedstawienie w Teatrze Powszechnym przygotował Zygmunt Hübner, a role powierzył aktorom znakomitym. Hannę Heisberg gra Krystyna Janda, Andersena Zbigniew Zapasiewicz, Johana Ludwiga Heiberga, męża Johanny, dyrektora Teatru Królewskiego w Kopenhadze – Franciszek Pieczka. Jest jeszcze na scenie niemy świadek wydarzeń – Łysa Wiesławy Mazurkiewicz. „Z życia glist” to sztuka o poszukiwaniu samego siebie, o spowiedzi, tej najtrudniejszej – przed sobą samym. O strachu przed tą spowiedzią. To, co najważniejsze, dzieje się pomiędzy Andersenem a Hanną Heiberg, pomiędzy dwiema zagubionymi duszami. Oboje pochodzą z nizin, oboje trafili na najwyższe szczeble społecznej hierarchii. Ale tutaj nie są sobą, ciągle kłamią, udają, grają. Wstydzą się swych źródeł i chcą je ukryć przed światem. Udaje się to rzecz jasna wspaniałej aktorce, genialny pisarz demaskuje się na każdym kroku. Przedstawicielem owego świata nienagannych manier i dobrego smaku jest pan Heiberg. Żyje obok nich, ale jakże im daleki, obcy, jakże niepojęty. Hanna i Hans porozumiewają się ponad słowami, czują swą bliskość, choć cały czas toczą ze sobą walkę. Bezkompromisową i gwałtowną. Bez cienia uśmiechu, taką zapłacili cenę, takie jest ich życie. Krystyna Janda w pierwszej części powściągliwa i beznamiętną, stopniowo ujawnia coraz większe rozdrażnienie. W ton lodowaty wkracza irytacja, potem krzyk. Opadają kolejne maski, kolejne bariery, które w świecie ludzi dobrze ułożonych dzielą człowieka od człowieka. Hanna Jandy rozkleja się, z rozpaczą i bólem dociera do prawdy o sobie. Tych dwoje tak bardzo do siebie pasuje, tak bardzo siebie nawzajem potrzebuje. Ale jest już za późno, zabrnęli zbyt daleko, by można było cokolwiek zmienić. Andersen Zapasiewicza nie przechodzi podobnej metamorfozy, albo raczej przechodzi ich mnóstwo. Jest nieopanowany, nieobliczalny, do świata zupełnie nie przystosowany. Zapasiewicz pokazuje to już od początku, od wejścia na scenę. W ciągu kilku sekund uśmiecha się i płoszy, cofa i postępuje naprzód, przygryza wargę i zakrywa ręką usta. Jego nieporadność sięga groteski, jest bliska tragifarsy. Urzekająco niski, dudniący, „posągowy” głos Franciszka Pieczki, powolny sposób wysławiania się, dystynkcja potęgują dystans między nim a parą Hanna-Hans. Heiberg Pieczki w swym opanowaniu, w swej nienaganności form jest nieznośnie doskonały. Nieludzki. Może wydawać się, że przedstawienie w Powszechnym jest o tym, jak ludzie za wszelką cenę pragną się wyzwolić z małości i brudu swego życia, jak mierzą wysoko i jak długa i żmudna jest ich droga. Ale chyba przede wszystkim jest ono o tym, co się na tej drodze traci. O powolnym umieraniu od wewnątrz, o umieraniu człowieka w człowieku. O tym, że człowiek z tego brudu wymyty jest już tylko cząstką samego siebie, cząstką człowieka. I o tym, że z tej drogi nie ma powrotu. Świat, jaki stworzył Enquist, świat Andersena i Hanny Heiberg jest światem dżdżownic, które z niepojętym samozaparciem dążą do wydostania się na powierzchnię, jakby chciały w wodzie deszczowej oczyścić się z błota, jakby nie wiedziały, że czeka je zagłada. W świecie Andersena-Enquista nie ma miejsca na optymizm. Dlatego przedstawienie „Z życia glist” może być tylko takie, jak w Powszechnym – przygnębiające, ponure, beznadziejne. Dowiemy się zeń bardzo wielu bardzo ważnych rzeczy o autorze najwspanialszych bajek świata. Ale prawda o Andersenie może stać się i naszą prawdą. Prawdą o człowieku, który w imię jakichś ideałów czy celów, usiłuje zagłuszyć swoją naturę, zakrzyczeć i zakłamać samego siebie. Gorzką prawdą.
