Tłumaczenie: Elżbieta Woźniak
Scenografia: Maciej Maria Putowski
Kostiumy: Irena Biegańska
Świała: Edward Kłosiński
PREMIERA: 14 stycznia 2005 r. Teatr Nowy w Poznaniu
OBSADA
Eleanor: Antonina Choroszy
Kate: Agnieszka Krukówna
Nell: Daniela Popławska
Agnes: Maria Rybarczyk
Jim: Mirosław Kropielnicki
James: Mariusz Sabiniewicz
„Tym razem dama polskiego teatru wystąpi jedynie w roli reżysera. Na scenie natomiast zobaczymy Antoninę Choroszy, Agnieszkę Krukównę (gościnnie), Danielę Popławską, Marię Rybarczyk, Mirosława Kropielnickiego, Aleksandra Machalicę, Mariusza Sabiniewicza. – Sztuka Nicholsa to opowieść o moralności, zdradzie, etyce współżycia między ludźmi, którzy się kochają. To zderzenie banalnego tematu zdrady ze wspaniałą muzyką – twierdzi Janda. – To bardzo wymagająca sztuka ponad gatunkami, wymagająca brawurowej gry aktorskiej i niesamowitych umiejętności. Dla reżysera zmierzyć się z takim tekstem to fascynujące zdanie. Premiera przewidziana jest na 8 stycznia 2005 roku”.
„Krystyna Janda reżyseruje”
ELKA
Gazeta Poznańska nr 213
10-09-2004
Namiętność
tn
Halina Poświatowska
* * *
namiętność to jest to
o czym śpiewały skrzypce
zamknięte w ciemnym futerale
w dusznym
jak noc
wewnątrz łupiny światła
znaczone paznokciami gwiazd
ona żyje
w twoich słowach z ciepłego granatu
pachnie brzoskwinią
słońcem
schwytanym w zieloną sieć drzewa
dojrzała
przechylona nad spłowiałą trawą
ciąży
ku moim dłoniom otwartym
a ja – zamknięte usta
w obcym języku uczę
słowa – ciasnego jak śmierć
miłość
Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu
Sezon 2004 / 2005
Peter Nichols
Namiętność
Passion Play
Przekład Elżbieta Woźniak
Prapremiera polska 14 stycznia 2005 roku
OSOBY
Agnes MARIA RYBARCZYK
Eleanor ANTONINA CHOROSZY
James MARIUSZ SABINIEWICZ
Jim MIROSŁAW KROPIELNICKI
Kate AGNIESZKA KRUKÓWNA (gościnnie)
Nell DANIELA POPŁAWSKA
Psychiatra MAŁGORZATA ŁODEJ
oraz
Krytyk I SŁAWOMIR PIETRASZEWSKI
Krytyk II EDWARD WARZECHA
i statyści
Reżyseria KRYSTYNA JANDA
Scenografia MACIEJ MARIA PUTOWSKI
Kostiumy IRENA BIEGAŃSKA
Reżyseria światła EDWARD KŁOSIŃSKI
Asystent reżysera DOROTA KUCZYŃSKA-STANDEŁŁO
Krystyna Janda
Szanowni Widzowie!
Każdy z Was kocha, kochał lub będzie kochał. Albo będzie mu się wydawało, że to miłość… Każdy z Was. Nie wiem, czy każdy z Was złożył przyrzeczenie wierności, czy złoży, komukolwiek i kiedykolwiek. Nie wiem… Ale wiem, że każdy z Was zdradzi, będzie zdradzony lub otrze się o zdradę; że każdego z Was to dotyczy. Do tych, których ten problem omija – nie zwracam się, bo ich moim zdaniem nie ma. Do tych, którzy nie wiedzą, co to miłość, związek, uczucia – także nie, bo są „mniej” ludźmi, a z takimi staramy się nie spotykać.
Każdy z Was, prawie każdy z Was walczy o to, aby przeżyć życie w zgodzie ze sobą, jednocześnie nie krzywdząc innych. Wszyscy także błagacie los, aby dał Wam przeżyć życie w godności. Nie chcecie też zmarnować życia. Staracie się nie zmarnować życia, walczycie o to, aby nie zmarnować życia. Nie chcecie pozwolić, aby zmarnowali Wam życie inni. „Najważniejsze jest, aby nie pozwolić zmarnować sobie życia” – mówi jeden z bohaterów. Kto ma zmarnować to życie? Mąż? Żona? Dzieci? Przyjaciele? Bliscy? Co to znaczy: zmarnować życie, tutaj, w naszym przypadku? Zrezygnować z uczuć? Czy zrezygnować ze wszystkiego, z godności także i szacunku do samego siebie, tylko po to, żeby „czuć” czy „czuć na nowo”?
Temat jest wieczny. Układ ludzki w naszej sztuce banalny. Problem aktualny. Zawsze aktualny.
Kiedy czytałam pierwszy raz Namiętność Petera Nicholsa, poczułam się komfortowo. To tekst o nas. Inteligentny, błyskotliwy zapis współczesnych stosunków, współczesnego pejzażu małżeńskiego. Próba zastanowienia. Kiedy doszłam do sceny, w której mąż czy raczej alter ego męża prosi żonę o pozwolenie na drugą kobietę, drugą miłość, poczułam się jeszcze wygodniej i jeszcze bardziej u siebie. Przed oczami stanął mi rząd postaci z literatury, kobiet i mężczyzn. Pani Bovary z powieści Flauberta, Clarissa Dalloway, tytułowa bohaterka powieści Virginii Woolf, Trigorin z Czajki Czechowa, błagający Arkadinę o pozwolenie na romans jako ostatnią szansę na świeżą, „czystą” miłość, przywracającą na nowo sens i smak życia, jak mu się wydaje? „Pozwól mi, to mi pomaga na nowo żyć! Pozwól, bo jeśli nie, bez ciebie też będę nieszczęśliwy!” – mówi bohater Namiętności.Tysiąc razy słyszane argumenty i zdania – z ekranu, ze sceny, z ust przyjaciół, znajomych, czytane, przewracane w myślach. Ten tekst to, kolejny raz, próba zastanowienia. I świadomie unikam tu takich słów, jak „moralność”, bo musiałabym dodać: „chrześcijańska”, a nie chcę…
Zapragnęłam zmierzyć się z tym tekstem. Opowiedzieć z grupą przyjaciół z tutejszego teatru o tym, co i mnie dotknęło w życiu, raz, ale co przeżyłam boleśnie i stając przed koniecznością wyboru, wybrałam… własne życie, jak mi się wydawało, a nie „moralny obowiązek”. To boli do dziś, tego się nie zapomina. To boli, już bolało albo będzie bolało i Was, albo kogoś obok Was, jeśli się zdarzy.
Czy ten spektakl ma być próbą moralitetu? Nie. Tylko pretekstem do refleksji. Tylko namową do zastanowienia się nad nami. Tylko tyle. „Czy życie to gra?” – jak mówi jeden z bohaterów? I czy trzeba tylko nauczyć się grać w tę grę, a wszystko stanie się prostsze? „Nie, nigdy!” – słyszy w odpowiedzi. „Jakie znaczenie za chwilę będą miały słowa: dobroć, przyzwoitość, lojalność?” – pyta zdradzona. Ale zdradzający mówi: „Pozwól mi zdradzić! Chcę na nowo żyć!!!”.
Życzę dobrego wieczoru.
