2007-07-20 09:24
Na scenie panuje jasność – rozmowa z Krystyną Jandą
Legenda polskiego kina i jedna z najbarwniejszych postaci polskiej kultury. Właścicielka „Polonii” – pierwszego powojennego teatru w Polsce, który w szybkim czasie wyrósł na jedną z najciekawszych scen stolicy. Popularność i uznanie widzów przyniosły jej przede wszystkim role filmowe, ale Krystyna Janda od wielu lat przedkłada teatr nad kino. W naszym wywiadzie wybitna aktorka demaskuje słabości polskiej krytyki, z życzliwością opowiada o młodym pokoleniu artystów oraz zdradza, co daje jej siłę do działania.
To prawda, że umawiający się na wywiad dziennikarze pytają panią, do jakiego teatru przyjechać?
Oczywiście, ciągle się to zdarza. Tak jak i wcześniej. Po moich 17 latach w warszawskim Powszechnym także pytali, do jakiego teatru mają jechać na spotkanie. Przychodzą na wywiad, nie widząc wcześniej przedstawienia, i właśnie o tym przedstawieniu zamierzają rozmawiać. Tak jest z wieloma sprawami. Oczywiście w internecie można przeczytać o wszystkim, ale jako materiał i wiedza to nie wystarcza. Zresztą trochę mnie nudzi to wszystko, tak jest i tyle, chyba się trzeba do tego dostosować. Denerwuje mnie tylko, że przychodzą mimo to ze sformułowanymi opiniami.
Na swoim blogu wypowiada się pani niepochlebnie o polskich krytykach. Czy wieloletnia praca w zawodzie aktora i reżysera nie uodparnia na krytykę?
Tak, kiedyś o tym pisałam, ale to było dość dawno, przed założeniem teatru. Teraz mam jednak inną optykę, nie aktorki, nawet nie reżysera, a kierownika artystycznego teatru bez dotacji – teatru, który musi się utrzymać. Biorę absolutnie za wszystko odpowiedzialność, sama podejmuję decyzje, świadomie i według własnych ocen, co oczywiście w jakimś sensie uodporniło mnie na taką krytykę – „doraźną”, „krótkowzroczną”. I tak jestem według własnej oceny „zbyt ambitna”, jeśli chodzi o nasze poczynania artystyczne i repertuarowe.
A poza tym u nas krytyka nie jest zawodem usługowym dla ludności, to znaczy nie informuje, z czym publiczność będzie miała do czynienia, z czym ma to widz porównać i w związku z tym, jakie to jest. Nie przygotowuje do oglądania, nie ocenia według czy też w obrębie gatunku teatralnego. Prawdę mówiąc, krytyka w ogóle nie adresuje swoich ocen do publiczności, raczej do środowiska i do swoich kolegów krytyków. A tu chodzi także o to, aby niewyrobionego widza poprowadzić czy choćby ułatwić mu oglądanie. Często po przeczytaniu recenzji nauczycielki przyprowadzają do nas grupy młodzieży, mając absolutnie błędne pojęcie o tym, na co idą. Zabawne jest to, że polska publiczność ma problem choćby z rozpoznaniem gatunku teatralnego. Uważają na przykład, że nie powinni się śmiać, albo odwrotnie – śmieszy ich wszystko, często zupełnie nie a propos, jakby nie wiedzieli, z czym mają do czynienia. Tu jest zadanie dla krytyki. A zresztą mówię trochę wbrew sobie, bo od dawna uważam, że relacja widz-artysta może się doskonale obyć bez krytyka, pośrednika. Trzeba nie tylko oceniać, ale także edukować. Tylko że tym się krytyka nie zajmuje, jest ponad to.
Dlaczego tak się dzieje?