Magdalena Pawlicka
„Stolica” nr 24, 10 czerwca 1984
—————— —————- ————————-
Z ŻYCIA GLIST (Alina Kietrys)
Po raz trzeci na gościnne występy do Trójmiasta przyjechał Teatr Powszechny z Warszawy, którego dyrektorem i kierownikiem artystycznym jest ZYGMUNT HÜBNER. W poprzednich sezonach oglądaliśmy spektakle – wydarzenia „Lot nad kukułczym gniazdem” i „Zdradę”. Podobnie jest w tym roku. Każde z przedstawień ta zapewnione kilkugodzinne ze sztuką obcowanie. Na scenie Teatru „Wybrzeże” w Gdańsku prezentowany jest dramat Petera Olova Enquista „Z życia glist”. Miał on swą premierę w Warszawie przed dwoma laty i nie schodzi z afisza, bo nieprzeciętny to spektakl. Wprowadza nas w obraz rodzinny z 1859 roku. W domu wielkiego krytyka, dramaturga, poety, dyrektora Teatru Królewskiego w Kopenhadze Johana Ludwiga Heiberga, spotykają się dwie nieprzeciętne indywidualności duńskiego teatru i literatury żyjące w tym samym czasie i miejscu – Hans Christian Andersen i żona Heiberga – Johanne Luise, aktorka, reżyser, dramaturg. Enquista zafascynowała prawda i legenda o tej wielkiej trójce dziewiętnastowiecznej Danii. Oni przecież byli na ustach wszystkich, oni tworzyli literaturę i modę, dyktowali kanony i każde z nich miało swój los, często daleki od osiągniętego blasku i sławy. Ich spotkania – to rozmowy powoli obnażające prawdziwe niepokoje, dramaty. Przyznawanie się do własnej osobowości, obnażanie niedoskonałości w salonie, do którego nie dosianie się nikt, żadne światło z zewnątrz. To „życie glist” rozegra się między nimi. Tylko wobec siebie będą szczerzy aż do bólu, do granic własnej wytrzymałości, i Zygmunt Hübner – reżyser, niezwykle oszczędnie i bardzo konsekwentnie – w sygnalizującej miejsce i czas scenografii BARBARY HANICKIEJ – poprowadził przedstawienie. Pochylone ściany salonu – domu, biurko, miejsce pracy i wyznań, lampy, portret wielkiej aktorki, dywan na którym i taniec i kłótnia. I czwórka znakomitych aktorów. Johanne Luise gra KRYSTYNA JANDA. Jakież przemiany osobowości dyktuje swoją rolą, od wielkiej damy, poruszającej się z godnością w stylowej sukni, do zagubionej, biednej żydowskiej dziewczynki, która kiedyś tam – przed sławą – tańczyła na stole bilardowym knajpy ku uciesze panów w różnym wieku. Potrafi być okrutna i pobłażliwa, trzeźwa i pijana. Pełna ironii wobec siebie i dwóch pozostałych mężczyzn. Jej ostry uśmiech i opowieść o „życiu glist” pozostają w pamięci. Andersenem w tym przedstawieniu jest ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ. Początkowo nieśmiały, zagubiony, wślizgujący się do. tego wielkiego domu, uległy. Potem nabierający pewności siebie, bo „wszyscy uczymy się kroków w teatrze dworskim”. Na jego twarzy malują się stany upokorzenia i napięć, powykręcanymi, rozczapierzonymi palcami wymachując, odganiając jakby od siebie co najgorsze, albo przyciągając ku sobie marzenia i rzeczywistość. Trudno wręcz oprzeć się wrażeniu, że za chwilę z tego wielkiego poety, twórcy najcudowniejszych baśni, wyzwoli się groźny i zły człowiek. A może to tylko pozory, bo przecież w duńskim salonie toczy się gra pozorów podszyta nieszczęściem i sławą. Tę dwójkę obserwuje i tylko, gdy to niezbędne, wkracza, pierwszy opozycjonista Andersena, krytyk zagorzały jego powieści i dramatów – Johan Ludwig Heiberg. FRANCISZEK PIECZKA jest opanowany i okrutny, a jednak gdzieś zostały w nim ślady „ludzkiego przeżywania” własnego rodzinnego upokorzenia. To on będzie wchodził do salonu z sypialni, by przypomnieć rozedrganej parze – Luisie i Hansowi – że jest, będzie i oni muszą to akceptować. Ten jego wielki dom określa ich powinności i jego prawa. WIESŁAWA MAZURKIEWICZ jest prawie milczącą obserwatorką rozgrywającego się dramatu. Jej rola Łysej jest niezwykle charakterystyczna. Z nieznośnością starczą desperacją domaga się kieliszeczka alkoholu, albo marudzi coś, bo tyłem została odwrócona w swym fotelu na kółkach i zapomniano o niej. Jest stara i niepotrzebna, a jednak obecna. Demonstruje swoje przyzwyczajenia i ciągoty dostatecznie zauważalnie, nie uczestnicząc pozornie w tym, co się dzieje w salonie. To pierwsze z trzech przedstawień, które przywiózł Teatr Powszechny, Następne na scenie Teatru Kameralnego w Sopocie i w Teatrze Muzycznym w Gdyni.