Poznań, 6 stycznia 2005 roku
Sergiusz Sterna-Wachowiak
Gra namiętności i pasja świętości
Gorzka, metalicznie zimna, okrutnie konsekwentna sztuka o banalnej zdradzie małżeńskiej, która wyzwala ukryte dotąd zło i niszczy ludzi? Namiętność (Passion Play, 1981) Petera Nicholsa, urodzonego w 1927 roku doświadczonego, uznanego brytyjskiego dramatopisarza, scenarzysty filmowego i telewizyjnego – to rzecz o ludziach spętanych niszczącą pasją, która ukazana została z siłą i bezpośredniością nadawania prawdziwych imion w fałszywym „raju” ludzkich namiętności. „Utwór dziwny i skomplikowany narracyjnie – pisze Krystyna Janda w swoim internetowym blogu pod datą 9 września 2004 roku – z pogranicza gatunków, zaproponowany zaskakująco już w zapisie, jako rodzaj fugi na głosy i zachowania, emocje i sytuacje. Rodzaj współczesnej satyry, moralitetu… nowocześnie pomyślanego, bez grzechu zbytniej nachalności i naiwności”. Nie komedia, nie tragedia ani tragifarsa, nie „mały realizm” ani nie symbolizm. „To sztuka ponad gatunkami – mówi Janda gdzie indziej. – Postaci, które są na scenie, to pozornie stereotypy, ale sposób zapisu sztuki, pomysł na dialogi, forma pozwalają myśleć dużo wyżej i szerzej”.
Opowieść, jakich wiele, wspina się i rozszerza. Można powiedzieć i tak: Szczęśliwe, zgodne małżeństwo z dużym stażem wiedzie niczym nie zakłócone życie. Eleanor i James przyjaźnią się z młodą, niezbyt atrakcyjną, ale emanującą seksapilem Kate. Młoda kobieta pochowała właśnie swojego starszego kochanka, przyjaciela Eleanor i Jamesa, którego uwiodła kilka lat temu, gdy był jeszcze mężem Agnes. Kate otwarcie deklaruje słabość do starszych mężczyzn i bez osłonek zaczyna podrywać męża Eleanor. James, mimo swoich zasad i deklaracji wierności, nie opiera się zbyt długo i na naszych oczach zmienia się z wiernego męża w sprytnego adoratora Kate. Dumna Eleanor, pewna swojej wartości i miłości męża, nie podejrzewa niczego…
Rzecz o byciu ludzi ze sobą, mały traktat o więzi małżeńskiej i jej rozpadzie, opowieść o naszym „ja” prawdziwym i o „ja” zakłamanym? Sztuka o ludziach samospętanych namiętnością i pętających nią innych? Banał pokazany od środka, od strony dziejów duszy – i rozdwojenia jaźni? Wydarzenia toczą się w zawrotnym tempie, lecz już nie tylko w rzeczywistości empirycznej, dotykalnej, bo coraz wyżej i szerzej. W rzeczywistości psychicznej i w rzeczywistości metafizycznej. Ponad realistycznym biegiem wydarzeń, a może w ich głębi – do głosu dochodzi najpierw podświadomość naszych bohaterów i na scenie pojawiają się ich „drugie ja”, całkiem osobowe i rzeczywiste. I bardzo dziwne, tajemnicze, sugestywne. W jakiś nieznany albo zapomniany sposób inne od owych alter ego, od owego moi profondpsychoanalityka Siegmunda Freuda i jego uczniów.
Obok Jamesa pojawia się jego uzewnętrzniony, otrzymujący nie wiadomo jakim sposobem cielesność, a w końcu własną biografię Jim, „głos wewnętrzny”; analogicznie z głębin wewnętrznego życia Eleanor rodzi się i materializuje Nell. „Jim wychodzi z szafy. Jest ubrany tak samo jak James. Nikt nie potwierdza swoim zachowaniem, że go widzi”. „Nell ubrana jak Eleanor staje obok stolika, gdzie siedziała sama odwrócona tyłem”. Ubrane tak samo, jak ich osoby przedustawne, owe zmaterializowane na zewnątrz „ja wewnętrzne” nie są sobowtórami nie swoich „wewnętrznych ja”, w których ciemnościach się tajemniczo wylęgły. By to podkreślić, Nichols ucieleśnionym „ja wewnętrznym” swoich bohaterów nadaje własne, osobne życie wewnętrzne. I czujemy, że jeszcze chwila, a obok Jima i Nell staną i ich z kolei uzewnętrznione „ja wewnętrzne”. Skomplikowane to trochę, prawda? W każdym razie na tyle, by wskutek zawiłych wzajemnych, interpersonalnych relacyj małżeńskiej pary bohaterów, ich uzewnętrznionych „ja wewnętrznych”, ich przyjaciół i kochanków powstał niebywały kłąb uczuć i emocji, prawdziwa fuga głosów „zewnętrznych” i „wewnętrznych”. Pajęcza sieć, którą bohaterowie Namiętnościwysnuwają z siebie i nakładają na rzeczywistość, cierpiąc i ginąc wraz z nią.
Czy układ rzeczywistości ludzkiej u Nicholsa nie przypomina Formy u Witolda Gombrowicza? Przędziwem do samospętania człowieka i pętania przezeń bliźnich, a w końcu do zamknięcia świata w nieprzenikalnym kokonie formy czy Formy jest lepka i gęsta mieszanina tego, co zwiemy „międzyludzkim”. Miłości, nienawiści, przyjaźni, obojętności, zdrady, magnetyzmu serc i namiętności przede wszystkim. Gombrowicz w samym centrum drobnych, codziennych, pozornie banalnych „międzyludzkich relacyj i społecznych zależności” wznosi swą świątynię Formy, Kościół Ludzki. A Nichols?
„Nic nie pokazuje lepiej, jak błędne są nauki przekazane nam przez starożytnych, niż ich pisma o namiętnościach” – rozpoczyna swe Namiętności duszy Kartezjusz. Pewnie, że „namiętność” liczy się do słów najbardziej niejednoznacznych, raz rozumiana jako niezbędna życiu, woli, działaniu pasja, innym razem jako niszczący popęd czy zwierzęcy instynkt. Sztuka Nicholsa jest pomyślana jako gra ową niejednoznacznością pojęcia namiętności. Być może starożytni błądzili w lesie znaczeń słowa „namiętność”, ale to ich pisma – nie Kartezjusza czy Freuda – dają klucz do sztuki Nicholsa. Sokrates w spisanych przez Platona naukach dowodzi bez zapędów moralizatorskich, że ludźmi kierują style życia, które dla jednych są ich dobrymdaimonem, a dla innych złym daimonem.Dobrym dla człowieka daimonem jest rozumny styl życia, ethos,złym zaś pathos, droga nierozumnej, złej namiętności, która wyprowadza zło pathosu na zewnątrz, personalizuje się i z zewnątrz osacza człowieka, a także jego bliźnich, już nawet bez udziału woli. „Zamiast powiedzieć, że Achilles się rozgniewał – pisze Andrzej Rusław Nowicki w eseju Pole daimoniona – Homer powiada, że Gniew ponosi Achillesa. Wyalienowana z człowieka namiętność staje się w tym opisie samodzielnym bytem,daimonem, który opanowuje człowieka i przekształca go w przedmiot. Istotny sens tego opisu zrozumiał prawidłowo Stanisław Wyspiański, kiedy sporządzał ilustracje do Iliady. Rozszczepił więc na swoim rysunku Achillesa na wyalienowaną z niego Namiętność – wyposażając ją w demoniczne kształty daimona Gniewu (Menis) – oraz na człowieka, który przez tę namiętność utracił panowanie nad sobą, przestał być podmiotem swego postępowania, zdegradował się do roli wstrząsanego gniewem przedmiotu”.
Uzewnętrzniony za przyczyną złej namiętności – namiętności do czegoś bez względu na cokolwiek – zły daimon będzie też nazywany grzechem. I chętnie ucieleśniany – w chrześcijaństwie, w buddyzmie, w islamie – pod postacią cierpiącego za grzechy, a właściwie spętanego przez grzechy ciała. Pełno ich, ciał spętanych przez uzewnętrznioną Namiętność, w piekłach i na łąkach sądów ostatecznych u malarzy wizjonerów i mistyków, Boscha, Memlinga, Brueghela.
