„Szczęśliwe dni” w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia w Warszawie.
Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku – Kultura.
Czekając na nowe sceniczne wersje „Szczęśliwych dni” albo „Końcówki” Becketta, zawsze się zastanawiam, jak reżyser obejdzie partyturę, jak przechytrzy perfekejonizm wizji autora. Czasem drobne z pozoru przesunięcia akcentów powodują u widza zdziwienie, które lubię najbardziej. To tak jest u Becketta? – pytamy. – To ten sam utwór? Tylko takie odkrycia sprawiają, że Beckett nie jest przewidywalny i śmiertelnie nudny. Oglądając „Szczęśliwe dni”, przeczytane na nowo przez Piotra Cieplaka, dziwimy się cały czas. Przede wszystkim na scenie nie ma żadnego piachu, próżno tu szukać jakiejś ontologicznej wydmy. Scenograf zbudował wysoki, jasny pokój ogołocony z mebli.
Przykryta pledem sparaliżowana kobieta siedzi na fotelu w pobliżu
okna – ale nie jest na tyle blisko, by mogła przez nie wyjrzeć. Monolog Winnie
(Krystyna Janda) ma nową melodię, nie przypomina mamrotania do siebie.
Bohaterka cały czas rozmawia ze swoim mężem Williem (Jerzy Trela) – postacią, którą się zwykle Beckettowi wykreśla i marginalizują bo zakłóca partię solową. Tymczasem Cieplak eksponuje Williego, bo czyta Becketta w kontekście obyczajowym, a nie kosmicznym. Chce pokazać współistnienie dwojga ludzi, a nie tzw. egzystencję w ogóle. W związku Winnie i Willego możemy rozpoznać siebie albo swoich rodziców, dziadków. Cieplak tka opowieść o miłości, która zmaga się ze starością, zniedołężnieniem – trwa za długo, zdziwaczała, zapętliła się w codziennych głupstwach, ale nie umarła.
Zamysł piękny i nowatorski, ale trudno ukryć, że taka dawka realizmu za bardzo przyszpila pisarstwo Becketta, zmienia „Szczęśliwe dni” w jednowymiarową opowieść o Dulskiej i Dulskim. Nie zarzucam Cieplakowi spłaszczenia oryginału, bo z premedytacją zdecydował się na taką wersję. Chciał wypowiedzieć pochwałę życia pełnego malutkich aktów oddania. Tuż przed antraktem reżyser zatrzymuje kadr. Ciepłe światło dogasającego wieczoru. Willie przycupnął na stołeczku obok fotela Winnie. Ona uśmiecha się za to, że on tam jest, on zrezygnowany odpowiada milczącym gestem – muszę tu być, bo to ty jesteś moim losem. W drugim akcie spod pledów wystaje tylko głowa Winnie. Janda, której twarz zmienia się w skorupę lęku, przejmująco krzyczy, zagaduje ciszę i straszliwe podejrzenie, że za plecami już nie ma jej męża. Takie pragnienie zasługuje na łaskę nagrody. W finale Jej Willie” pojawia się w czarnym garniturze. To tak naprawdę Pan Śmierć, który przychodzi po Winnie. Ma twarz Williego. Mówi czule jej imię, a Winnie daje mu usta do pocałunku. Ciemność. Do ukłonów wychodzi Janda w czarnej sukni ślubnej. I to postscriptum podobało mi się najbardziej.»
„Pan Śmierć”
Łukasz Drewniak
Dziennik nr 16 – Kultura
19-01-2007