Krystyna Janda
Jedna z największych polskich aktorek, niezapomniana Agnieszka z „Człowieka z marmuru”. Założycielka dwóch warszawskich teatrów. Krystyna Janda zdradza, jaką jest babcią, czego nie lubi, a za co kocha telewizję i jak odróżnić dobrą literaturę od grafomanii.
Jak to się dzieje, że tak wspaniała aktorka zamienia się w inspicjenta, specjalistę od remontu, magazyniera – dyrektora teatru? I doskonale się w tym sprawdza?
– Bez przesady z tą wspaniałością, jeśli chodzi np. o funkcję magazyniera (śmiech). Nie mam do wielu rzeczy talentu, ale znam i lubię teatr. Zmieniły się czasy, Polska i możliwości. Robię więc to, co jest mi najbliższe i co daje mi wolność artystyczną, za którą zawsze tęskniłam. Teatr to dla mnie naturalne zajęcie. Nie lubię prowadzić teatru, ale lubię teatr. Nigdy nie byłam aktorką, która tylko grała. Od zawsze, od początku mojej drogi zawodowej interesowały mnie kulisy, to jak działa instytucja – całość przedsięwzięcia.
Wkrótce premiera „Rosyjskich konfitur”. To Pani jubileuszowa, 50. rola w Teatrze Telewizji.
– Podobno – ktoś mi to mówił (śmiech). To miłe. Poza tym ten spektakl to zarazem moja 12. czy 13. reżyseria dla Teatru TV. Uwielbiam telewizję, bo to medium daje nieprawdopodobne możliwości kreacyjne, inscenizacyjne i plastyczne. Można tu robić rzeczy absolutnie niemożliwe do zrealizowania w filmie czy klasycznym teatrze.
– Cieszę się, że telewidzowie zobaczą wreszcie „Rosyjskie konfitury”. To jedna z moich ulubionych prac telewizyjnych, choć zrealizowana we wnętrzach naturalnych, nie w studio, jak wiele innych spektakli w mojej reżyserii. Bez używania tego całego arsenału telewizyjnych możliwości cyfrowych. Tu jest opowieść realistyczna. Grającym w „Konfiturach…” aktorom udało się stworzyć kilka wybitnych ról. Wszyscy grają świetnie, Agnieszka Mandat, debiutująca Weronika Nockowska, Agnieszka Krukówna, Czarek Kosiński, Rafał Mohr, a przede wszystkim Ignacy Gogolewski.
– Tak się czasem dzieje, że idea, tekst łączą ludzi i powstaje coś wyjątkowego. Zdjęcia są autorstwa Dariusza Kuca, a scenografem był Maciej Putowski. Realizowaliśmy ten spektakl w Almie, dawnej, drewnianej willi Iwaszkiewiczów w Podkowie Leśnej. Całość wygląda naprawdę zjawiskowo. To ważne, bo dom i jego wnętrza pełnią w tej sztuce bardzo ważną rolę. Dom jest swoistym bohaterem tej opowieści. Niszczeje, degraduje się jak ta dawna Rosja i przekształca się w coś, co nie wiadomo jeszcze, czym będzie, ale już słychać „dudnienie nowego spod ziemi”. Galeria typów, charakterów, nawiązania do sztuk Czechowa i tradycji teatralnej. Świetne kostiumy stworzyła Magda Biedrzycka. – – Zdjęcia trwały 7 dni, w nadzwyczajnej atmosferze. Tekst Ludmiły Ulickiej jest znakomity, daje wspaniałe możliwości. Śmiechom, zabawom i przyjemnościom z pracy nad nim nie było końca. Powstało coś, co nie zdarza się często.
Mówi Pani o scenografii, zdjęciach, kostiumach. Przemawia przez Panią doświadczenie plastyka?
– Tak. Przyznaję, mam ukształtowany gust i spojrzenie dotyczące stylistyki, kadru czy koloru. Dlatego zawsze staram się pracować z ludźmi, którzy widzą podobnie do mnie.
Zdarza się jeszcze Pani malować?
– Niestety, nie. Mój dzień musiałby być dwa razy dłuższy, bo teraz – jak to się obrazowo, acz brzydko mówi – robię bokami. A wracając do Teatru Telewizji, strasznie dotyka mnie jego marginalizacja. Nie rozumiem tego.
Jednak przez cztery kolejne poniedziałki marca teatromanów czeka prawdziwa uczta. Zobaczą spektakle, w których Pani grała lub grała i reżyserowała je zarazem.