Nichols rozmyśla szerzej i wyżej. Czy przez miłość do człowieka o silnej, wyrazistej osobowości stajemy się tylko jego wcieleniem, „jesteśmy jak jego duch”? Czy mamy szansę na miłosne „jedno” w zespoleniu z człowiekiem powściągającym własne „ja” i wewnętrzne namiętności? Namiętność przenikają symetrie uczuciowych przeciwieństw, emocjonalnych analogii, aktywne symultany, żywe wcielenia. Ich źródłem jesteśmy my sami, którzy często co innego mówimy, co innego myślimy, a jeszcze co innego robimy. James i Jim w konkluzji dialogu o czystości i nieczystości, niewinności i winie dochodzą przeto do wniosku, że „to, co jest czyste, jest nieczyste. (…) Zmiana oczyszcza”. Gra namiętności to zatem życiowa ambiwalencja. Nieklarowność, niestałość i nieczystość ludzkich intencji i czynów, lecz także życiowa siła, która w każdej chwili może ukazać swoje bezwzględne i straszne oblicze.
Oto ziemia oderwała się od nieba i miejsce czuwającego nad człowiekiem anioła stróża zajmuje jego uzewnętrznione alter ego, pętająca go i jego świat zła namiętność, sokratejski zły daimon. Słychać jeszcze muzykę nieba, zapisaną przez Mozarta, Bacha, Beethovena i Franza Xavera Grubera, Eleanor śledzi nuty Pasji według świętego Mateusza, a James konserwuje obraz Głowa Ukrzyżowanego. Lecz równie dobrze ona mogłaby czytać nuty piekielnego jazgotu, a on konserwować malunek główki kapusty: czy jej ślepa naiwność jest bardziej niewinna od jego ślepego sprytu? Najstraszniej dzieje się tu przecie w czas Bożego Narodzenia, gdy niebo śpiewa w kolędzie Cicha noc. Ślepej namiętności bohaterów sztuki Nicholsa trudno, coraz trudniej jest przeciwstawić widzącą pasję Chrystusa na krzyżu.
W świecie Namiętności warto mimo wszystko dostrzec nadzieję. To jest świat, w którym ziemia oderwała się od nieba, lecz i świat, w którym niebo nie oderwało się jeszcze od ziemi. Nasz współczesny, teraźniejszy świat. Unaszająca się nad biednymi, samospętanymi ludźmi muzyka nieba napisana została i dla nas – nie tylko dla Pana Boga – przez Jego pojętne dzieci. Czy nie potrafimy już nigdy być potomkami tych, którzy jak Bach, Mozart, Beethoven i pan Gruber strzegli otwartego przejścia od swojego afektu, namiętności, Gemuthsbewegung do bezinteresownej, czystej, bezgrzesznej pasji Teresy z Avilla czy Jana od Krzyża? Tych, którzy samospętali się świętością? Pasją świętości?
Suchy Las, 9 stycznia 2005 roku
Sergiusz Sterna-Wachowiak
Agata Bareja-Starzyńska
Buddyjskie symbole grzechów
Pojawiające się w spektaklu Namiętność symboliczne postacie okaleczonych ciał ludzkich – personifikacje grzechu – zaczerpnięte zostały z ikonografii buddyzmu tybetańskiego, a bezpośrednią inspiracją tych wyobrażeń stały się malowidła ścienne i jedwabne dekoracje świątyni w mongolskim kompleksie klasztornym Czojdżin Lamyn Sum w Ułan Bator. Świątynia ta zbudowana została na początku XX wieku dla Czojdżin Lamy Luwsanchajdawa, który uważany był za wyrocznię i wcielenie buddyjskiego bóstwa opiekuńczego (sans. dharmapala, mong.czojdżin).
Buddyjska koncepcja reinkarnacji zakłada konieczność cyklicznego odradzania się w różnych bytach osobowych w sześciu sferach egzystencji pod postacią mieszkańców piekieł, głodnych duchów, zwierząt, ludzi, półbogów lub bogów. Po śmierci indywiduum ludzkie pozostaje w stanie pośrednim jako bezcielesna istota obdarzona świadomością (gandharwa). Rachunek dobrych i złych czynów, zwany prawem karmana lub popularnie karmą, warunkuje ponowne odrodzenie. Najlepszym wcieleniem jest człowiek, gdyż tylko w tej postaci można zapoznać się z naukami Buddy i dążyć do uzyskania wyzwolenia z kręgu cyklicznego odradzania. Wyzwolenie to nirwana, stan osiągnięty przez Buddę, cel buddystów. Można do niego dojść dzięki właściwej praktyce religijnej, unikaniu grzechów i gromadzeniu dobrych uczynków. Najcięższe grzechy to zabójstwo, kradzież, kłamstwo, cudzołożenie i używanie napojów oszałamiających.
Podstawowymi przyczynami grzechu są namiętność, gniew i niewiedza. One sprawiają, że kołowrót wcieleń kręci się nadal. Buddyjski opis sfer egzystencji rozumiany jest wprost i przenośnie: namiętność, gniew i niewiedza powodują istnienie różnych sfer egzystencji w nas samych.
Istoty grzeszne odradzają się w sferze piekielnej, podzielonej na osiem piekieł gorących i osiem zimnych, w zależności od stosowanych tam mąk piekielnych. Mieszkańcy piekieł cierpią za grzechy, poddawani są wymyślnym torturom: tracą członki, ich ciała są rozcinane, zgniatane, stają się ofiarami dzikich zwierząt, cierpią głód, niewymowny żar lub straszliwe zimno, a gdy w wyniku zadanych tortur umierają, wkrótce ponownie rodzą się w tych męczarniach, aż do momentu, gdy ich czas przebywania w sferze piekielnej dobiegnie końca. Wówczas rodzą się znowu już w innym wcieleniu.
Budzące grozę wizerunki grzesznych mieszkańców piekieł wywołują refleksję nad istotą grzechu. Działają na wyobraźnię współczesnych odbiorców, choć stworzone zostały w tej formie w mongolskiej świątyni, by ułatwić medytację Czojdżin Lamy, reinkarnacji opiekuńczego bóstwa buddyzmu.
Wacław Oszajca
Mistyka ciała
Niech całuje mię pocałunkami swoich ust!
Nad wino twoja miłość!
Twoje imię – wylany olejek:
Dlatego kochają cię dziewki!
Pociągnij mię za tobą, do biegu pobudź,
Wprowadź mię, królu, do twojej komnaty!
Ucieszymy się, uradujemy w tobie,
Nad wino, odurzone twoją miłością!
(Pieśń nad Pieśniami 1,2-4. Tęsknota;
wszystkie cytaty w przekładzie Edwarda Zwolskiego)
Podczas spotkania autorskiego przeczytałem kiedyś wiersz mówiący o tym, jak diabły w Dniu Ostatecznym śpiewają Pieśń nad Pieśniami z powodu, że ich największa ofiara – Juda z Kariothu – też stawił się na Sąd Ostateczny i został osądzony sprawiedliwie, po ludzku i po Bożemu, czyli miłosiernie. Świadomie piszę Juda, a nie Judasz, gdyż nie powinno się zmieniać imienia ani ludziom, ani rzeczom, zwłaszcza gdy wpisują się oni w szczególny sposób w horyzont wielkich spraw Bożych. Pytanie, zasadne, czy istnieją mniejsze i całkiem małe sprawy Boże, tym razem pomińmy. Po spotkaniu autorskim, podczas rozmowy zacna jejmość – złożywszy najpierw wyznanie wiary i deklarację przynależności do Kościoła – oświadczyła z nie ukrywanym, a raczej ujawnianym wzruszeniem, iż jest mi za ten wiersz niewymownie wdzięczna. Od dawien dawna bowiem – wyznała moja rozmówczyni i wielbicielka dopiero co czytanego wiersza – od młodości uważa, że Pieśni nad Pieśniami nie należało zaliczać do rzędu ksiąg świętych i natchnionych. Przecież to prawie pornografia – oświadczyła.