To naturalne. Zresztą, jeśli publiczność źle reaguje, to zawsze wina twórców, a nie publiczności, i krytyka nie ma z tym nic wspólnego. A artystą się bywa, świadomym artystą jeszcze rzadziej. Wszyscy mają ambicję bycia wielkimi twórcami. W szkole filmowej studenci nie uczą się najpierw opowiadać realistycznie o tym, że na przykład pani przyszła do pana i zawiadomiła go, że jego ojciec umarł. Efekt jest taki, że w pierwszej scenie filmu on siedzi na pustyni i przeczuwa, że ktoś go odwiedzi. Od razu musi to pachnieć co najmniej Cortazarem. A trzeba zacząć od rzemiosła, alfabetu. Tego brak i aktorom i reżyserom. Kiedyś nie było mody wpajania ludziom od dziecka przekonania o ich wyjątkowości. Nikt też nie oburzał się na to, że jest tradycyjny, że postępuje w ramach zasad, nawet w takim obszarze jak sztuka. Żeby powstała sztuka, najpierw musi być rzemiosło, a u nas jest wyłącznie „sztuka”, co sprawia, że twórcy często nieświadomie pogardzają publicznością. A ona naprawdę wymaga, żeby się nad nią pochylić. Nie można ponad głowami ludzi porozumiewać się z czterema kolegami, a to jest w teatrze i w filmie nagminne. Kilku panów dyskutuje na najwyższym poziomie sublimacji, a ciemna masa siedzi i rozumie, że obcuje z czymś bardzo wielkim i pięknym, tylko za cholerę nie wie, o co w tym chodzi.
Może twórcy starają się za wszelką cenę szokować, bo muszą zrobić karierę do poniedziałku?
(śmiech) Nie wiem i mnie to nie interesuje. Dla nich nie jest ważny sens, ani przesłanie, tylko czy już coś było, czy nie. Bycie pokornym wobec odbiorcy nie wchodzi w rachubę, ponieważ najważniejsze jest, żeby zrobić coś nowego, nawet wbrew logice.
To prawo młodości.
Oczywiście! Ale jest coś zdumiewającego w tej młodzieży „zaczynającej”. I to nie polega na pogardzie dla słabszych intelektualnie, wierze w niesienie sztuki wysokiej, najwyższej, nie kłanianiu się tłumom, ani na apetycie na życie czy karierę. Zresztą, muszę powiedzieć, że odkąd prowadzę mój teatr, na nic się już nie oburzam. Chętnie spotykam się z młodzieżą i chętnie daję im szansę. Patrzę na ich poczynania z zainteresowaniem. Znajduję w tym nawet coś zachwycającego, że często podniecają się rzeczami dawno odkrytymi. Wzrusza mnie to. Co z tego, że te drzwi, które otwierają z takim trudem, od lat są wyważone. Przecież młodzi reżyserzy mają swoją publiczność, która o tym nie wie i to ona kupuje bilety na te zmagania. Niech sobie nawzajem coś opowiadają. My też lata temu, kiedyśmy otwierali tę furtkę, kłóciliśmy się i obrażaliśmy się na siebie. A teraz ktoś musi otworzyć ją na nowo, dla następnych pokoleń, i po raz kolejny pokłócić się o to samo.
Czy kontakty z młodymi twórcami sprawiają pani satysfakcję?
Patrzę na to z wielkim zainteresowaniem, mam szacunek dla ich determinacji. Są gotowi na bardzo wiele, tylko że oni, w przeciwieństwie do nas, nie zabierają głosu w konkretnej sprawie. To determinacja w jakiejś indywidualnej batalii i nie jest to walka z państwem, z reżimem, ani z jakąś obowiązującą, narzuconą myślą. To jest walka tylko i wyłącznie o własne terytorium, takie mam wrażenie. I przybiera to czasem naprawdę drastyczne formy. Ja nie pamiętam za moich czasów tak ostrego języka, rozchwiania emocjonalnego. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek z mojego otoczenia brał takie ilości tabletek uspokajających. Ale nie można zapominać, że teraz konkurencja jest dużo większa. Kiedyś powstawało 38 filmów rocznie, w teatrach zatrudniano osiemdziesięcioosobowe zespoły. W tej chwili teatry angażują 15 osób na stałe, kręci się filmy z małymi obsadami i to w ciągu 15 dni zdjęciowych, podczas gdy na świecie norma na fabułę to 35 dni.
„Parę osób, mały czas”, gdzie zagrała pani Jadwigę Stańczakową, przyjaciółkę Mirona Białoszewskiego, zrealizowano w ciągu 18 dni.
Barański dysponował budżetem telewizyjnego odcinka. Kiedy taki film trafia do kin, nikt się nie zastanawia, że został nakręcony kosztem potwornego wysiłku i nerwów.
Trudno się przyzwyczaić do takiego tempa?
