Przyjemny dreszcz…
Telefon. Redakcja URODY: Pani Krystyno, dziękujemy za ostatni felieton, dostaliśmy go w nocy faxem, podoba nam się, ale jest cały pisany dialogiem, a my mamy listy od czytelniczek z prośbami żeby nie pisała pani felietonów w formie dialogów, bo mają problemy ze zrozumieniem. Acha, i jeszcze jedno, ten następny będzie na maj. Czy nie napisałaby pani o swojej pierwszej miłości?
Ja: O mojej pierwszej miłości? Musiałabym kłamać.
URODA: Napisze pani o czym zechce. Pozdrawiamy.
Nie pisać dialogiem! Dlaczego? Moja ulubiona forma. Niczego tak nie rozumiem jak dialogu. Dialog zostawia tak wiele miejsca dla interpretacji i wyobraźni. No tak, ale czytanie dialogów to mój zawód. Wszystkie sztuki, scenariusze to właściwie, suchy dialog. Uwielbiam to, ale trudno. Szkoda. A mam taki smakowity dialog w zanadrzu. Wracałam dwa dni temu z Nowego Jorku, i kilka godzin w samolocie rozmawiałam z mężczyzną, który mnie na szczęście nie znał. Ten człowiek ma wszystko, pieniądze, fabryki, hotele, domy, żony, narzeczone, dzieci, dzieła sztuki i tylko nie ma celu w życiu. Dzięki niemu uświadomiłam sobie, że w naszych czasach, budzącej się konsumpcji i apetytu na wszystko, wybór i eliminacja jest prawdziwą sztuką i świadectwem dojrzałości. Że świadomie „nie mieć” – jest nobilitacją i uspokojeniem. Dużo tej rozmowie zawdzięczam.
Moja pierwsza miłość?… Boże, to horror ! Co za temat. Nawet nie chcę o tym myśleć. Trudno!
Moja pierwsza miłość jest przykładem na to, że „mieć”, dużo „mieć” i całkowicie „mieć”, to klęska. Moja pierwsza miłość to historia zachłanności, zaborczości, braku dojrzałości.
To młodzieńcza, prawie ekstremalna definicja miłości, jej dowodów, i próba tego egzekwowania. To ciągła walka, brak tolerancji, walka o wyłączność i cierpienie z zazdrości. To głupota.
Mój pierwszy chłopak, miły, inteligentny, zdolny student architektury, chyba naprawdę mnie kochał zwariowaną młodzieńczą miłością. Został przeze mnie, z miłości i w imię tej miłości, miłości największej, jedynej, absolutnej, jak nam się wtedy wydawało, całkowicie ubezwłasnowolniony, zdominowany i pozbawiony możliwości samodzielnego myślenia. W imię miłości. Biedny chłopak. Żył, oddychał, myślał, martwił się ze mną. Wszystko ze mną. Wszystko razem. Nie wolno było nic osobno. Ale wtedy wydało nam się obojgu, ze tak trzeba.
Zwyciężyłam wszystko, jego rodzinę, kolegów, studia, przyzwyczajenia, przyjaciół. Wszystko. Na koniec został mi tylko jeden przeciwnik, jedna konkurentka… , jego pasja i miłość od dzieciństwa, łódka.
Pieprzony Hornet na którym pływał po Zalewie Zegrzyńskim jak nikt, a ja siedziałam na brzegu połykając łzy zazdrości.
Pamiętam, on szczęśliwy, wykonując przede mną popisy prawie cyrkowe z dumą, i ja płacząca ze złości. Siedziałam, patrzyłam na to i popijałam ulubione herbatniki łzami i kefirem jednocześnie przysięgając jej (łódce) zemstę i nienawiść do końca życia. Nie zauważałam jak on jest z nią szczęśliwy i że ona i to ich szczęście jest właściwie dla mnie. Pewnego dnia zwyciężyłam. Zrezygnował. Przestał pływać. Byłam jedyna. Byłam najważniejsza To był ostateczny dowód miłości. I wtedy, niedługo po tym haniebnym zwycięstwie, rozstałam się z nim. Bo nie wiem. Bo koniec. Bo coś. A może dlatego, że zajmował mi za dużo czasu a ja już miałam nową miłość, świat , do którego on nie miał dostępu, TEATR, studia w PWST. Przeszkadzał mi. Chciał, żebym była tylko dla niego. Chciał naszego młodzieńczego dowodu miłości, ofiary, wyłączności, której ja już nie mogłam mu dać. Szukał, jak ja wcześniej, poczucia bezpieczeństwa. Aż mnie boli jak o tym myślę.
Dziś wiem, że taki „absolut”, taka tyrania, bezwzględność miłości nie istnieje. Że tak dużo trzeba dać i umieć wybaczyć, żeby dostać to samo w zamian. Ale gdyby ktoś mnie zapytał, po tylu latach, co to jest miłość, jaka ona jest, jaka powinna być, nie umiałabym odpowiedzieć.
Wiem, ze jest wspaniała i nic więcej nie wiem. Że nie jest wieczna i bezkompromisowa, i wiem, i wiem, że jestem już dorosła i biorę za wszystko odpowiedzialność. Wiem też, że umiejętność ograniczania swoich żądań i oczekiwań bardzo pomaga.
A teraz wiem też, że moje szczęście polega między innymi na tym, że wczoraj, kiedy przypadkowo spojrzałam na dłoń mojego męża chwytającego cukiernicę, ruch tej ręki i sposób w jaki ją chwycił wywołał we mnie bardzo przyjemny dreszcz. Z resztą jakoś sobie poradzimy.
PS. Czy wy też czujecie ulgę, kiedy zapakujecie bagaże i już od tego momentu macie tylko to co zapakowaliście? Jak to upraszcza i porządkuje życie! Przy czym moje bagaże, z upływem lat są coraz mniejsze. Mam nadzieję, że niedługo, nic mi nie będzie potrzebne do szczęścia, w każdym razie nic materialnego. Pozdrawiam.