Pornografia, czyli brzydkie, nieskromne myśli i pragnienia, zmysłowość, pożądanie, nieprzyzwoitość, chuć. A tu tymczasem:
Do źrebic w wozach faraona
Porównuję cię, moja przyjaciółko!
(Pieśń nad Pieśniami 1,9. Spotkanie)
Jego lewa ręka pod moją głową,
Jego prawa ręka mię pieści!
(Pieśń nad Pieśniami 2,6. W domu miłości)
Na moim łożu, w nocy, szukałam tego,
Za którym tęskni moja dusza!
Szukałam go i nie znalazłam!
Wstanę, pójdę w obchód,
Poszukam tego, za którym tęskni moja dusza!
(Pieśń nad Pieśniami 3,1-2. Miłość odeszła)
Jaka jesteś piękna, moja przyjaciółko:
(. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .)
Twoje piersi jak dwa koziołki,
Bliźnięta sarny!
(Pieśń nad Pieśniami 4,1 i 5. Przyjaciółka bez skazy: popiersie)
Po brzask dnia, po zanik cieni
Będę wchodzić na wzgórze mirry,
Na wzniesienie kadzidła!
(Pieśń nad Pieśniami 4,6. Biesiada miłości)
Gdy wsłuchujemy się w Pieśń nad Pieśniami, powinniśmy zadać sobie pytanie: skąd bierze się nasz lęk, skrępowanie, nieufność do ciała, do erotyzmu, do – no właśnie – do czego? Erotyzm, seksualność, popęd, nawet ciało to dziś słowa, które miałyby świadczyć przeciwko nam. Nie przez to nawet, że pożyczyliśmy je od cudzej mowy czy nadali im obcą treść, lecz dlatego, że wzięliśmy je z języka ludzi, którzy przeprowadzają już tylko sekcję mokrego preparatu i niewiele mają wspólnego z ludźmi, którzy usiłują napisać ikonę człowieka. Nie chcę powiedzieć, że za nic mam wielki wysiłek psychologów, biologów, genetyków i fizjologów oraz wszystkich innych uczonych dyscyplin eksperymentalnych. Nie godzę się jednak, by ich słowa i pojęcia mogły wystarczać do wyrażenia całego człowieka, a także do opisu tej dziedziny ludzkiego życia, jaką jest seks, ogarniający człowieka i wyjawiający całe jego piękno i całą brzydotę. Dobrze jest znać ów uczony język, ale nie sposób nim mówić. Trzeba nam tu bowiem czegoś więcej, trzeba języka, który udźwignąłby nie tylko fragmentaryczną prawdę o wycinku postrzeganej ludzkiej rzeczywistości, ale byłby jak pędzel malarza, którym nie maluje się lecz pisze nie tyle obraz, co ikonę pełni, jaką jest człowiek. Chodzi o człowieka, całego – nie o ciało i nie o duszę oddzielnie, lecz o człowieka, który tylko wtedy jest prawdziwie, gdy jest jednocześnie, w sposób konieczny duszą i ciałem. Kiedy nie ma ciała – nie ma człowieka. Ale też nie jest ciałem trup, nieboszczyk, zwłoki. I nie na darmo mowa zna owe rozróżnienia. Jeśli tak, to trzeba powiedzieć, że dwoistość w człowieku jest pozorna. Owszem, nie da się na szczęście ukryć, że te dwie składowe na siebie warczą, a nawet skaczą do siebie z pazurami. Nie wydaje się jednak, by w ostatecznej przyczynie ów spór powodowany był czymkolwiek innym, niż dorastaniem wzajemnym do siebie ciała i duszy, materii i ducha. Duch dorasta do możliwości materii, materia zaś dorasta do możliwości ducha i obie składowe są sobie koniecznie potrzebne, żadna z nich nie jest mniej ważna od drugiej: materia, czyli ciało jest w człowieku tak samo ważne, jak duch, czyli dusza. Do takiego postawienia sprawy przekonuje nas wiara w stworzenie ludzkiego ciała przez przyjazne bóstwo, a w chrześcijaństwie wiara we wcielenie Syna Bożego i Jego zmartwychwstanie. Bóg nie byłby przecież Kimś poważnym, jeśli stwarzając materię potraktowałby ją jako więzienie dla duszy, tygiel, w którym dusza ma przejść oczyszczenie, czy też – mówiąc ogólniej – niepoważny byłby taki Bóg, który traktowałby Ziemię, materię, jako laboratorium eksperymentów. Wolę zatem myśleć o moim Bogu tak, jak autor Pieśni nad Pieśniami, a do takiego myślenia potrzebne jest koniecznie, by i Bóg – podobnie jak człowiek – był materią, ciałem:
Należę do lubego,
I do mnie należy mój luby,
Pasterz wśród lilij!
(Pieśń nad Pieśniami 6,3. Zaklęcie)
A zatem spór o język jest sporem o człowieka. Jeśli bowiem jest prawdą – jak chce teologia – że Bóg stworzył człowieka dla niego samego, to znaczy, iż najprawdziwiej o człowieku będzie mówił filozof-teolog i pisarz-poeta, jak też każdy inny artysta, malarz, muzyk, tancerz, jeśli tylko zdobędzie się na odwagę i zaryzykuje wykorzystanie wszystkich swoich poznawczych mocy. Nawiasem mówiąc, kto już koniecznie chce mieć dowód na nieśmiertelność i na zmartwychwstanie – niech się wybierze do teatru na balet; tancerze udowodnią mu, że ciało i dusza, ruch i bezruch są sobie konieczne, skoro człowiek potrafi tak głęboko pogodzić się z sobą, z przestrzenią, w której się porusza i z czasem, który dany jest tancerzowi pod postacią muzyki. Ów spór o człowieka ogniskuje się w sporze o jego erotyzm. Co począć z tym ogromem w człowieku, który sprawia, że człowiek rzuca się z jednakowym szaleństwem na świętość i na grzech, na śmierć i na życie, na ból i rozpacz, na radość i pewność? Czy ta ogromna moc jest łaską, darem, świętością – czy przekleństwem lub, w najlepszym wypadku, czymś neutralnym, co dopiero trzeba uczłowieczyć i uświęcić? Skłonni jesteśmy opowiedzieć się raczej za tym, że – w najgorszym przypadku – przynajmniej seks trzeba jakoś uświęcić, jakoś uszlachetnić czy podnieść. Jest to zgodne z myśleniem o całej rzeczywistości w kategoriach sacrum i profanum, czyli z dzieleniem bytu na ponoć znajdujące w nim realne istnienie opozycje doczesności i wieczności, ziemi i nieba lub – bardziej uczenie – immanencji i transcendencji. Mówiąc tak budzimy podejrzenie, że zapomnieliśmy nagle albo że nigdy nie słyszeliśmy, iż istnieje w Kościele sakrament przeczący podobnemu stawianiu sprawy:
Pod jabłonią cię obudziłam,
Gdzie powiła cię twoja matka.
Połóż mię, jak pieczęć, na twoje serce,
Jak obręcz, na twoje ramię!
Miłość mocna jest jak śmierć,
Namiętność uparta jak podziemie!
Jej żary żarami Boga,
Jej płomienie płomieniami Pana!
Wielkie wody jej nie ugaszą,
Rzeki jej nie zaleją!
Bogactwo swego domu dał za miłość:
Kto ściga go wzgardą?