Alina Kietrys
„Głos Wybrzeża” nr 174, 29 lipca 1986
————– ————————- ————————
„ŻYCIE GLIST” NA DESKACH POWSZECHNEGO (zew)
Hans Christian Andersen, światowej sławy baśniopisarz oraz wybitne indywidualności teatru XIX-wiecznej Danii – wielka gwiazda sceny Johanne Luise Heiberg i jej mąż, pisarz, dyrektor Narodowego Teatru w Kopenhadze – John Ludwig Heiberg są bohaterami najnowszej premiery w warszawskim Teatrze Powszechnym. W postacie te wcielają się: Krystyna Janda (gościnnie) w rolę duńskiej Modrzejewskiej, Zbigniew Zapasiewicz – w rolę Andersena oraz Franciszek Pieczka – w Johana. Łysa gra Wiesława Mazurkiewicz. Sztuka, której autorem jest Per Olov Enquist nosi tytuł „Z życia glist” (przekład Andrzej Krajewski-Bola) i jest drugim utworem sławnego Szweda, który Powszechny wprowadza do swojego repertuaru. Przed siedmioma laty była to „Noc trybad”. Sztuka „Z życia glist” napisana i wystawiona w 1981 r. miała już premiery w kilkunastu teatrach Europy, m. in. w Sztokholmie, Kopenhadze, Paryżu, Zurychu, w Stanach Zjednoczonych. W Monachium pracuje nad nią Bergman. W Warszawie nową sztukę Enquista reżyseruje Zygmunt Hübner, scenografia jest dziełem Barbary Hanickiej. Autor – Per Olov Enquist wraz z małżonką panią Lone Bastholm, dyrektorem Dramatycznego Teatru Królewskiego w Kopenhadze spodziewani są na premierze w Warszawie 19 bm.
(zew)
„Kurier Polski” nr 78, 18 kwietnia 1984
———————– ————————- ————————
Z życia glist Enquista w Teatrze Powszechnym w Warszawie.
Krystyna Janda (Johanne Luise Heiberg), Zbigniew Zapasiewicz (Hans Ch. Andersen). Fot. Renata Pajchel (tył okładki)
Rita to zresztą nie jedyna rola Jandy w tym sezonie teatralnym. Dyrektor Hubner, posiadając wiele wspaniałych aktorek w swym zespole, zaprosił ją do siebie na gościnne występy. Nazwisko Jandy przyciąga publiczność, to jasne, ale nie była to na pewno jedyna przyczyna powierzenia jej roli pani Heiberg. Myślę, że prawdziwy powód można znaleźć w sztuce Z życia glist Olova Enquista tak jak interpretuje ją Hubner reżyser.
Pozornie tylko jest to sztuka biograficzna o trójce wybitnych artystów duńskich połowy dziewiętnastego wieku – poecie bajkopisarzu Andersenie, Johannie Luizie Heiberg, najwybitniejszej aktorce, nazywanej legendą duńskiego teatru i muzą epoki i Johanie Ludwiku Heibergu, wieloletnim dyrektorze Teatru Królewskiego w Kopenhadze, krytyku teatralnym, autorze wodewilu Elverhi, narodowej sztuki Duńczyków porównywalnej znaczeniem z naszym Weselem Wyspiańskiego.
