«NA FRANCUSKIEJ JEST NIEWIELKA KAWIARENKA
Małe Bistro na Francuskiej. Tycia scena jeszcze w cieniu, pachnie dobra kawa i beżowy tort. 32 krzesła przy okrągłych stolikach, zza baru z kredensu gapią się na gości pucołowate gipsowe anioły. Ciasno, dym z papierosów krąży arabeskami wokół staroświeckiego żyrandola. Na schodkach z piwnicy tupią obcasy. Najpierw pojawia się Basia Bursztynowicz, za nią jej mąż Jacek (autor tekstów, reżyser, gra w kilku serialach).
Dziewczyna w bordowym golfie przemyka w bok sceny – córka Małgosia (na potrzeby spektaklu mistrz oświetlenia). I jeszcze Janusz Tylman. Siada za pianinem, Barbara i Jacek kłaniają się, witają z gośćmi, całują w policzki znajomych, zamieniają po kilka słów, zanim dotrą na podeścik sceny. Ona śliczna. Na wysokich obcasach, w obcisłej czarnej sukience z tiulu na czerwonej podszewce (projekt córki, studentki drugiego roku scenografii na ASP), z czerwonym kwiatem przy dekolcie w niczym nie przypomina przygaszonej rodzinnymi kłopotami Elżbiety z Klanu. Jest zmysłowa, błyskotliwa, szybko wypełnia sobą przestrzeń. On ma głos chrapliwy, męski, zajmujący. Zaczyna się przedstawienie. Najpierw wprowadzenie, że będzie trochę do śmiechu, trochę do wzruszeń, pewnie od Sasa do łasa, ale za to z sercem. Za oknem Francuska już zapaliła się światłami neoników i ulicznych lamp. O tym jest jedna z pierwszych piosenek. Goście odruchowo patrzą w szybę – wszystko się zgadza. Kabaret liryczny Cafe Teatr wymyślił się sam z miłości Bursztynowiczów do Saskiej Kępy. Jacek tu się urodził, od lat mieszka w tym samym domu, po ślubie wprowadziła się Barbara. W Bistro bywali często na kawie, aż zgadali się z właścicielkami Ewą Jeżak i Ireną Dąbrowską, że Jacek pisze teksty, z których można by zlepić ogram, coś dla ludzi i dla siebie. – Założyliśmy, że to ma być czysta przyjemność. Nie dla zysku, tylko żebyśmy nie musieli dokładać – zapewnia. Nie zbiła ich z tropu wielkość sali. Co z tego, że jak na bal Calineczki, ważne, że ma klimat i francuski charme. Jacek w trzy tygodnie napisał teksty. Z myślą o Barbarze i ich wspólnym życiu, o Warszawie, codziennych wzruszeniach. Pisał zwrotkę, zanosił do kuchni, gdzie córka i żona szykowały kolację. – A my czytałyśmy, zmieniałyśmy, chwaliłyśmy. Byłam bardzo ciekawa, jak zabrzmią – mówi Barbara. Janusz Tylman nie wahał się, kiedy Jacek zaproponował mu napisanie muzyki. – Idealne łączenie, jak powiedział kiedyś Wojtek Młynarski: stuprocentowo dobrze, jeśli autor tekstu, muzyki i wykonawca piosenki są przyjaciółmi – mówi. Znają się z Bursztynowiczami od z górą dwudziestu lat. Bywają u siebie, Janusz przyjeżdża na Saską Kępę, żeby odetchnąć od wielkomiejstwa. A teraz co tydzień w sobotę rzuca wszystko i jedzie do Bistro. O dziewiątej zaczyna się Cafe Teatr.