(Pieśń nad Pieśniami 8,6-7. Pod jabłonią)
Sakramentem tym jest ludzka miłość spełniająca się w ciele i krwi, w duszy, w narzeczeństwie i małżeństwie, w rodzicielstwie. Z całą odpowiedzialnością można zatem powiedzieć, że – jak chce Biblia – najbardziej intymne z intymnych spotkań międzyludzkich, spotkanie kobiety i mężczyzny stanowi jednocześnie realne przebywanie z Bogiem, czyli jest modlitwą. Przecież Bóg stworzył człowieka jako mężczyznę i kobietę, jako jedno ciało i spotkanie mężczyzny i kobiety stanowi modlitwę w miłości, jako że istnieje modlitwa przebywania ze sobą w sporze, kłótni czy nawet w nienawiści. Intymne zespolenie kobiety i mężczyzny – zwłaszcza, gdy w sposób świadomy zmierza do przekazania życia – można zatem rozumieć jako zjednoczenie, komunię z Bogiem. Bóg jest Tym, Który pozwala nam ufać – wbrew wszelkim zaprzeczeniom, wątpliwościom i przeszkodom – że piękno ludzkiego życia jest niewyczerpywalne ani w doczesności, ani w wieczności. Prawda, że trudno jest nam określić miejsce dotyku Boga, Który nie zawieszając naszej wolności i prawa do autonomii dotyka naszej duszy i naszego ciała, czyli naszego człowieczeństwa. Ale czy stawiając tak sprawę nie dawalibyśmy złego świadectwa o sobie samych i nie musielibyśmy przyznać, że z miłości i z jej spełniania się w intymnym zespoleniu czy też w ślubie celibatu niczego nie pojęliśmy? Naturą miłości jest albo jej istnienie, które ogarnia wszystko, albo jej brak, nieistnienie – i na nic zdadzą się próby ograniczenia miłości do jakiegoś fragmentu ludzkiego życia przy wyłączeniu pozostałych dziedzin, czyli całości. Tak jest też z obecnością Boga: On po prostu Jest, takie jest Jego imię. Nic więc dziwnego, że innym jeszcze imieniem Boga – oprócz Jest – jest Miłość. Dwa te imiona oznaczają w Bogu Biblii jedną Osobę.
Bez materii, bez cielesności, bez czasu i bez przestrzeni Bóg byłby tylko jakimś bardzo nieszczęśliwym wynalazkiem, a gdyby taki Bóg mógł istnieć – byłby najbardziej nieszczęśliwym z nieszczęśliwych rozumnych istot. Można zatem rzec, iż Bóg – jeśli ma być Bogiem wiarygodnym – musi posiadać ciało i krew. Gdyby był On jedynie nieruchomym Wielkim Poruszycielem, Pierwszą Przyczyną, Zegarmistrzem Świata, niewiele miałby do powiedzenia człowiekowi o miłości. Miłość wymaga bowiem dzielenia losu z tymi, których się kocha.
Kiedy następuje więc intymne zjednoczenie kobiety z mężczyzną – dzieje się i wypełnia sakrament zjednoczenia Boga i człowieka, nieba i ziemi, przestrzeń rozprzestrzenia się w nieskończoność, a czas nie niszczy szczęścia, lecz je zmienia, uróżnorodnia, pomnaża.
Wskaż mi, ukochany mojej duszy,
Gdzie pasiesz?
Gdzie leżysz w południe?
Po cóż mam krążyć, jak zbłąkana owca,
Wśród stad twoich towarzyszy?
Jeśli sama, piękna wśród kobiet, tego nie wiesz,
Idź śladami owiec,
Paś twoje koziołki!
(Pieśń nad Pieśniami 1,7-8. W drodze)
Jaka piękna jesteś, jaka udała,
Ukochana,
Domie rozkoszy!
Rosła na kształt palmy,
Kiściami daktyli twoje piersi!
Rzekłem w duchu: „Wejdę na palmę,
Sięgnę gałęzi uwisłej,
I niech będą twoje piersi jak kiście,
Niech jabłkami zapachnie twój oddech!”
Twoje usta na moich:
Upojne wino,
Mokry smak dla warg i zębów!
(Pieśń nad Pieśniami 7,7-10. Pokusa)
Zmysłowość, rozkosz, orgazm są słowami wciąż podejrzanymi o grzeszność, tymczasem bez owych słów zakłamalibyśmy człowieka i Boga. Tradycja Kościoła każe na przykład biblijnąPieśń nad Pieśniami odczytywać jako pieśń mistyczną, opiewającą piękno miłości Boga do człowieka, jako zapis ekstazy. Przynajmniej tak to jest w Strofach, w Śpiewie duszy pogrążonej w głębokim zjednoczeniu miłości Boga św. Jana od Krzyża. A skoro tak, to trzeba mówić również o mistyce ciała i o ekstazie ciała. Ktoś napisał kiedyś, że z niesmakiem patrzy na Ekstazę św. TeresyBerniniego, gdyż tyle tam cielesnego, barokowego rozbuchania. Być może. Lecz czy w zastrzeżeniu tym nie kryje się manichejska pokusa przypisania czy dozwolenia ekstazy jedynie duszy, tak, aby „mokry smak” nie miał udziału w rozkoszy duszy i aby w konsekwencji Pieśń nad Pieśniami przestała być pieśnią o miłości Boga i człowieka? Oznaczałoby to zarazem śmierć tej świętej, natchnionej Księgi.
Nam, chrześcijanom, czcicielom Księgi nie rozkoszy zmysłowych trzeba się obawiać, lecz czego innego:
Zstąpiłam w ogród orzechowy,
Popatrzeć, czy w pąkach dolina,
Czy winna latorośl pęd puszcza,
Czy w kwiatach krzewy granatów.
Nie wiedziałam sama, kim jestem:
Od mnogości troski marniałam!
(Pieśń nad Pieśniami 6,11-12. W ogrodzie śmierci)
Straszna jest ta pieśń o zwartym zapisie i rytmie. Nic w tym jednak dziwnego, opowiada ona bowiem o naszym lęku przed zmarnieniem. Zmarnieniem czego? Przed zmarnieniem ogrodu, jakim jesteśmy. W pieśni odzywa się rozpaczliwy lęk przed takim dniem, w którym wszystko w nas będzie już tylko jednostajnym rytmem, a nie pieśnią. Zatem jeśli chrześcijaninowi godzi się o coś lękać, to o to, by nie zmarnować łaski ciała, łaski rozkoszy i łaski smaku warg przez sprowadzenie miłości – zredukowanie jej czy poniżenie – do zaspokajania popędu, do samej przyjemności, rozrywki czy swoiście pojmowanego sportu.
Wstanę, pójdę w obchód,
Poszukam tego, za którym tęskni moja dusza!
Szukałam go i nie znalazłam!
Spotkali mię strażnicy:
Bili mię, ranili, odarli z odzieży!
Ledwie ich minęłam,
Znalazłam tego, za którym tęskni moja dusza:
Chwyciłam go i nigdy nie puszczę!
(Pieśń nad Pieśniami 3,2 oraz 5,7 i 3,4. Miłość odeszła)
W kontekście tej pieśni może warto byłoby raz jeszcze przemyśleć takie pojęcia, jak dziewictwo, czystość, wierność, poświęcenie, ofiara. Warto może na początek zastanowić się nad przyczynami utraty przez te pojęcia należnego im piękna. Być może przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt zbyt jednostronnego widzenia na przykład dziewictwa: ujmuje się je zwykle jako zjawisko anatomiczne, podczas gdy tak naprawdę rzecz cała dzieje się w duszy. To, jak widzimy sprawę dziewictwa świadczy o tym, jak widzimy człowieka. Czymże bowiem jest dziewictwo – w znaczeniu biologicznym – jeśli nie wyrazem wiary w miłość ogarniającą całego człowieka, ciało, krew i duszę? Stąd rodzi się czystość, czyli jasność, piękno ludzkiego miłowania, które skłania człowieka do wierności, czyli do ofiary. A więc do odnajdywania sensu istnienia, radosnego i mądrego sensu – w umiejętności wzajemnego obdarowywania.