Enquist spojrzał na swoich bohaterów uwikłanych w problemy swego czasu i siebie nawzajem z dzisiejszej perspektywy. Posługując się materiałami z epoki – pamiętnikami aktorki, pismami, twórczością jej męża, autobiografią i pisarstwem Andersena ułożył obraz ich życia tyleż prawdopodobny co intrygujący, bo daleko wychodzący poza biograficzną opowieść. Bajkopisarza i aktorkę nazywa „roślinami bagiennymi” z powodu ich zakorzenienia w nizinach społecznych, z których pochodzili i z których się wydobyli, swoim talentem i uporem uzyskując każde w swojej dziedzinie sławę, uznanie a w życiu zmianę kondycji społecznej. O swym zakorzenieniu w bagnie i nędzy życia nie zapomnieli, jak zdaje się mówić Enquist, doświadczenia dzieciństwa były siłą napędową ich karier, nieprzekazywalnym bogactwem, a jednocześnie garbem, który dźwigali całe życie, źródłem ich powikłanych losów osobistych. Tylko trzeci z bohaterów Johan Heiberg jest postacią pozbawioną tych wstydliwych korzeni, od pokoleń arystokrata urodzenia i ducha, człowiek wyrokujący w sprawach literatury, teatru i kanonów dobrego smaku, jak przystało na wojującego klasyka.
Otóż życie pani Heiberg, która poświęciła starszemu o 23 lata mężowi, sztuce, budowaniu swojej legendy i mitu naznaczone było piętnem cierpienia, które dziś wydaje się niezupełnie uzasadnione. Konwenans, kanony społeczne, żelazne reguły obyczaju panujące w sferze ludzi dobrze urodzonych (charakterystyczne, kiedy wszyscy mieszkańcy Kopenhagi witali wielkiego rzeźbiarza Thorvaldsena powracającego po 40 latach z Włoch do ojczyzny, pani Heiberg manifestacyjnie pozostała w domu, aby odciąć się od „ciekawości i wszędobylstwa”, pospólstwa, z podobnych przyczyn nie bywała w Tivoli) zniszczyły jej normalne życie, a szczęście i radość przemieniły w nienawiść do ludzi. Enquist wyraźnie podkreśla nienormalność jej małżeństwa z Heibergiem akcentując w swej sztuce mocno, plotki o kazirodczym charakterze tego związku.
Przedstawienie Hubnera w Powszechnym staje się opowieścią o życiu skażonym nienormalnością, życiu ujętym w martwy kodeks praw i obowiązków, które staje się powolnym umieraniem. Jest nie tyle opowieścią o cenie awansu społecznego, o tym także, lecz przede wszystkim o związku życia ze sztuka, o zabrudzeniu sztuki życiem, także o tym jak bardzo prawdziwa sztuka wyrasta z cierpienia i buntu i jak bardzo ważne jest, by artysta był wrażliwy na ból. Hubner w swoim przedstawieniu wyraźnie akcentuje nienormalność i patologię bohaterów począwszy od scenerii, w jakiej ich umieszcza. Jest to właściwie realistyczny pokój z oświetlonym lampą biurkiem, fortepianem, portretem Joanny na ścianie, tylko pokazany w monumentalizowanych wymiarach ścian i skrzywionej perspektywie. Zimna szaroniebieska tonacja tego wnętrza potęguje wrażenie niepokoju spowodowane zaburzeniem perspektywy; w tym niesamowitym wnętrzu uwięzieni bohaterowie. Johan Heiberg Franciszka Pieczki demonstruje wyniosłość arystokraty i lodowatość umysłu, pochłonięty jest rozważaniami o własnej śmierci, którym najlepiej sprzyja kontemplowanie gwiazd. Ten wielki mężczyzna, oddalony od żywych swoim chłodem zdaje się pozbawiony wszelkich uczuć.
