Z jakiej sztuki jesteś?
„Bóg” w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Paweł Stangret w Teatrze.
«Najnowszy spektakl Teatru Polonia zahacza o kwestie fundamentalne. Padają pytania, odpowiedź na które zaważa na naszej egzystencji, nawet życiu wiecznym. Czy Bóg istnieje i co to dla nas znaczy? Kim on jest? Czy wolno mu robić z nami wszystko? Czym by się zatem różnił od pisarza, autora sztuk teatralnych?
W „Bogu” Woody’ego Allena wciąż przenikają się rzeczywistości. Scena, teatr, fikcja, realność – wszystko jest równoprawne, a używając kategorii zaczerpniętej z teorii (ale i ontologii) dramaturgii – prawdopodobne. Zrazu oglądamy debatę dwóch starożytnych Greków – pisarza i reżysera Schizokratesa (Cezary Żak) oraz aktora Kretynika (Maria Seweryn) – wymyślających zakończenie tragedii, którą przygotowują na konkurs dramaturgiczny. Panowie jednak niespodziewanie orientują się, że są aktorami w sztuce Allena i że właśnie grają przed widownią, która także może być nierzeczywista (zresztą przypomni nam o tym pisarz Lorenzo).
Dość szybko okazuje się więc, że trudno cokolwiek w pewny sposób zdefiniować, że każdy (z nich i z nas) jest z jakiegoś dramatu. Co więcej, bohaterowie poszczególnych sztuk mają świadomość swojego statusu. Sami zresztą do tego co jakiś czas wracają, dając widzowi do zrozumienia, że są nierealni. W pewnym momencie, gdy potrzebny jest filozof, wkracza na scenę Doris Józuczuk z Białegostoku (w tej roli Patrycja Szczepanowska), aktorka, która gra dziewczynę z widowni – część aktorów siedzi bowiem między publicznością, aby jeszcze bardziej wymieszać porządki. Seksowna studentka staje się obiektem adoracji Schizokratesa – lub aktora grającego tę postać w sztuce Allena. Boris rozbiera się i stojąc w samej bieliźnie, doprasza się o orgazm. Ona, jako jedyna, wydawałaby się prawdziwa – jest cielesna, zmysłowa. Jednak mężczyźni, którzy proponują jej seks, po raz kolejny obnażają iluzję, nierealność i „prawdopodobieństwo” swojej egzystencji. „Jesteś fikcyjny, ona z Białegostoku. Ty wiesz, jakie z tego będą dzieci?” – pyta się drugi aktor.
Wymyślając zakończenie tragedii, Pisarz odrzuca wszystkie pomysły Kretynika, motywując to brakiem prawdopodobieństwa zachowań i przemian charakterów swoich postaci – robi to w imię realizmu. Jedyne, co jest w stanie zaakceptować, to nowy wynalazek znajomego rzemieślnika – bóg zjeżdżający na dźwigu i rozwiązujący problem z finałem. Deus ex machina (który Schizokratesa ujmuje „fajną nazwą”) pojawia się nagle, znikąd. Starożytni Grecy wierzą w niego – jeszcze, bowiem tragedia pisana na konkurs dotyczy właśnie wątpliwości co do istnienia istoty wyższej.
Farsa Allena skupia się więc wokół problemów metafizycznych, pyta o ontologię fikcji, o status aktora i postaci scenicznej. Komentując swoje występowanie przed publicznością, aktorzy uznają, że „To fakt wysoce metafizyczny. Nie tylko metafizyczny, ale głupi. Powstały prawdziwie filozoficzne pytania. Czy istniejemy? Czy oni (to znaczy publiczność) istnieją? Jaka jest prawdziwa natura człowieka?”. Na te wszystkie wątpliwości z dramatu nakładają się jeszcze refleksje dotykające metateatralności.
Kiedy zaś jest mowa o takich kwestiach, zawsze kołacze się gdzieś cytat z „Jak wam się podoba”, że „świat jest teatrem, aktorami ludzie”. Jednak Szekspirowski teatr jest „życiem płacony” i z „autorem” sztuki nie ma polemiki. Motyw świata jako teatru jest tam głęboko tragicznym doznaniem bezradności i podległości jakimś „sterom”, na które nie do końca mamy wpływ. Tutaj tytułowy bóg jest tylko do pewnego stopnia Bogiem. Zeus, który zjawia się pod koniec, ma z Nim wspólnego tyle, że przybywa spóźniony – w zasadzie wtedy, kiedy uważa za stosowne – i zaprowadza porządki wedle własnego uznania. Dla wszystkich jest to wybawienie – zarówno dla bohaterów sztuki (sztuk?), jak i jej autorów – zawsze to proste i łatwe zakończenie.