– Tak, przygotowano podobno taki „mój miesiąc”. Mają to być wspomniane już „Rosyjskie konfitury”, „Zazdrość”, „Klub kawalerów” i „Wizyta starszej pani”.
Pani Teatr Polonia tętni życiem – jesteście świeżo po premierze monodramu „Dobry Wieczór Państwu” autorstwa Krzysztofa Materny.
– Jeśli mówimy o telewizji, to ten spektakl jest świetnym przyczynkiem do dyskusji. Opowiada głównie o show-biznesie, ale telewizji, historii telewizji i mechanizmów tam rządzących jest w nim wiele, a po spektaklu zostaje gorzka świadomość rzeczywistości, w jakiej jesteśmy.
– Co do teatru Polonia, w tej chwili z Ignacym Gogolewskim i Jerzym Stuhrem próbujemy „32 omdlenia” Czechowa,wkrótce rozpoczną się próby do kolejnego nowego przedsięwzięcia, „Po co są matki”, w której zagra Joanna Żółkowska i Paulina Holtz. Natomiast w OCH-Teatrze trwają prace nad naszą tegoroczną superprodukcją – „The Rocky Horror Show”.
W OCH-Teatrze szefem jest Pani córka, Maria Seweryn. Czy synowie, Adam i Jędrzej, także idą w ślady rodziców?
– Synowie są jeszcze bardzo młodzi. Jeden studiuje na wydziale operatorskim, drugi wybrał kierunek nie związany z filmem. Staram się nie zdradzać ich spraw osobistych, bo nie lubią, kiedy publicznie mówię na ich temat.
W naszym show biznesie można spotkać wątpliwej wielkości gwiazdy o bezpodstawnie nadętym ego. Jak to możliwe, że Pani, artystka takiego formatu, jest tak bardzo normalna?
– Chyba po prostu nie mam czasu być nienormalna (śmiech). Gdybym nie wiedziała, co mam robić, była niedowartościowana, bezskutecznie czekała na propozycje – to może w mojej głowie powstałby obraz wyrazistej „kreacji osobistej”. Te wszystkie pozy, których jesteśmy mimowolnymi świadkami, powstają z braku prostoty i sukcesu osiągniętego zwykłym talentem i pracą. A może fałszywymi pojęciami o marketingu? A może nie fałszywymi? Bo te parady, pawie ogony, ekscesy działają.
Kiedy ma Pani czas wolny, to w jaki sposób ładuje Pani akumulatory?
– Czytam, robię sobie drobne przyjemności. Co roku jeżdżę na narty. Mam dużą rodzinę: dzieci, mamę, wnuki i codzienne życie zajmuje mnie bardzo.
A jaką jest Pani babcią?
– Okropną, bo nie mam czasu po prostu. Tyle tylko, że jestem w stałym kontakcie i kocham ich wszystkich, co chyba czują. W tym roku jadę z czwórką dzieci na narty, żeby sobie odpocząć (śmiech).
Ruszyły zdjęcia do serialu „Bez tajemnic”, w którym gra Pani jedną z głównych ról. Dlaczego zdecydowała się Pani na udział w tym projekcie?
– To serial o inteligentach, a o inteligentach w telewizji już nic w ogóle nie ma. To naprawdę ciekawe przedsięwzięcie i duże wyzwanie aktorskie. Gram terapeutkę i właściwie nie wstaję z krzesła. Wymagane jest granie niuansami, takie, jakie my aktorzy lubimy. Nie bez znaczenia dla mnie było także to, że Jurek Radziwiłowicz przyjął rolę główną.
A co z rolą Marii Curie-Skłodowskiej w filmie reżyserii Marty Meszaros?
– Dopracowujemy scenariusz. Pomysł ma wiele lat. Po ostatnich zmianach ma być to film o jej ostatniej podróży do Polski. Skłodowska jest umierająca i ma pełną świadomość, że rad to nie tylko wielkie odkrycie, ale i ogromne niebezpieczeństwo. Jednak nie ma odwagi tego przyznać publicznie. O tym dylemacie moralnym warto zrobić film. Tak mi się wydaje.
Jaką literaturę Pani lubi?
– (śmiech) Nasze oba teatry nie mają kierownika literackiego, to ja czytam wszystko, z czego można zrobić teatr. Czytam stosy sztuk, które nadsyłają nieliczni wspaniali dramaturdzy i liczni grafomani. 50 tekstów zabieram ze sobą na narty. Nauczyłam się rozpoznawać, co może być interesujące i słuchać reżyserów, gdy opowiadają o pomysłach. Ale lektura jest podstawą. Czytam więc, czytam, czytam teksty do teatru.