Andersen w wykonaniu Zbigniewa Zapasiewicza to przejmujące studium natury jawnie patologicznej, portret człowieka obdarzonego chorobliwą potrzebą akceptacji, uznania, które miałoby kompensować kompleksy parweniusza, niespełniony erotyzm i porażki pisarza aspirującego do statusu nadwornego dramaturga. Zapasiewicz jest wspaniale ucharakteryzowany. Tłuste, sterczące, zaczesane „na jeża” włosy, przyciasne ubranie pomagają mu tworzyć typ abnegata. Aktor niemal z lubością podkreśla odpychającą, niemal obleśną zewnętrzność swego bohatera, wykrzywia palce, wymachuje nimi, gryzie je, chowa ręce jakby nie wiedział co z nimi zrobić, pokazuje bezwstydnie zęby, mlaska, sapie, słowem używa wszystkich drastycznych środków, aby pokazać patologie Andersena. A przy tym zachowuje pewien ton liryczny właściwy naiwnej naturze geniusza, który sprawia, że odpychający mężczyzna urzeka niezwykłą wrażliwością, czułością, tzw. piękną, szlachetną duszą. Kontrast między nieatrakcyjną zewnętrznością a wewnętrznym głęboko poetyckim wizerunkiem Andersena, Zapasiewicz wydobywa po mistrzowsku na wiele sposobów, stopniowo eliminuje w trakcie akcji zewnętrzne znaki neurastenii i kończy spektakl podkreślając częściej stany wewnętrznej harmonii Andersena uzyskanej za cenę eskapizmu.
Przykładem patologii par excellence jest postać Łysej – matki pani Heiberg? Symbolu jej przyszłości? Podświadomości? Martwej duszy? – którą gra Wiesława Mazurkiewicz w sposób wyrazisty. Mimo że poza kilkoma nieartykułowanymi dźwiękami jest to rola niema a przez uwięzienie w wózku kaleki właściwie statyczna. Aktorka może budować swoja postać niewielkimi gestami, poruszeniem głowy, rąk, a mimo to udaje jej się stworzyć postać konkretną i umowną jednocześnie, strzep żywej istoty i symbol pewnych pojęć.
Dlaczego do roli Joanny Heiberg potrzebna była Hubnerowi Krystyna Janda? Ponieważ, myślę, chciał mieć na scenie kobietę atrakcyjną ale oprócz tego aktorkę, która potrafi przekazać wielkie emocje. A Janda w wielu innych rolach potrafiła pokazać swoją zdecydowaną, bardzo określoną osobowość, gwałtowny temperament sceniczny, energię i aktywność, w które wyposażała swoje bohaterki. W tej roli jej żywiołowość ujęta jest w ramy bardzo określonej estetyki, posługującej się kostiumem epoki, który oznacza także zespół określonych historycznie zachowań. Nie przestaje przez to być mniej wyrazista. Życie pani Heiberg ujęte w gorset manier, powinności osoby decydującej o kształcie życia artystycznego Kopenhagi było jednocześnie życiem osoby nieszczęśliwej, cierpiącej i targanej wielkimi emocjami, które musiały od czasu do czasu te, narzucone sobie formy, burzyć. Janda bardzo wyraźnie potrafi te wybuchy prawdziwego życia swojej bohaterki pokazać. Potrafi zagrać osobę bardzo silną, zdecydowaną, stanowczą, która włada drażniącym ją otoczeniem, ale która jednocześnie pozostaje wrażliwa na czyjeś cierpienie, ból czy rozpacz, czyli potrafi zagrać bardzo różne stany emocjonalne. Nie jest to rola bez usterek, ale też jest to zadanie o wiele bardziej skomplikowane psychologicznie i formalnie od roli Rity. Ogląda się Jandę we wspaniałym kostiumie przez blisko trzy godziny z zainteresowaniem, ponieważ posiada niewątpliwie silną sceniczną osobowość, zdolną udźwignąć i przekazać ciężar innej wyjątkowej osobowości, jaką była prawdziwa Johanna Heiberg, córka żydowskiej handlarki i przez długie lata pierwsza dama duńskiej kultury.
Źródło: Można ją łyżkami jeść, pyszna.
„Teatr” Nr 8 (815), Sierpień 1984, Rok XXXIX, art. Elżbieta Baniewicz.
Teatr Ateneum w Warszawie (Scena 61): EDUKACJA RITY Willy Russella. Przekład: Karol Jakubowicz. Reżyseria: Andrzej Rozhin, scenografia: Marcin Stajewski. Prapremiera polska 5 V 1984
Teatr Powszechny w Warszawie: Z ŻYCIA GLIST Pera Olova Enquista. Przekład: Andrzej Krajewski-Bola, reżyseria: Zygmunt Hubner, scenografia: Barbara Hanicka. Premiera 19 IV 1984