– Robię to z radością, bo takich miejsc, takich występów nie ma w Warszawie. Prawie prywatny kontakt z publicznością, która jest na wyciągnięcie ręki, żywa sztuka – Janusz Tylman zachwyca się świeżością pomysłu. Lubi, jak w trakcie występu ktoś z publiczności wejdzie mu w słowo, zagadnie Basie albo Jacka, poprzeszkadza. Albo jak spadnie z hukiem łyżeczka, popsuje się lampka jak ostatnio, kiedy przerażona pani Irena (obie właścicielki zostały przyuczone do obsługi oświetlenia na wypadek niedyspozycji Małgosi Bursztynowicz) do końca występu cierpiała moralne katusze, że jej sprzęt nawalił i Barbara miała źle oświetloną twarz w piosence o czterech porach roku – czterech porach życia. A akurat ten utwór widzowie lubią najbardziej… Tylman kocha spontaniczność lutkiego teatru dla garstki widzów. – Są utwory, w których zwracam się bezpośrednio do widza, do mężczyzny, któremu spoglądam prosto w oczy – mówi Barbara. – Prowokuję do odwzajemnienia spojrzenia, kontaktu. Boję się wtedy, czy nie za bardzo się zbliżam, nie zacieram bezpiecznej granicy. Nigdy wcześniej nie czułam takiej łączności z odbiorcami. W ogóle wszystko tu dla mnie nowe. Czuję się jak gwiazda. Śpiewam specjalnie dla mnie napisane piosenki. To ekskluzywna sytuacja dla aktora. Dla Jacka Barbara jest gwiazdą i wielką miłością, to widać na pierwszy rzut oka. W programie są momenty, kiedy objęci trzymają się za ręce, patrzą na siebie i śpiewają. Widzów przechodzi dreszcz. Gdy Barbara, siedząc na barowym krześle nad lampką wina, śpiewa o dziewczynce, która zmieniła się w kobietę, wiadomo, że to o niej. – Jesteśmy wobec was z Jackiem szczerzy, choć trochę zmyśleni – mówi przekornie od widowni. Janusz Tylman od początku wiedział, że będzie to teatr z pomysłem: bliski dla bliskich, ciepły dla tych, co lubią ciepło, smaczny jak francuskie ciastko. Kiedy pisał muzykę, wypytywał o ich prywatność. Żeby było czule i prawdziwie. – Często jeździmy odpocząć do Malinówki koło Wilgi. Kiedy idziemy na łąkę, zawsze mówię: „Witaj łąko”. Jacek napisał o tym tekst, a Janusz dopytywał, jak wygląda tam świat, kwiaty, krajobraz – Barbara uśmiecha się. Powstała piosenka Dwoje ludzi i niebo niebieskie, czarodziejska jak cały spektakl. Co w nim właściwie jest? Dużo wzruszeń, ale i dowcipne wiersze podkręcone zawadiackim dyszkantem Barbary, nostalgiczne ballady śpiewane chrypiącym głosem Jacka, skecze, monologi, poezja. Mydło i powidło, pieprz i sól, trele i morele. I wszystko gra.
Na premierze była m.in. Sława Przybylska. Zobaczyła, dała się zaczarować. Po kilku tygodniach wróciła jako gość specjalny. Zaśpiewała Na Francuskiej jest niewielka kawiarenka (to o tej kawiarni!), Pamiętasz, była jesień, Portofino. Chwyciło, widzowie byli zachwyceni. Gospodarze postanowili, że będą zapraszali kogoś do spółki. Ostatnio był aktor Robert Kudelski (m.in. Na Wspólnej), który świetnie śpiewa piosenki Brela i Aznavoura. Czasem do Bistro wpada ktoś z władz dzielnicy; gmina obiecała dotację, bo teatr wpisuje się w pomysł zrobienia z Francuskiej ulicy artystów, jak przed laty.
Przychodzi coraz więcej ludzi z sąsiedztwa. – Saskokępczanie. Niektórzy proponują nam współpracę, bo ktoś pisze, gra, zyskujemy sojuszników. – Udało się! Powstał intymny teatr dla sąsiadów. Mały, ale z wielkim „powerem”! – mówi Janusz Tylman. Wszyscy troje czasem zostają po zakończeniu występu. Gadają z ludźmi, dopijają kawę. – Lubię te chwile, często z nieoczekiwaną puentą – Jacek ścisza głos. – Zdarzają się widzowie z kamienną twarzą. Nie odzywają się, oszczędnie biją brawo. A potem rozmawiam z takim niby ponurakiem, który nagle uśmiecha się od ucha do ucha i mówi: „Dziękuję, ale się u was ubawiłem!” – Kiedy ludzie się uśmiechają podczas występu, wiem, że piosenka się podoba – dopowiada Barbara. – Lubię nawet swoje łzy, bo sama też się wzruszam. Czasami dostaję za nie podziękowania. Cafe Teatr to pochylenie się nad człowiekiem, podzielenie się sobą.