Bardzo trudno, bo nic nie ma w zamian. 20 lat pracowałam z cenzurą, co oznaczało, że to co napisane, nie obowiązuje. Miałam to we krwi (śmiech). Wszyscy improwizowaliśmy, bo to była konieczność. Cenzura coś zatwierdzała, a myśmy na planie pisali nowe dialogi, dodawaliśmy sceny. Nie wiedziałam, co to znaczy uczyć się tekstu ze scenariusza, bo on nie był obowiązujący już w pierwszym dniu realizacji. Po tych wszystkich latach dalej odnoszę się do scenariusza z wielką nonszalancją (śmiech). To mówię, tego nie mówię, tu zamiast tego powiem to. Dla reżyserów, którzy pracowali w tamtych latach, to jest oczywiste. Ale młody człowiek, kiedy mnie widzi i słyszy, mówi: zaraz, gdzie, powoli, nic mi się tu nie zgadza!
Podkreśla pani, że rola w „Parę osób, mały czas” jest pani pierwszą dużą rolą od czasu „Przesłuchania”. Czy polskie kino nie ma propozycji dla Krystyny Jandy?
Zapytajmy inaczej: czy którakolwiek z ról po „Przesłuchaniu” była dla mnie? Czy była taka rola? Ja nie widzę.
Żaden ciekawy scenariusz nie trafił do pani rąk?
Gdybym się bardzo skupiła, pewnie coś by mi przyszło do głowy, ale ja się teraz zajmuję teatrem! Robieniem teatru POLONIA! Jakby mi powiedziano „masz pieniądze na film, zaczynasz w grudniu”, pewnie bym to zrobiła, i temat, i rolę bym wymyśliła. Ale nikt nie stawia przede mną takiego zadania. I może dobrze. Trochę szkoda tego, co umiem zagrać, no ale reżyserom nie szkoda. No i dobrze.
Kiedy wyreżyserowałam „Pestkę”, podniósł się krzyk, że dzieci biednych polskich reżyserów umrą z głodu, bo ja zabieram pieniądze na swoje fanaberie. Mówili: ma pieniądze z teatru, z filmu, z telewizji i jeszcze nam zabiera.
Wtedy z braku środków bardzo mało się kręciło i nagle ja dostałam fundusze. Przyszłam do telewizji i powiedziałam, że chcę zrobić film o miłości, a nikt wówczas nie brał się za takie tematy. No to dostałam te pieniądze. Ale ile to było krzyku! A pogardy! Krytyka też oceniała mnie nie według gatunku filmowego, tylko w ogóle. Ach, szkoda mówić!
Potem jeszcze kilka razy chciała pani stanąć za kamerą, ale nic z tego nie wyszło.
Po „Pestce” zamierzałam zekranizować „Ja” Bojarskiej. Chodziły mi po głowie filmy na podstawie dwóch książek Małgorzaty Saramonowicz. Potem przez jakiś czas byłam zajęta „Prowincją” Kosmowskiej, filmem o zakładaniu niezależnej gazety w małym, prowincjonalnym, skorumpowanym środowisku. Nieustannie odbijałam się od negatywnych opinii, trafiałam na opór. W końcu dałam spokój.
Teraz realizuje pani własne pomysły w teatrze. To pani decyduje, czyj projekt wziąć na warsztat i kogo zaprosić do współpracy. Trudno panią czymś zainteresować?
Chyba nie, ale ja wiem czego chcę, na co jest moment w teatrze, a co nam jest nie po drodze. Kilka razy w tygodniu przychodzi ktoś i mówi: mam genialny pomysł! A mnie od razu ciarki chodzą po plecach i odpowiadam: tylko w jednym zdaniu proszę. Jeśli ktoś nie potrafi tym jednym zdaniem obudzić mojej ciekawości, to już nie słucham, bo inaczej zwariowałabym (śmiech). Po moich doświadczeniach, życiu zawodowym… Mój dom, nasz dom jest domem operatora filmowego i aktorki, przewinęło się przez niego przez te 35 lat mnóstwo pomysłów innych ludzi, przeżywaliśmy różne losy ich realizacji. Teraz prywatnie doszłam do tego, że nie mogę skupić się już na żadnej fikcji, wkurza mnie każda fabuła. Oglądam wyłącznie dokumenty, rzeczy bardzo interesujące formalnie, albo choćby Woody’ego Allena. Przestudiowałam w życiu mnóstwo scenariuszy, rozmawiałam godzinami, miesiącami z reżyserami młodymi i starymi, pisarze opowiadali mi, co to chcą napisać… To okropne, ale po trzech pierwszych zdaniach decyduję, czy słucham dalej, czy się wyłączam.
