przez nat Pt, 22.05.2009 10:44 Jerzy Pilch dla „Kultury” DZIENNIKA
czwartek 21 maja 2009 22:33
Pilch po raz drugi pyta o „Tatarak”
– Nie jest to „Tatarak”, który od lat chciał zrobić Andrzej Wajda. Stało się coś, co trud montowania jednej całości z rozmaitych tekstów przeniosło w inne rejestry. Rozmowa Jankowskiej i Jandy o Powstaniu Warszawskim jest chyba wzięta ze „Sławy i chwały”? Mylę się? Nie szkodzi. Widziałem film, którego istota daleka jest od tego rodzaju szarad – pisze w DZIENNIKU Jerzy Pilch.
Wobec takiego spełnienia, jakim jest ten film, łatwo się przyznać do małoduszności własnych obaw. Prawdę powiedziawszy, nic innego nie pozostaje. Ale przecież – że powiem coś od siebie – człowiek jest tylko człowiekiem i wątpi. Niektórzy wręcz twierdzą, że nieustanne wątpienie jest zasadą.
Bo też wyglądało to, jeśli nie całkiem kiepsko, to częściowo kiepsko. Z jednej strony owszem, „Tatarak” w swych zamiarach artystycznych Wajda miał od zawsze i to było dobre. Z drugiej strony, jak się zdaje, powodem zwlekania z realizacją było poczucie pewnej – by tak rzec – niewystarczalności tego, faktycznie nie za długiego opowiadania. Zwłaszcza nie za długiego jak na Iwaszkiewicza, mistrza formy mniej więcej stustronicowej ergo mikropowieści. W końcu nie przypadkiem w oparciu o takie właśnie formy reżyser stworzył arcydzieła: „Brzezinę” i „Panny z Wilka”. Czyli coś do „Tataraku” trzeba dodać – to jest myślenie uprawnione. Uprawnione dla twórcy – widz ma prawo obawiać się hybrydalności. Zwłaszcza widz taki jak ja – bez specjalnego pojęcia o technologii sztuki filmowej. To prawda: tysiąc, a może dwa tysiące razy słyszałem zapewnienia rozmaitych reżyserów, scenarzystów czy nawet producentów, że to, a to się doda, że weźmie się jakiś fragment z innego opowiadania czy powieści, że coś się wstawi, coś dopisze itd.
Ilekroć takie rzeczy do mnie docierały, tylekroć przypominał mi się Roman Bratny, który w drugim wydaniu swej powieści „Losy” dopisał wątek chłopski. Wtedy zresztą było to uzasadnione zarówno „sztuką powieści”, która ma tworzyć kosmos, jak i ideologią, która miała ogarniać kosmos. Pamiętam też pewne wystawienie dramatu Mrożka, w którym dodano finał wzięty z Becketta. Mrożek na swoje nieszczęście był na premierze, na swoje szczęście był po chorobie, więc odbiór mógł mieć zbawczo niecałkowity. Opowieści o takiej bezceremonialności jest bezliku, zwłaszcza ludzie teatru mogli by je godzinami przytaczać, może ktoś powinien osobną monografię takich ekscesów napisać. Podstawowe zawołanie ludzi filmu, a bardziej jeszcze teatru: Dobry autor, to martwy autor – przypadkowe nie jest, a tytułem było by trafnym.
Jak powiada apostoł Paweł: Wszystko można, ale nie wszystko jest pożyteczne. Ale nie idźmy za daleko – apostoł nie miał na myśli sztuki filmowej ani nawet teatralnej.
Co do sugestii producentów, są one pewnie co najmniej tak stare jak kapitalizm albo przynajmniej jak Hollywood – mnie się kojarzą raczej współcześnie. Kojarzą mi się mianowicie z posiadaczami klubów piłkarskich, którzy w trakcie meczu każą trenerom zmieniać zawodników i na dodatek czynią to, dzwoniąc z komórki na ławkę rezerwowych – rzecz dawniej nie do pojęcia nie tylko z racji nieistnienia komórek.
Wszystko to są uwagi natury dygresyjnej i choć mówią o hybrydalności, mało mają wspólnego z rozterkami autora „Wszystko na sprzedaż”. Daję takie uwagi, ponieważ dysponuję jedynie perspektywą literacką, a bardziej jeszcze perspektywą czytelnika. Cóż by to było, jakby tak dla wzmożenia czytelniczej atrakcyjności stworzyć na bazie jednego opowiadania opowiadanie większe – nowe wątki z innych nowel i obce substancje z innych tekstów zawierające. Nie chciałbym czytać takiego opowiadania, nie chciałbym czytać takiego „Tataraku”, ale chcę taki „Tatarak” oglądać w kinie i oglądam go z niesłabnącym zachwytem. Ktoś powie: to jasne, po co stawiać fałszywy problem – opowiadanie jest dla czytelnika, scenariusz, a zwłaszcza scenopis, jest dla reżysera i wszystkich realizatorów filmu – zawarty tam miszmasz i, jak to Jerzy Jarocki powiada, konglomerat melodyjek jest zasadą reżyserskiej twórczości, po co wydziwiać?