Żyjemy w czasach, w których nauki eksperymentalne i matematyczne nie zawęźlają się z naukami humanistycznymi, nie dają obrazu całego człowieka. Brutalizacja zachowań i języka – nie tylko w sferze ludzkiej miłości – jest skutkiem poćwiartowania człowieka i niemożności zharmonizowania, połączenia w jedno ciała z duszą. Warto zatem byłoby wrócić do biblijnej koncepcji człowieka, w której ciało i dusza są imionami nie podziału, lecz wielorakiego bogactwa. Także literatura w ogólności stanowi przecież zapis piękna ludzkiego trudu dochodzenia do pełnego sensu istnienia dzisiejszej i wczorajszej rzeczywistości, do której dostęp ma przede wszystkim wyobraźnia i język literacki, wyposażony w moc opisu nawet niewidzialnego świata.
Jak jesteś piękna, moja przyjaciółko:
(. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .)
Wszystko u ciebie piękne, moja przyjaciółko,
Skazy u ciebie nie ma!
(Pieśń nad Pieśniami 4,1 oraz 4,7. Przyjaciółka bez skazy: popiersie)
Poznań, 1992
Wacław Oszajca
PATRONAT MEDIALNY
(„Gazeta Wyborcza”, TVP 3, PR 3,
Radio „Merkury”, AMS)
W przedstawieniu wykorzystano fragmenty utworów muzycznych: Wolfgang Amadeus Mozart, Requiem, wykonanie: Berliner Philharmoniker pod batutą Herberta von Karajana; Johann Sebastian Bach, Pasja według świętego Mateusza, wykonanie: The Amsterdam Baroque Orchestra pod batutą Toma Koopmana; Georg Friedrich Händel, Mesjasz, wykonanie: Chor und Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks pod batutą Sir Colina Davisa; Ludwig van Beethoven, Symphony No 9 in D Minor,wykonanie: Chorus Pro Musica pod batutą Alfreda Nash Pattersona, Chorus New Englang Conservatory pod batutą Lorna Cooke de Vaton, Boston Symphony Orchestra pod batutą Ericha Leinsdorfa; Franz Xaver Gruber (muzyka), Joseph Mohr (słowa),Stille Nacht (Cicha noc), wykonanie: Sinfonia di Natal.
Fotografie wykorzystane w scenografii przedstawienia: Krzysztof Miller, 10 kwietnia 1997. Obóz „95 kilometr” w dżungli, na trasie ucieczki Hutu z Zairu do Rwandy, © Agencja Gazeta; Mariusz Włoczysiak, Akt, © miragette.com.
Źródła cytatów i przytoczeń w programie: Halina Poświatowska,Wiersze wybrane, wstęp i wybór Jan Zych, Kraków 1975; Wacław Oszajca, Przy świecy i ogarku (rozmowy, eseje, szkice), seriaTropami pisarzy na Kresach zachodnich. Dzieła – biografie – pejzaże pod red. Sergiusza Sterny-Wachowiaka, tom 2, Poznań 1995; Ty się pojawiasz jak miłość. Antologia niemieckojęzycznej liryki miłosnej, wybór, słowo wstępne i redakcja Anna Milska i Krystyna Kamińska, Warszawa 1987.
Źródła ikonografii w programie: (Bosch, Memling, Mondrian, Maciej Kuszela)
(REKLAMY – każda 50% strony):
LOT, TUI, ALLMENDINGE, ZIEMSKI, ING BANK ŚLĄSKI)
LOŻA PATRONÓW TEATRU NOWEGO
wspiera finansowo, organizacyjnie i duchowo działalność teatru
Magdalena i Józef Bejnarowiczowie
Grażyna i Grzegorz Bigajowie
Julita i Marek Brzezińscy
Marek Bykowski
Bogumiła i Roman Czechoscy
Magdalena i Bronisław Czerniewiczowie
Iwona i Łukasz Domańscy
Anna i Tomasz Działyńscy
Cezary Frąckowiak
Krystyna i Włodzimierz Gola
Krzysztof Jakubowski
Anna i Jacek Jaruszewscy
Grażyna i Marek Jarzyńscy
Małgorzata i Dariusz Jedlińscy
Maria i Bogdan Jesiołowscy
Jolanta i Krzysztof Kasprzakowie
Lidia i Stefan Klepaccy
Izabella i Eugeniusz Klimaszewscy
Małgorzata i Grzegorz Korytowscy
Ryszard Kosonowski
Tomasz Kotowski
Grażyna i Marian Kryłowiczowie
Radosław Lewandowski
Dorota i Tomasz Mataczyńscy
Renata i Tadeusz Mataczyńscy
Jan Mączyński
Stanisław Mąderek
Małgorzata Mercik
Krystyna i Jerzy Nadwórni
Aleksandra i Krzysztof Pokrywka
Piotr Karol Potempa
Dorota i Krzysztof Rybarczykowie
Barbara i Mariusz Słowińscy
Elżbieta i Roman Stasierowscy
Zina i Marcin Stelmachowie
Danuta i Zbigniew Stochalscy
Lidia i Ryszard Szulc
Krystyna i Michał Szulczewscy
Agnieszka i Waldemar Wojciechowscy
Maria i Zbyszek Wybiccy
Beata i Waldemar Zalaszewscy
Gizela i Paweł Żegota-Rzegocińscy
Irena i Andrzej Żołądkowscy
CZŁONKOWIE HONOROWI:
Eugeniusz Korin
Andrzej Wituski
CZŁONKOWIE WSPIERAJĄCY:
Dr Krystian Ziemski & Partners – Kancelaria Prawna
Kompania Piwowarska S.A.
Kreisel – Technika Budowlana Sp. z o.o.
Raiffeisen Bank S.A.
TUI Centrum Podróży Sp. z o.o.
CHART – Ryszard Włodawiec
Dyrektor naczelny i artystyczny JANUSZ WIŚNIEWSKI
Dramaturg SERGIUSZ STERNA-WACHOWIAK
Zastępca dyrektora JACEK NADARZYŃSKI
Kierownik techniczny Marek Matuszak
Zastępca kierownika technicznego Zbigniew Grasza
Pracownia charakteryzatorska Czesława Doroszkiewicz, Alina Magnus
Pracownia krawiecka damska Iwona Trzeciak
Pracownia krawiecka męska Jarosław Trzeciak, Elżbieta Kubicka
Pracownia tapicersko-dekoracyjna Henryk Gomuła
Pracownia modelatorska Leszek Zieliński
Pracownia stolarska Piotr Macherowski
Elektrycy Leszek Kargol, Krzysztof Wasielewski, Rafał Okupnik, Marcin Gregoruk
Akustycy Sławomir Kowalczyk, Sławomir Wawrzyniak, Robert Proksza
Brygadzista sceny Brunon Urbaniak
Montażyści Mirosław Bartkowiak, Krzysztof Baumann, Roman Bączyk, Robert Czajka, Jacek Kowalczyk, Bartłomiej Musielak, Robert Szymlet, Mariusz Zaremba
Rekwizytorzy Jerzy Świt, Ryszard Pszczoła
Garderoba damska Anna Kellner
Garderoba męska Anna Bartkowiak
Zaopatrzenie Eugeniusz Matuszewski
Kierownik administracyjny Bogdan Gajek
Kierownik biura obsługi widzów i reklamy Bartosz Borowicz
Public relations Izabela Przyłuska
Impresariat Agata Grenda
Asystent dyrektora ds. artystycznych Anna Wachowiak
Redakcja programu Sergiusz Sterna-Wachowiak
Projekt graficzny Roman Starzyński
Druk Zakład Poligraficzny Moś i Łuczak sp.j., Poznań
Wydawca Teatr Nowy im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu
60-838, ul. Dąbrowskiego 5
tel. (061) 848 48 85
e-mail: teatrnowy@teatrnowy.pl
www.teatrnowy.pl
Else Lasker-Schüler
O moja bolesna namiętność
Mój sen jest młodą dziką łąką –
Ginie od suszy.
Suknie tak wokół dnia płoną…
Wszystkie ziemie stają dęba.
Czy mam cię zwabić śpiewem skowronka
Albo cię wezwać jak polny ptak
Tuuh! Tuuh!