SPISEK LETNIKÓW
W Komorowie pod Warszawą w lokaliku nad zalewem co pewien czas odbywają się zebrania „klubu melioracyjnego”. Latem w ogródku, zimą w fotelach przy kominku. Nikt z klubowiczów już nie pamięta, jak nazywa się knajpka – dziesięć razy zmieniała nazwę, a klub wciąż jest taki sam – przyjacielskie pogaduchy, piwko, zero warszawskiego zadęcia. Schodzą się sąsiedzi z okolicy – Pęcie, Komorowa, Kań, Milanówka: Aleksandra Justa ze Zbyszkiem Zamachowskim, Krystyna Janda z Edwardem Kłosińskim, Ewa i Jerzy Radziwiłowiczowie, Ewa Telega z Andrzejem Domalikiem, Daniel Olbrychski z Krysią Demską, czasem Grzegorz Warchoł. Tylko Andrzej Przeradzki przychodzi sam, bo jego żona, Magda Umer, nie pali się do zebrań. To on wymyślił nazwę klubu. Mówił Magdzie: Ty sobie siedź, ja idę na spotkanie w sprawie melioracji gruntów. I znikał. W czerwcową niedzielę Jerzy Radziwiłowicz i reżyser Andrzej Domalik powstali od stołu i oznajmili: – Mamy pomysł. Wcześniej jak zwykle spotkali się na partyjce tenisa w Nowej Wsi – opowiada Ewa Telega, żona Andrzeja, obecnie rzecznik prasowy tajnego przedsięwzięcia. – Jurek pokazał Andrzejowi zaadresowaną do siebie kopertę: Jerzy Radziwiłowicz, Teatr Narodowy, Kanie, ulica ta i ta. Stwierdzili, że skoro w Kaniach jest teatr, który ma już adres i siedzibę, trzeba koniecznie dać premierę. A że akurat kończył się u niego remont werandy, od ręki wymyślili z Andrzejem, że będą to sceny z Letników Gorkiego i że zagramy tam my, sąsiedzi aktorzy – Ewa relacjonuje pierwszą naradę. – Andrzej zaproponował tytuł i obsadę, a Jerzy jako dyrektor teatru zasady: tylko mieszkańcy linii „wukadki”, podmiejskiej Warszawskiej Kolei Dojazdowej. Żadnej warszawki, sami swoi. Wbił cyrkiel w mapę w miejscu, gdzie mieści się knajpka, i zakreślił okrąg – zapraszamy ludzi wyłącznie z tego terenu, ewentualni goście specjalni muszą zyskać akceptację ogółu. Publiczność elitarna i tylko z rejonu, przecieki do dziennikarzy karane wykluczeniem ze spisku, Krystyna Janda ma absolutny zakaz pisania o sprawie w internetowym blogu. Kto za? Telega opowiada: – Najbardziej zapaliła się właśnie Krysia. A reszta za nią. Byliśmy zafascynowani pomysłem. Wyciągnęliśmy kalendarze i ustaliliśmy termin: piąty września. Może być rewelacja. Tylko Mumin, Zbyszek Zamachowski, krakał od początku: – Nie uda się. W życiu. Nikt go nie słuchał, a Daniel Olbrychski obiecał, że zrobi wszystko, żeby zdążyć ze zdjęciami do nowego filmu Zanussiego w Moskwie. Ależ byliśmy nakręceni… Ustalili, że kostiumy szykują sami; wszyscy na jasno, biały albo ecru, z wyjątkiem Oli Justy, żony Zamachowskiego, która ma grać Kalerię w oryginale ubraną na czarno. Janda zagra lekarkę Marię Lwownę, Telega adwokatową Warwarę Michajłownę, Radziwiłowicz adwokata Basowa, Zamachowski malarza Własa. Scenografią zajmie się Ewa Markowska, żona Radziwiłowicza, światłem Edward Kłosiński, muzykę (autorstwa zaprzyjaźnionego Stanisława Radwana) będzie włączał reżyser Domalik za kotarą werandy, a za katering odpowiada Przeradzki. Domalik rozpisał role, rozesłał internetem, sprawdzili jeszcze raz terminy i pełni entuzjazmu, nie licząc Mumina, rozjechali się na wakacje. Ewa Telega: – I pewnie z tygodnia na tydzień każdy z nas myślał to samo: „E tam, fajnie by było, ale to chyba niemożliwe, żeby się udało”. W dodatku Danielowi przeciągały się zdjęcia. Ale od czego sprawdzeni klubowicze? Z domu od Krystyny Jandy zadzwoniono do Grzegorza Warchoła, który miał ocalić obsadę inżyniera Susłowa. Odpowiedział bez chwili zastanowienia: kiedy dostanę tekst? Przesunęli termin premiery o tydzień. Dwunastego września na werandzie Radziwitowiczów stawili się w komplecie. – Plus Beata Fudalej gościnnie, bo spała u nas i szybko została zaproszona do zagrania pokojówki Saszy – mówi Telega. Fudalej pozwolono wystąpić, bo też gra w Narodowym, więc jest jakby swoja. Dostała rolę polegającą na wniesieniu samowara. Samowar pożyczono z Teatru Dramatycznego, słomiane fotele od Magdy