Jednak absurd kolejny raz się spiętrza. Dla Króla – postaci z dzieła Schizokratesa – istnienie Boga oznacza odpowiedzialność za swoje postępowanie. Spektakl kończy się spóźnioną wizytą Zeusa ex machina. Wychodzi on przed kurtynę i rozsyła publiczność do domów. Farsa, oswojenie boga, wyśmianie go, ma utwierdzić w przekonaniu, że nie jest on groźny i nie tak dla nas apodyktyczny, jak dramaturg dla swoich bohaterów. A jednak Jeżeli jesteśmy wyjęci z innej sztuki, objawienie się Zeusa jest także dla nas wezwaniem do rozliczenia. Co jeśli Bóg nie jest tekturowy? Takie pytania, które prowokuje dramat Allena, zostają zawieszone w przedstawieniu Jandy. Opieszały bóg jest tu bowiem tylko nieporadnym pracownikiem technicznym, pomocnikiem rzemieślnika.
Co jednak wynika z tego wszystkiego dla spektaklu? Mam wrażenie, że całe spiętrzenie, komplikacja rzeczywistości nie służą niczemu więcej niż zabawie. Trudno robić z tego zarzut, kiedy przedstawienie jest naprawdę dobrą rozrywką, z gwiazdorską obsadą gwarantującą wieczór w teatrze na doskonałym poziomie. Do naszego tu i teraz Janda zaryzykowała zresztą bardzo dużo odniesień. Realność Teatru Polonia stała się kolejnym piętrem tej zwariowanej budowli, choć informacje o restauracji z sąsiedniej ulicy Wilczej (pojawiające się trochę zbyt często) mają przede wszystkim charakter w miarę śmiesznie ogranej reklamy. Przypominanie o tym, że jesteśmy widzami teatralnymi, a jednocześnie uzmysławianie, że jesteśmy prawdopodobni, pokazuje absurdalność naszej egzystencji.
W drugiej części spektaklu jesteśmy widzami gotowej już sztuki Schizokratesa. Uwagę przyciąga zwłaszcza barwny (mam na myśli nie tylko kolory) chór grany przez grupę Montownia, który co jakiś czas zmienia swoją funkcję – raz są „komentującymi”, innym razem strażnikami, bogami. Aktorzy grają na wywietrzniku, który podwiewa ich egzotyczne spódniczki i krótką tunikę Kretynika. Do tego dochodzi skoczna muzyka Pawła Mykietyna i choreografia rodem z „wczasów w Egipcie” (z których uroków zamierzają skorzystać Pytia i Pan Kasander). Pozbawia nas to całkowicie złudzeń. Spektakl Jandy jest farsą i na byciu farsą poprzestaje. Nawet jeśli, to w tej części pojawia się absurd na miarę paradoksu. Otóż Kretynik niesie Królowi odpowiedź – brzmi ona „tak”. Pozytywny przekaz okazuje się złą wiadomością. Zadano bowiem pytanie: czy Bóg istnieje? – „tak” oznacza tu konieczność rozliczenia się przed Nim z całego życia. W kontekście całkowitej zabawy nie jesteśmy jednak w stanie brać tego poważnie.
Reżyserka spektaklu „Bóg” mówi o nim, że został wystawiony jako „żart sceniczny na temat teatru”. Traktowanie teatru jako bohatera jest akcentowane także poprzez parodiowanie niektórych gatunków czy stylów teatralnych i gry aktorskiej. Krystyna Janda rzeczywiście opowiada dowcip teatralny, strojąc sobie żarty ze wszystkich tych tematów. Pytania filozoficzne zostały zasygnalizowane – przez Boris w bieliźnie, która przytacza podstawowy paradoks o upadku drzewa. Przypomina to trochę słynne wykłady z filozofii grupy Monty Pythona. Spektakl prześlizguje się po problemach, nie zgłębiając ich zanadto.
Nie traktuję tego jednak jako zarzutu o spłycenie dramatu i obecnych w nim zagadnień związanych z iluzją, powtórzeniem, realnością. Zabawa, farsa może być – i po tym przedstawieniu widać, że jest – wartością w teatrze. O poważnych sprawach jedynie się tu wspomina – bohaterowie co jakiś czas błysną jakąś refleksją, głębszą myślą między jednym a drugim gagiem. Kwestie metafizyki nie są możliwe do rozwiązania poprzez medium teatralne. Spektakl daje do zrozumienia, że gotowy scenariusz można tylko odegrać. Sztuka sceniczna może jedynie pokazać, gdzie tkwi paradoks czy absurd. Dlaczego się z tego nie śmiać?
Paweł Stangret – doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN. Przygotowuje rozprawę na temat tekstów Tadeusza Kantora. Jest stypendystą Polskiej Akademii Nauk.»
„Z jakiej sztuki jesteś?”
Paweł Stangret
Teatr nr 2
25-03-2009