Tak srebrne kłosy
Wrą u mych stóp…
O, moja bolesna namiętność
Płacze jak dziecko.
Przekład: Leopold Lewin
«”Namiętność” (taki jest polski tytuł) święci tryumfy od 1981 roku, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Janda zobaczyła w niej rodzaj współczesnego moralitetu opisującego (i oceniającego!) postawy ludzi opętanych wielkimi namiętnościami. Do współpracy zaprosiła znakomitych aktorów: Antoninę Choroszy, Danielę Popławską, Marię Rybarczyk, Mirosława Kropielnickiego, Małgorzatę Łodej i Mariusza Sabiniewicza, których wspiera gościnnie Agnieszka Krukówna, koleżanka Jandy z Teatru Powszechnego. Światłami zajmie się Edward Kłosiński, a kostiumy zaprojektowała Irena Biegańska.
Repertuar Nowego nabiera rumieńców. Janusz Wiśniewski zapowiada „Fausta”, do Poznania ma wrócić jako reżyser Izabela Cywińska. Tak trzymać!»
„Krystyna Janda reżyseruje w Poznaniu”
Puls Biznesu nr 10
14-01-2005
«Prezentów pani Krystyna otrzymała więcej. Mecenas Teatru, marszałek Stefan Mikołajczak, podarował jej porcelanową filiżankę z obrazkiem Alfonsa Muchy oraz zadeklarował, że chętnie będzie partycypował finansowo w następnym artystycznym przedsięwzięciu Krystyny Jandy w Poznaniu. Ta wiadomość spotkała się z mieszanymi uczuciami aktorki, która wcześniej deklarowała, że teraz poświęci całą swoją uwagę nastoletnim synom, którzy jej opieki – jak twierdzi – bardzo potrzebują. Pamiątką z Poznania będzie także… nowa fryzura Krystyny Jandy autorstwa Adama Piaseckiego, której aktorka poświęciła wiele słów podczas Sceny Verbum. Sensacją wieczoru było pojawienie się dr Jana Kulczyka.
Na zdjęciu: Maria Rybarczyk w „Namiętności”.»
der
Głos Wielkopolski nr 17
21-01-2005
„Namiętność” Petera Nicholsa, współczesnego autora brytyjskiego,
to sztuka o trójkącie małżeńskim, którą w Teatrze Nowym wyreżyserowała Krystyna Janda. Spektakl prowadzony w konwencji komediowej, przeistacza się w drugiej części – zgodnie poniekąd z logiką życiową – w melodramat.
Ustabilizowany mężczyzna pod pięćdziesiątkę (James – Mariusz Sabiniewicz) [na zdjęciu z Mirosławem Kropielnickim] traci nagle głowę do dużo młodszej, atrakcyjnej i wyzywająco kuszącej kobiety, która go wyraźnie do zdrady sprowokowała. Druga młodość, szał zmysłów, okłamywanie statecznej żony (Eleanor – Antonina Choroszy). Prawdziwie zabawny jest bez wątpienia pomysł (nie wiem, autora czy reżyserki), aby każde z małżonków miało swego sobowtóra na scenie, którzy im towarzyszą, suflerują, prowadzą z nimi dialogi, słowem są ich głosem wewnętrznym, drugim „ja” (w tych rolach Daniela Popławska i Mirosław Kropielnicki). Prowadzi to do komicznych spięć, ale pomysł ten z czasem powszednieje, a w drugiej części zaczyna drażnić i spowalniać akcję.
Ciężar melodramatu
Po przerwie rzecz staje się przyciężka, a reżyser Krystyna Janda robi z niej już nie tragikomedię, ale dramat o konflikcie natury i egoizmu z moralnością i lojalnością. Czy nie lepiej byłoby wykpić to wszystko na scenie niż grzęznąć w zgoła modernistyczny melodramat? Bo niby czym widz miałby się przejąć: tym, że pani domu chce być masochistką, a pan domu – egzekutorem swej wolności na gruncie seksu z młodą laską? W dodatku przyzwolenie Eleanor na zdrady męża przychodzi w finale niczym deus ex machina. Do domu małżonków na świąteczne spotkanie wkracza triumfujący demon wyuzdania – Kate. Zrzuca futro i w stroju topless (w samych stringach) siada wśród kolędujących. Wcześ- niej mija schodzącą po schodach z walizką szarą mysz domową (czyli „sobowtóra” pani domu). Ma to zapewne sy- mbolizować wewnętrzną nie- zgodę małżonki na taki bezczelny promiskuityzm pod jej dachem i rezygnację z prawdziwego „ja”.
Odgłosy emocji
Trzypoziomowa dekoracja z ciągiem schodów jest tyleż efektowna, co przesadna; w takiej scenerii można by nawet zagrać „Upiora w operze”. Wynika to zapewne z zamierzeń parodystycznych, by snobistyczny dom upo- dobnić do wnętrza współczesnej galerii albo nawet… centrum handlowego czy dworca (dobrze, że Nowy może sobie pozwolić na taki luksus). Monumentalizm dekoracyjny sprawdza się doskonale, gdy akcja rozgrywa się na różnych planach jednocześnie, ale w „bliskich kontaktach” między postaciami sztuki jest już niewydolny. W dodatku w tej pustej i zimnej przestrzeni, raczej dość umownej, Janda traktuje aktorów jak manekiny, każąc im grać postaci zgoła jednowymiarowe, które w dodatku nadmiernie eksploatują głos jako główny nośnik emocji. W tej sytuacji, paradoksalnie, najlepiej radzi sobie Agnieszka Krukówna. Wystarczy bowiem, że jej Kate, uwodzicielka mężów, jest cool (w kategorii: ciało), trendy (w kategorii: ciuchy) i sexy (w kategorii: wyzywający chichot).»
„Manekiny Jandy”
Błażej Kusztelski
Gazeta Poznańska nr 19
24-01-2005
«Każdy z Was kocha, kochał lub będzie kochał. Albo mu się wydawało, że to miłość (…) Każdy z Was zdradzi, będzie zdradzony lub otrze się o zdradę” – tymi słowami reżyser Krystyna Janda zwraca się do widzów w programie spektaklu „Namiętność”. Współczesna sztuka brytyjskiego pisarza Petera Nicholsa napisana jest według XIX-wiecznego wzorca dobrego dramatu mieszczańskiego. Doskonale przewidywalna, zamyka się w dwóch aktach i dwóch godzinach. Zawiera odpowiednią dawkę humoru, który ułatwia przełknięcie głębszych treści. Oczyszcza tak, jak serial telewizyjny – wszyscy możemy powiedzieć, że tak właśnie jest, że to samo życie.
Parze bohaterów, małżeństwu z 25-letnim stażem, autor dodaje dwie postaci „wewnętrzne” – ich alter ego – wypowiadające prawdziwe myśli. W ten sposób ujawnia rozpad osobowości każdego z nich na „ja” zewnętrzne i wewnętrzne. James (Mariusz Sabiniewicz), konserwator obrazów, jest dość nudnym facetem, zatopionym w pracy. Eleanor (Antonina Choroszy) ufa mężowi, zostawiając go na długie godziny w domu. Pojawia się Kate (Agnieszka Krukówna), młoda, niezbyt atrakcyjna, ale wyzywająca. I uruchamia maszynę zdrady. Zaczyna się banalnie – pierwszy pocałunek, wahania, wewnętrzne przyzwolenie. Potem budzi się namiętność i pragnienie wolności. James zaczyna oszukiwać żonę, spędza wieczory poza domem. Po ujawnieniu tajemnicy Eleanor próbuje się zabić, potem trafia do psychiatry. Dosyć zaskakujący jest finał. Zdradzający prosi o pozwolenie na zdradę – łudzi się, że Kate przywróci mu młodość i radość życia. W ostatniej scenie, przy dźwiękach „Cichej nocy”, dziewczyna przychodzi z wizytą. Jej strój – futro, które zrzuca przy wejściu, i kryjące się pod spodem (tylko) stringi – mówi wszystko. Eleanora zbyt kocha męża, by odmówić mu prawa do tej namiętności. Ale jej „ja” wewnętrzne (Daniela Popławska) nie zgadza się z tym, więc teraz opuszcza dom ze spakowaną walizką. Szczęście i zaufanie już nie wrócą.