Umer, sztalugi dla Własa od znajomej malarki. – Zbyszek przypiął tekst do tych sztalug, ale on ma rewelacyjną pamięć, więc szybko umiał rolę i nawet mógł się sporo oddalać od swojego obrazu – opowiada Ewa. – Próby były trzy. Pierwsza czytana, dwie generalne, ostatnia kostiumowa z muzyką. Baliśmy się jak diabli. O wpół do piątej miała przyjść publiczność i czuliśmy najprawdziwszą w świecie tremę. Nic nie było na żarty. Pełen profesjonalizm. Rano (podczas próby, kiedy to reżyser Domalik kłócił się właśnie z żoną aktorką, że kwestię: „Być twoją żoną to znowu nie tak wielki zaszczyt, jak się tobie wydaje… to bardzo wątpliwy zaszczyt”, akcentuje jakoby zbyt prywatnie) w dniu spektaklu zadzwoniła agentka Olbrychskiego: – Jest, właśnie wylądował, rwie się, żeby z wami zagrać! Telega: – Natychmiast reżyser wykombinował mu rolę przechodnia w kapeluszu. Daniel przeszedł przez scenę i wygłosił poważną kwestię: „Ładna dzisiaj pogoda. Która godzina?” Publiczność oszalała. Ze zdjęć w Moskwie nie dojechał Edward Kłosiński, ale i tak światło było rewelacyjne. Słońce wyszło perfekcyjnie w chwili, kiedy Olbrychski chwali pogodę. Zadzwonili więc do Edwarda i pogratulowali, że tak to świetnie z matką naturą załatwił. Naganę dostał za to Andrzej Przeradzki, bo nawalił z kateringiem. Na szczęście gospodyni oprócz scenografii przygotowała poczęstunek i nikt nie był głodny. Ani spragniony zresztą, bo wina nie brakowało. Ale to dopiero po. Najpierw były emocje i sztuka najwyższych lotów – pod samo kaniowskie niebo. Rzecznik prasowy opowiada: – Prawie bez wpadek. Mieliśmy role rozpisane na podłodze na kartkach, ale nie zaglądaliśmy. Poszło świetnie. Dostaliśmy owacyjne brawa, publiczność chciała bisów. Po zakończeniu wyściskaliśmy się i wycałowali. Byliśmy szczęśliwi, jakbyśmy zagrali Szekspira na wielkiej scenie Narodowego! Po występach był bankiet w ogrodzie. Gość „z cyrkla”, Krzysztof Materna, wstał i powiedział: – Niewiarygodne, że to się wam udało. Żaden teatr telewizji nie skrzyknąłby w jednym miejscu takiej obsady. Po wiwatach ustalono: teraz można się zgodzić, że na placu Teatralnym w Warszawie będzie filia Narodowego w Kaniach i na następne przedstawienie pewnie się zaprosi dyrektora z placu.
Olbrychski może ściągnąć z Rosji na widownię Michałkowa i Barysznikowa, Jandzie już wolno puścić farbę w blogu, kolejnym gościem specjalnym będzie ewentualnie zakolegowana Dorota Segda albo niedoszły „werandziarz” Gajos. A że się znowu zagra, to pewne. Postanowili, że nie będą szukać innego repertuaru, tylko za każdym razem Domalik będzie wydłużał scenariusz Letników. Tak, żeby dojść do godzinnego spektaklu (teraz grali 20 minut). Przy serniku powstał pomysł zatrudnienia sąsiadki Zuzy Dobruckiej-Mendyk jako inspicjenta i suflerki, przy likierach uradzono powołać scenę dziecięcą. – My mamy córkę, Zamachowscy czwórkę, jest Zośka u Radziwiłowiczów, dwójka u Warchołów… – wylicza Ewa Telega. Jej mąż ma do wiosny obmyślić adaptację Snu nocy letniej. Będzie pięknie, jak dzieciaki zagrają bajkową scenę w uśpionym lesie…
Gadali do zmroku. Potem się rozjechali. Jedni na spektakl do Warszawy, inni do domów w cienistych ogrodach. – Może dlatego nam wyszło, że są takie miejsca na ziemi, w których inaczej się patrzy na świat i żyje się spokojniej… – Ewa zawiesza głos. Kiedy opowiedziano o Letnikach Janowi Nowickiemu, on, krakus, nie mógł uwierzyć, że warszawiakom udało się takie cacko. – Wy, stołeczne szmirusy, to zrobiliście?! – pytał. Tylko że oni chyba nie są tacy do końca stołeczni. Bardziej są z Komorowa, z Nowej Wsi, Milanówka. Rano siadają z kawą na werandach, wieczorem palą ogniska i szwendają się po ogrodach w wytartych spodniach i flanelowych koszulach. Latem są letnikami z Gogolowskich, Czechowowskich sztuk i zupełnie nie wiadomo, kiedy ich życie staje się teatrem, a teatr życiem. No kiedy? Można to obgadać na kolejnym zebraniu klubu melioracyjnego.»
„Teatr po sąsiedzku”
Agnieszka Litorowicz-Siegert
Twój Styl nr 4
14-04-2005