„Człowiek z marmuru” był pani debiutem kinowym. Jak to się stało, że będąc świeżo upieczoną absolwentką szkoły teatralnej, dostała pani główną rolę w filmie wybitnego polskiego reżysera?
Wygrałam zdjęcia próbne do tej roli. Powtarzano je zresztą chyba trzykrotnie. Wszyscy wtedy startowaliśmy do zdjęć próbnych. Jurek Radziwiłowicz też. Byłam studentką poleconą panu Wajdzie przez szkołę teatralną, poza tym zainteresowało go to, że właśnie próbuję grać rolę męską. Byłam przed premierą „Portretu Doriana Graya” w Teatrze Małym, w którym to spektaklu grałam Doriana. Pan Wajda przyszedł, pamiętam, na próbę do teatru. Pomogło mi także to, że byłam wtedy trochę podobna do Agnieszki Osieckiej, a właśnie dla Agnieszki napisał tę rolę dwanaście lat wcześniej pan Ścibor-Rylski. Agnieszka była studentką szkoły filmowej w Łodzi i pierwowzorem tej postaci.
Film powstawał w szczególnym momencie w historii Polski. Był rok 1976, w Ursusie i Radomiu doszło do wystąpień robotników brutalnie spacyfikowanych przez milicję. Te wydarzenia miały wpływ na atmosferę pracy na planie i kształt filmu?
Tak, ale ja niewiele wtedy jeszcze rozumiałam. Wiedziałam, że pan Andrzej ma ciągłe perturbacje z cenzurą, wiecznie dopisywano sceny pozascenariuszowe, układano tę historię, a raczej jej część współczesną, na gorąco. Ale wtedy byłam tak zajęta szansą grania i spotkaniem z Andrzejem Wajdą i jego osobowością, że „szczegóły” nie miały dla mnie znaczenia. Po skończeniu filmu powiedziano mi, że film pewnie nie wejdzie na ekrany. Było mi trochę wszystko jedno, najważniejsze, że spotkałam tych ludzi, poznałam tę historię i nauczyłam się tak wiele. Nie miałam świadomości, w jak ważnym filmie zagrałam. Potem już tylko słyszałam, co każe wyciąć cenzura i czy pan Andrzej się na to zgadza, czy nie. Dochodziły do mnie odgłosy jego walki o ten film, o zaistnienie tego filmu. Pamiętam też premierę i wszystko, co się dookoła działo. Te tłumy w kinach, histeria. Okropne recenzje pisane ewidentnie na rozkaz, telefony do ludzi i „jesteś w encyklopedii” Jacka Kuronia na mój widok. Oszołomienie i przyśpieszony kurs historii Polski i patriotyzmu.
W jaki sposób Andrzej Wajda konstruował postać Agnieszki i wprowadzał panią w rolę?
Powiedział, że mam tak zagrać, żeby unieść na sobie pół filmu. Współczesną część filmu. Tę, która puchła i stawała się coraz ważniejsza, z wiadomych powodów, podczas kręcenia. Prosił, żebym chodziła na plan do Agnieszki Holland i ją podglądała, patrzyła, jak się zachowuje radykalna kobieta reżyser, ale przede wszystkim chciał ode mnie czegoś… nowoczesnego. Ach, i żałował, że nie zaangażował chłopca zamiast dziewczyny. Pamiętam jak mnie zapytał: A umiesz zagrać chopca?
Część gestów i ruchów bohaterki to pani pomysły? Taka była pani naprawdę?
Taka była młodzież z liceum plastycznego, które skończyłam cztery lata wcześniej. Ciągle byłam w środowisku młodych, bezkompromisowych artystów. Zagrałam to, co znałam i rozumiałam.
Dżinsowy komplet, w którym chodziła Agnieszka, to był pani codzienny strój?
Wszyscy wtedy chodziliśmy tak ubrani, ale pan Andrzej nadał temu formę i konsekwencję. Dodał do tego amerykański worek wojskowy i kazał mi na ekranie powiedzieć, że w nim mieści się cały mój dobytek, żeby było jasne, że w razie czego nie mam nic do stracenia, oprócz honoru. Chciał, żebym była przedstawicielką nowego, nadchodzącego pokolenia, ludzi radykalnych i bezkompromisowych. Pokolenia, które uderzy pięścią w stół. I tu był wizjonerem. To ludzie z tego pokolenia stworzyli tuż później „Solidarność”.
Jaki wpływ rola Agnieszki miała na pani życie prywatne i zawodowe?
Fundamentalny. Do dziś w każdej encyklopedii kina, książce o filmie na świecie jestem znakiem, a nie aktorką, jestem postacią z tego filmu, która została jak stempel tamtego kina. Polskiego kina moralnego niepokoju.
Pani bohaterka przechodzi metamorfozę. W „Człowieku z marmuru” robi film z chęci sukcesu, a potem w geście sprzeciwu. W „Człowieku z żelaza” jest już kimś innym – chce dotrzeć do prawdy. Dojrzewała pani wraz z Agnieszką?
Dokładnie. I jako Polka, i aktorka, i obywatelka, i matka, i żona. W „Człowieku z żelaza” rozpaczałam, że Andrzej nie wpuszcza mnie do stoczni. Chciałam walczyć na ekranie, ale on uznał, że aby walka się powiodła, żony, matki, kobiety powinny „zabezpieczać życie i dzieci”. Zgodziłam się na to z żalem, a potem dane mi było zagrać monolog więzienny nakręcony z tego prostego powodu, że pan Andrzej nie dostał do dyspozycji ani wojska, ani czołgów i trzeba było wiele rzeczy zwyczajnie opowiedzieć. Byłam szczęśliwa, że opowiem je ja.
„Człowiek z żelaza” powstawał w atmosferze społecznych oczekiwań, a zarazem pod okiem cenzury. Czuła pani tę presję? Czy pracowała pani z poczuciem wolności?
Z poczuciem odpowiedzialności raczej. Tak niedługi czas dzielący nas od historii opowiadanej na ekranie był dla mnie paraliżujący. Podziwiałam głównie pana Andrzeja Wajdę, wiedząc, co on przeżywa i jak wielkiej presji i próbom jest poddawany każdego dnia. Często też myślałam, że artysta, co by się nie stało i jak by się to nie zakończyło, ma prawo do interpretacji. Ale nie było łatwo. Choćby z tego powodu, że zimą kręciliśmy sceny dziejące się w sierpniu, choćby z tak banalnego powodu. Pamiętam, jak kiedyś podczas zdjęć na cmentarzu zatrzymał się jakiś człowiek, pokazał nam blizny po serii, którą dostał w pierś w roku 1970, znaczek „Solidarności”, który kazał zrobić ze złota, i powiedział do Wajdy, że jeśli skłamie w tym filmie, to zawiśnie na latarni.
„Człowiek z marmuru” i „Człowiek z żelaza” to kino historyczno-polityczne, w którym jednak nie ma agitki, mimo że sympatie reżysera są oczywiste. Andrzej Wajda pozwalał swoim aktorom przemycać do sztuki tropy z rzeczywistości. Może dlatego te filmy przetrwały próbę czasu?
No myślę, że nie dlatego. To zwyczajnie dobre, wyjątkowe filmy. Wyjątkowe jako dzieła filmowe i wyjątkowe w historii naszej, i kinematografii, i kraju. Ale przede wszystkim dlatego, że były to filmy, które miały także bezpośredni wpływ na tę historię. Czy ktoś temu dziś wierzy, czy nie.
rozmawiał Cezary Polak