Wśród moich znajomych jest wielu takich, których dzieci wchodzą w dorosłe życie, wychodzą z domu, wyjeżdżają na studia, zaczynają pracę, wchodzą w związki. Dzieci, które dotąd korzystały z zasobności, statusu majątkowego rodziny i domu rodzinnego w sposób naturalny i oczywisty, zaczynają życie „osobne” i we wszystkich tych rodzinach zapanowuje zamieszanie, do jakiego stopnia dalej dom rodzinny – nazwijmy to tak enigmatycznie, ma to dorosłe życie finansować. Czy pozwolić na to, żeby dzieciom, już dorosłym w tej chwili, gwałtownie obniżył się materialny poziom życia? Do jakiego stopnia? Pomagać? W jakiej formie? Jak długo? Ostatnio byłam świadkiem narady, podczas której dosyć zasobne małżeństwo, wyjeżdżające, co roku na narty, w ulubione miejsce w Austrii, z dwojgiem dzieci, zastanawiali się czy to jest w porządku żeby pojechali, jak co roku z młodszym synem, a starszy, który właśnie skończył studia i wszedł w związek małżeński, został z żoną bez wakacji zimowych. Młodego małżeństwa na nie nie stać, moich znajomych z kolei nie stać na zaproszenie tak wielu osób. Stanęło na tym ze pojadą tylko młodzi a rodzice zostaną bez ulubionego zimowego odpoczynku, w tym roku i pewnie podczas najbliższych kilku lat, jak długo, nie wiadomo. Aż dzieci odmówią pomocy lub staną na własne nogi. Pozostawiam to bez komentarza, ale sama mam z tym problemy. A wątpliwości wzrastają kiedy rodzą się wnuki.
Kiedyś, lata temu grałam w niemieckim filmie. Zaprzyjaźniłam się z garderobianą, młodą Szwajcarką, dziewczyną, marzącą o zostaniu kiedyś kostiumologiem. Miła, skromna, wynagradzana przez produkcje filmową więcej niż skromnie, chętna do pracy, pomocy, nauki, w każdym momencie. Zdjęcia do filmu trwały cztery miesiące, część z nich odbywała się Portugalii i Hiszpanii, polubiłyśmy się bardzo się, zbliżył nas język francuski, spędzałyśmy dużo czasu razem, także podczas dni wolnych od pracy. To były czasy bez kart kredytowych, w każdym razie ani ja ani ona takiej nie miałyśmy. Pewnego dnia, w tygodniu wolnym od pracy, kiedy ekipa przerzucała się ze sprzętem do Hiszpanii, zostałyśmy w Lizbonie same, kompletnie bez pieniędzy. Opłacony hotel, śniadania w tym hotelu i tydzień bez grosza. Ona miała jakieś resztki, poszłyśmy do muzeum pierwszego dnia i wypiłyśmy sok pomarańczowy, ja miałam coś tam jeszcze więc następnego dnia łaziłyśmy po jakichś wystawach, zabytkach i zjadłyśmy skromny obiad, ale trzeciego dnia mimo obfitego śniadania hotelowego, zmęczone zwiedzaniem byłyśmy głodne. Ale przede wszystkim nie miałyśmy na bilety do galerii obrazów. Czwartego dnia, kiedy siedziałyśmy na jakimś placu i spragnione nie miałyśmy na butelkę wody mineralnej, ale śmiechu było, co niemiara, zadzwoniłam do mojej agentki i potem odebrałam przesyłkę pieniężną z poczty. Ona nie miała, do kogo zadzwonić, jak rozumiałam. Bardzo nas ta sytuacja zbliżyła.
Kilka później utrzymywałyśmy kontakt, aż się to urwało. Chyba dwa lata temu, na jakimś festiwalu filmowym, podeszła do mnie wspaniała, elegancka pani. – Poznajesz mnie? – zapytała. Tak to była ona, minęło chyba 20 lat od tamtej Lizbony. Z trudem ją rozpoznałam. Charlotte. Wtedy nietknięta szminką, w podartych jeansach i rozciągniętej podkoszulce oraz nieodłącznych butach kowbojskich, dziewczyna z końskim ogonem, zmieniła się w niezwykle szykowną, wspaniale ubraną, wypielęgnowaną, pachnącą panią. – Zapraszam cię do nas na kolację. – Dziękuję – ucałowałyśmy się. – Zajmujesz się filmem? – zapytałam. – Nie, nie! – zaśmiała się, trochę jakby zawstydzona.
Następnego wieczora, podjechała po mnie zdumioną, limuzyna z kierowcą i zawiozła do nieprawdopodobnego domu pod Zurichem. Okazało się, że moja dawana towarzyszka niedoli z Lizbony, dziś jest szwajcarską milionerką. Po śmierci rodziców odziedziczyła fortunę, którą dziś zarządza, i sama ma galerię obrazów, zbiory ojca, otwierane dla zwiedzających. – A wtedy – zapytałam ją – rodzice nie byli milionerami? – Byli- odparła, ale od pójścia na studia byłam na swoim, tak zdecydowali. Dostawałam od nich tylko skromne stypendium. Potem pracowałam kilka lat w filmie, robiłam kostiumy, ale nie byłam nikim wybitnym w tej dziedzinie. Ledwo wiązałam koniec z końcem. Ojciec mówił mi, że to bez sensu, ale udawałam szczęśliwą. Rozwiodłam się, było mi ciężko. Rodziców tylko odwiedzałam, nie zajmowałam ich swoimi sprawami. A potem tuż przed śmiercią ojca musiałam to przejąć. Pytał czy chcę, bo nie byłam pewna. Teraz się przyzwyczaiłam. To ciężka praca utrzymać to wszystko. Założyłam fundację imienia mojego ojca.
I to jest koniec historii.