W przedstawieniu pojawia się wielka muzyka. „Requiem” Mozarta i Bachowska „Pasja wg św. Mateusza” przenoszą je w inny wymiar, na wyższy poziom. Trzypiętrowa scenografia (Maciej Putowski) jest oszczędna, ale wystarczająca; gra aktorów bardzo dobra – choć trudno mówić o wielkich kreacjach w przypadku tak jednowymiarowych postaci. Całość rysuje się jako banał podniesiony do rangi uniwersum. Nikt z nas przed nim nie ucieknie, chyba że – podążając znów za słowami Jandy – jest „mniej” człowiekiem.
Z pewnością nazwiska Jandy i Krukówny przyciągnęły sponsorów i przyciągną publiczność. Z pewnością istnieje popyt na sztukę typu fast food. Nie powinna być ona zbyt męcząca ani za bardzo angażować. Dietetyczna i lekkostrawna, ma dawać uczucie sytości. Daleko jej jednak zarówno do pełnowartościowych dań oferowanych nam przez klasyków, jak i do wyrafinowanych poszukiwań współczesnych dramaturgów.»
„Lekkostrawna namiętność”
Tomasz Praszczałek
Rzeczpospolita nr 14
18-01-2005
«Słowo klucz do tego spektaklu to dojrzałość. Dojrzali są bohaterowie przedstawienia, jego reżyser, aktorzy, którzy w nim grają… I najlepszym jego adresatem wydaje się dojrzała widownia: taka, która życie traktuje serio
Rzecz jest o zdradzie małżeńskiej. Eleanor i James mają dorosłe dzieci, postrzegani są jako stonowana, zgodna, dobrana para. Ale „to” się staje, zdarza, odbywa, dzieje. On zdradza ją z przyjaciółką domu, z jej przyjaciółką. Nichols rozpisuje ten dramat na cztery głosy, bo główni bohaterowie mają swoje alter ego, swoje drugie ja, swoje wewnętrzne dopełnienia. Mają siebie – wolnego od partnera, siebie – swojego… Tak im się przynajmniej wydaje. Ten drugi, ta druga w nich – posiadają własne ciała, dochodzą swoich racji, walczą o siebie. Ten aspekt sztuki Nicholsa wydaje mi się najciekawszy. On umieszcza bohaterów między wolnością a miłością, między wiernością sobie a wiernością temu, kogo się wybrało na życie. To drugie ja to nie sumienie ani podświadomość. To raczej rodzaj niezgody na siebie takiego, jakim się już jest, to gotowość na zmianę: nawet gdyby miała się ona okazać niefortunna, krzywdząca, zła. To siła płynąca z wewnątrz, ale mogąca zwrócić się przeciwko własnemu źródłu.
Ten wielogłos jest bardzo atrakcyjny z aktorskiego punktu widzenia. Oni (Mariusz Sabiniewicz i Mirosław Kropielnicki) walczą ze sobą, spierają się, przekomarzają, ich dialog bywa dowcipny, zgryźliwy, ostry, egzaltowany. One (Antonina Choroszy i Daniela Popławska) częściej idą w jednym rytmie, mają wspólny puls, mniej mówią, czasem płaczą – cicho, tak że prawie nie słychać. Ale to one – a właściwie to ona podejmuje radykalną życiową decyzję. Jej alter ego odchodzi. I to jest „ostanie słowo” w tym spektaklu. Co znaczy? Rezygnację z siebie? Pogodzenie się ze sobą? Miłość? O to można pytać w nieskończoność, słuchając Bacha, Mozarta, Beethovena – jak na scenie Nowego. Trzymając kogoś za rękę lub nie. Żyjąc. Warto pytać. Odpowiedzialnie.
Na zdjęciu: Agnieszka Krukówna»
„Jej ostatnie słowo”
Ewa Obrębowska-Piasecka
Gazeta Wyborcza-Poznań nr 14
18-01-2005
«W Nowym koegzystuje ze sobą solidny, aktorski, odziedziczony w spadku po Eugeniuszu Korinie, teatr mieszczański z teatrem formy Janusza Wiśniewskiego. Ale jak się okazuje, ów eklektyczny i niewyszukany literacko repertuar, toruje sobie drogę na tę scenę także z wyboru Wiśniewskiego. Do takiego wniosku skłania najnowsza premiera – „Namiętność” Petera Nicholsa w reżyserii Krystyny Jandy.
Niby trójkąt…
Spektakl ten ma coś i z tej mieszczańskiej sceny i coś z teatru formy. Opowiada banalną w gruncie rzeczy historię trójkąta małżeńskiego z wyższych sfer, lecz ubiera ją w muzykę pasyjną Bacha i Mozarta i w wielkie malarstwo pasyjne. Przede wszystkim jednak powiększa ją i rozbudowuje. Zamiast typowo kameralnego psychologicznego studium mamy szeroko rozbudowany inscenizacyjnie spektakl, pełen filozoficznych odniesień współczesny moralitet. Przypowieść o tym, jak namiętność dojrzałego mężczyzny do młodej kobiety może zrujnować rodzinę. Mając w pamięci świetne telewizyjne przedstawienie Krystyny Jandy „Porozmawiajmy o życiu i śmierci” Krzysztofa Bizi, i w którym reżyserka wprowadziła sceny pasyjne do bardzo zwyczajnej komedii rodzinnej, nadając jej przez to metafizyczny wymiar, nietrudno się domyślić, co ją tak zafascynowało w sztuce Petera Nicholsa. Właśnie ów mariaż banalnej historii małżeńskiej z całą tą jej metafizyczną otoczką. Ale w sztuce Krzysztofa Bizi sprawdziło się tak znakomicie, a w Poznaniu nie wszystka. Albo może inaczej nieco rzecz ujmując – spowodowało to duże komplikacje w planie aktorskim.
Przedstawienie Krystyny Jandy rozgrywa się na monumentalnej, trzykondygnacyjnej konstrukcji luksusowego domu. Jest on metalicznie chłodny, nowoczesny i we wnętrzu swym pusty. A to nie pozwala aktorom na budowanie bliższych związków między postaciami, utrudnia dialog, ale też i nadaje większą wagę padającym ze sceny słowom.
Zmultiplikowane postaci
Największą jednak trudność sprawią tak widzom, jak i aktorom, zmultiplikowanie dwóch czołowych w tej sztuce postaci. Mamy tu więc panią domu i jej męża w dwóch osobach. Gdy ów zdradzający żonę mąż Mariusz Sabiniewicz i Mirosław Kropielnicki dzieli się na dwie postacie, na siebie i owe swoje alter ego, i staje się swoim powiernikiem prowadzącym ze sobą dialog sprawdza się to znakomicie. O ile sam sposób, w jaki porozumiewają się oni ze sobą bywa doprawdy bardzo zabawny, o tyle rozbicie postaci zdradzanej żony na dwie osoby wyraźnie nie sprawdza się w sensie aktorskim. I obie panie: Antonina Choroszy i Daniela Popławska wydają się jakby połowiczne i bezbarwne. Na ich tle jedyną naprawdę żywą i interesująca postacią jest tutaj ta niezmultiplikowana Kate – Agnieszka Krukówna, którą słucha się, a przede wszystkim ogląda, z prawdziwą przyjemnością.
Na zdjęciu: Mariusz Sabiniewicz i Mirosław Kropielnicki»
„Pozory głębi”
Olgierd Blażewicz
Głos Wielkopolski nr 13/17.01.
18-01-2005