Choć ostatnio domem Krystyny Jandy jest Teatr Polonia, chętnie wraca do swojej willi Zacisze w Milanówku. Gromadzi tam projekty kostiumów, czterolistne koniczyny i inne skarby.
Od początku zależalo mi, żeby do Polonii przychodzili mlodzi ludzie.
Jednak wnętrze nie mogło być za bardzo industrialne, improwizowane. Chciałam, żeby dobrze się tu czuły różne osoby. Zdaję sobie sprawę, że wśród widzów mojego teatru znajdą się i tacy, którzy oprócz przeżywania spektaklu będą się zastanawiać, kto wymyślił te kanapy z zielonej dermy w foyer i czy takie same mam w domu. Przyznaję się od razu – to ja! W Polonii zostały stare stalowe konstrukcje, ale już krzesła są nowe, wygodne. Bufet też zorganizowałam tradycyjny. Bardzo pomogła mi firma Meble VOX. Jej szef był przez całe lata dyrektorem technicznym w Polskim Teatrze Tańca Conrada Drzewieckiego i zna tę branżę jak mało kto w Polsce. Kiedy się dowiedział, że tworzę Polonię, był jednym z pierwszych, którzy zapytali, co mogą dla mnie zrobić. VOX zbudował więc scenę, co, jak się okazało, jest rzeczą niezwykle trudną, ponieważ trzeba użyć specjalnego drewna. Poza tym wyposażył nam wszystkie garderoby, a także mój gabinecik. Wybrałam do niego meble z kolekcji Kamasutra – repliki antyków z laki, bo lubię chińszczyznę. W domu mam kilka dalekowschodnich stolików, śliczny parawan, a na ścianach dużo rycin, przywiezionych, paradoksalnie, z budapeszteńskich antykwariatów. No właśnie, mój dom… Przede wszystkim muszę się dobrze w nim czuć.
Nie mam zwyczaju oprowadzania nikogo po pokojach. Nie znoszę tego!
Dla gości jest salon, gdzie siedzi się przy dużym stole z początku lat dwudziestych, oraz ogród. I koniec! Willa Zacisze powstała w 1920 roku. To był najlepszy okres w naszej architekturze – ogłoszono wtedy konkurs na polski dom, w którym rywalizowali świetni projektanci. Willa jest bardzo sensownie rozplanowana. Na parterze jest przepiękna weranda, kuchnia ma spiżarnię, a sypialnie pani i pana domu połączono wspólnym tarasem. Wtedy tak się projektowało i podobnych domów w podwarszawskich miejscowościach jest mnóstwo. Nasz jest dość znany, bo w każdym biuletynie o Milanówku znajduje się jego zdjęcie. Dlatego wiem sporo o poprzednich lokatorach. Pierwszym właścicielem był Stanisław Gruszczyński, śpiewak operowy, który za dużo pił i tak namiętnie grywał w karty, że przehulał dom. Jan Kiepura go podobno spłacił, ale Gruszczyński znów Zacisze zastawił i kolejny raz przegrał. Następnym właścicielem był pan Brzózka, który podczas wojny działał w konspiracji i w piwnicy przechowywał broń dla powstańców. Potem, w czasie powstania, zorganizowano tu szpital. Kiedyś poszliśmy na cmentarz w Milanówku i okazało się, że w całej wielkiej kwaterze leżą ludzie, którzy umarli w… mojej sypialni. Odnaleźliśmy tu także grób babci mojego męża, uciekinierki z Warszawy. Po wojnie zaś przez długie lata w Zaciszu był sklep meblowy i szkoła mechaniczna z wmurowanymi tokarkami. Po takich lokatorach dom był w kompletnej ruinie. Kupiliśmy go jednak, bo chcieliśmy uratować tę perełkę architektury. Zacisze otacza mur odtworzony na wzór tego sprzed osiemdziesięciu lat. Wcześniej była tu zwykła siatka, ale ludzie robili sobie w pobliżu pikniki, a my ogród traktujemy jak letni pokój, więc musieliśmy coś z tym zrobić. Od początku istnienia budynku są te same okna. Nawet nie pomyśleliśmy, żeby wstawić inne, plastikowe – przecież to jest zabytek. Jedno z okien ma uzupełnione ubytki drewna aż w dwudziestu siedmiu miejscach! Gdy Gruszczyński budował dom, wiedział, co robi. Porządne, grube ściany, podłoga położona na wentylowanych od spodu sklepieniach, front ustawiony na godzinę jedenastą. Latem jest chłodno, a zimą ciepło. Porządna, przedwojenna robota.
To w ogóle nie wchodzi w rachubę! Wszystkie moje mieszkania były składami przypadkowych, ale ważnych pamiątek. Jestem sentymentalna, niczego nie wyrzucam, nie chowam. Znaleźć tu można sekretarzyk Gabrieli Zapolskiej, pejzaże kupione na pchlim targu w Paryżu, czterolistne koniczyny za szkłem, dyplomy, oprawione w ramki projekty charakteryzacji i kostiumów. Na pierwszy rzut oka widać, kto tu mieszka, czym się zajmuje i co lubi. Ostatnio oszalałam na punkcie koloru czerwonego, choć mówi się, że to zieleń relaksuje. Tę czerwień, która zdominowała mój teatralny gabinet, dobierałam aż dwie godziny. Szukałam takiego odcienia, żeby uspokajał. Nawet nie pamiętam jego nazwy, grunt, że dobrze na mnie działa. Zieloną za to mam sypialnię, a właściwie szarozieloną. Salon zaś pomalowałam na czekoladowy brąz.
W willi dlugo mieszkali moi rodzice.
Tata gromadził przy sobie całą rodzinę. Do dzisiaj jest to dom przyjazny, gościnny, wszyscy się w nim dobrze czują. Marysia, moja córka, mieszkała z nami przez dłuższy czas, a teraz często przyjeżdża ze swoimi córkami. Każdy ma tu swoje miejsce. Do niedzielnego obiadu zasiada czasem nawet dwadzieścia osób! Najbardziej lubię mój pokój – pracuję w nim, odpoczywam. Mam tam czerwone ściany, antyczne meble i nowoczesną technikę: komputery, telefony i faks. Kuchnię raczej omijam, zazwyczaj tylko karmię w niej psy i koty. n
wysłuchał: krzysztof beśka
Źródło: WERANDA nr 10(5 / 2007 Październik