To faktycznie jasne, ale po pierwsze zawód reżysera da się, a może i trzeba zdefiniować jako profesję wytrawnego czytelnika literatury. Po drugie do kogo jak do kogo, ale do Andrzeja Wajdy definicja ta pasuje jak ulał. Jest sprawą powszechnie znaną, iż jego odczytania literatury polskiej to jest po prostu mistrzostwo świata, jego filmowe wersje nieraz przerastają literackie pierwowzory. Widać to nawet w przypadkach zdawałoby się „niemożliwych”. Pamiętacie, co się działo, gdy mistrz oznajmił, że ma zamiar sfilmować „Wesele”? Jakie szły obawy, wątpliwości, pytania? Za kompletnie niezrozumiałą nie tylko poza Polską, ale i poza Krakowem lekturę szkolną pan reżyser się bierze? Co zrobić z dialogami? (Opisy przyrody jak wiadomo w tym dramacie są nieliczne). Jakże to tak? Bohaterowie filmowi będą mówić wierszem? To i w sfilmowanych szekspirowskich dramatach nie wychodzi! A cóż dopiero młodopolsko-chłopskie rymy Wyspiańskiego! Któż w świecie to zrozumie! Pamiętacie? Pamiętacie ówczesne w tej sprawie debaty? (Nie pytam o „Popioły”; świadkowie tamtego sporu sami już popioły). Pytam o „Wesele”. Ogólnonarodowe w tej sprawie debaty przypominają się wam? A skąd! Za młodzi jesteście, a jak kto starszy, na wszelki wypadek udaje, że nie pamięta; dla reszty wyrażenie „debata” kojarzy się wyłącznie z telewizją. Oczywiście Wajdzie po zachodniej premierze zadawano pytanie: Skąd wziął tak niezwykłego scenarzystę jak mister Wyspiański? Owszem, jest to pytanie anegdotyczne, jest ono też widujące.
Przy okazji warto przypomnieć, że adaptacji obierającej dramat z wszelkich zbędnych piękności dokonał przerażająco celnie śp. Andrzej Kijowski. Przypominając jego postać, również wracam – jak tydzień temu – do lat 70., ale z całą stanowczością podkreślam i przypominam: gest ten nie znaczy jakiegoś powrotu do „najlepszego okresu Wajdy” czy czegoś w tym rodzaju. Może taki okres reżyser wtedy miał, może go nie miał – z całą pewnością ja miałem wtedy największą chłonność na kino i o sobie, jak zresztą zwykle, piszę.
Jeśli tedy słyszę, że mistrz filmowego czytania literatury, reżyser z wyjątkowym okiem i uchem na specjalnie mi bliskiego Iwaszkiewicza ma jakieś perypetie z „konglomeratem melodyjek”, wytężam władze poznawcze i z duszą na ramieniu do kina idę.
Najprzód jakieś współczesne uzupełnienie „Tataraku” miała dopisywać moja znakomita koleżanka Olga Tokarczuk – zapowiadało się ciekawie – ale rzecz ta znikła. W ostatecznej wersji „Tatarak” składa się z „Tataraku”, z opowiadania „Nagłe wezwanie” bardzo teraz w Polsce popularnego Sandora Maraia i osobistego żałobnego monologu Krystyny Jandy. Niby OK, dwaj wielcy pisarze plus wielka aktorka. Niby OK, ale wiadomo: takie mieszaniny mogą się okazać mieszanką wybuchową grożącą raczej cichym jękiem niż eksplozją artyzmu. Poza tym nie ma szans, by w takim zestawie szwów czy jakiś innych fastryg nie było widać. Wszyscy wielcy, ale światy różne.
Krytyka poszła tym tropem, często gęsto pisano, że film się rozpada, że jedynie Janda się wyróżnia, ale nie z powodów estetycznych, lecz ekshibicjonistycznych, które taktownie przemilczeć itp. Otóż niesprawność naszej krytyki jest na taką skalę, że żaden takt tego nie przykryje – nawet jakby wszystkie aktorki zostały wdowami.
Ekshibicjonizm jak prawie wszystko w sztuce jest zależny od jego autora. Czym innym jest duchowe (przeważnie z braku laku) obnażenie jakiegoś początkującego czy tylko średniego artysty, czym innym jest taki gest uczyniony przez wielką, a może i największą polską aktorkę. Ma ona prawo, może nawet pewien rodzaj artystycznej powinności, opowiedzieć o swojej wielkiej tragedii, ma ona przez to prawo diametralnie zmienić kompozycję filmu – niczego w istocie w obrazie tak ciemnym nie zmieniając. Krótko mówiąc: Janda może.
Jakkolwiek to brzmi, śmierć do śmierci pasuje. A już symetryczność, z jaką nowela Maraia pasuje do prozy Iwaszkiewicza, to jest rzecz tak niepojęta, że unieważnia jakieś gadki o hybrydalności czy o wieloskładnikowości filmu. Przecież to nie byli podobni pisarze. A może byli? Czort wie. Świat jest pełen zagadek.
Oczywiście nie jest to „Tatarak”, który od lat chciał zrobić Andrzej Wajda. Nie ośmielę się powiedzieć, że być może, a nawet na pewno jest to obraz pełniejszy. Stało się coś, co trud montowania jednej całości z rozmaitych tekstów przeniosło w inne rejestry. Rozmowa Jankowskiej i Jandy o Powstaniu Warszawskim jest chyba wzięta ze „Sławy i chwały”? Mylę się? Nie szkodzi, widziałem film, którego istota daleka jest od tego rodzaju szarad.
Jerzy Pilch