Ale granie się pani nie znudziło. Marek Kondrat rzuca zawód i powtarza, że role, które zagrał, zubożyły go duchowo. Pani po wielu latach na scenie nadal ma do aktorstwa emocjonalny stosunek.
Mnie, w przeciwieństwie do Marka, granie nigdy nie męczyło. W pewnym sensie była to zabawa. Nawet przy takich filmach jak „Przesłuchanie” traktowałam to śmiertelnie poważnie od strony przekazu, natomiast pójście na plan i zrobienie sceny było już tylko przyjemnością. Nawet gdy miałam być zamrożona w wodzie, która jechała z Siekierek i zanim dojechała, jej temperatura wynosiła 10 C .
Pani wizerunek ekranowy jest zupełnie inny. Krystyna Janda jest ekspresyjna, napięta, zdenerwowana, więc kiedy twierdzi pani, że to była zabawa…
W czasach, kiedy mocno siedziałam w filmie, wszystko było napięte do granic możliwości. A ja dostawałam role kojarzące się z trudnymi, ekstremalnymi zadaniami i tematami. Zresztą już wtedy mój wizerunek teatralny, w odróżnieniu od filmowego, był zupełnie inny. Kiedy grałam w „Przesłuchaniu”, jednocześnie święciłam triumfy w „Edukacji Rity”. Zagrałam Ritę około 400 razy, śmiejąc się z publicznością podczas całego tego okresu moralnego niepokoju i kina politycznego.
Co pani daje taki napęd?
Sukces. Inteligencja życiowa – bo nie wiedza, i radość życia. Także pewnego rodzaju miła naiwność
To pozwala się podnosić z załamań?
Z kłopotów i smutków, bo o załamaniach nigdy nie było mowy, pozwala się podnosić wyjście na scenę. To moment, kiedy zapanowuje jasność. Udaje się albo nie, ale na scenie wszystkie reguły są dla mnie czytelne.
Scena jest miejscem, gdzie czuje się pani najbezpieczniej, gdzie może zrobić wszystko, a jednocześnie mówi pani w wywiadach, że nigdy nie zatańczyła i nie upiła się publicznie. Na czym to polega?
Nigdy w życiu nie upiłam się tak, żeby stracić świadomość. Wolałabym się zabić, niż nie wiedzieć, co robię (śmiech). Aktorstwo to jest coś bardzo świadomego i technicznego, ma oprócz treści formę i rzemiosło i naprawdę nie ma nic wspólnego z gotowością na wszystko w codziennym życiu.
Ale w życiu ta pani ekspresja musi znajdować jakieś ujście.
Na scenie! A poza tym życie jest wyczerpujące. Jestem otoczona ogromną rodziną. Przyjeżdżam do domu, a tam już jest kocioł – zakupy, obiad, setki pytań i problemów, radości, aktywności, smutków i zadań.
Nie czuje się pani zmęczona?
Nie bardzo. Moja mama ma też taki temperament (śmiech). Jeden z ministrów kultury twierdził, że aktorom nie należy dawać wyższych pensji ani stawek filmowych, ponieważ oni i tak będą grali, bo to lubią. Miał rację. Zajęłam się teatrem i mam poczucie, że jestem tu bardzo potrzebna. Zaangażowałam w to tyle emocji, czasu, pieniędzy, żeby to doprowadzić do takiego stanu, w jakim jest teraz, i nie myślałam o zyskach. Nie chcę, żeby Polonii coś zagroziło. My ciągle jesteśmy na granicy opłacalności.
Skoro teatr jest prywatny i musi na siebie zarobić, to jaki to ma wpływ na repertuar?
Ogromny, ale to nieprawda, że przy pełnej sali gra się tylko farsy i komedie. Publiczność na szczęście jest dużo mądrzejsza. Do teatru przychodzą po wzruszenie i przemyślenie, no i na aktorów, żywych aktorów – po to, żeby obserwować akt twórczy zdarzający się przed ich oczami na tej samej sali. Ale to prawda, jeśli biorę na nasz teatralny warsztat trudne tytuły, zaraz potem wprowadzam coś lżejszego. Od 30 lat występuję na scenie i wydaje mi się, że znam tych ludzi, lubię ich. Zdaje mi się, że wiem, czego chcą. Rozpoznaję, w jakim są nastroju, jakie mają problemy. Sprawdzam to co wieczór – milczenie, cisza, oddechy, śmiech, wychodzenie z sali. Publiczność to codzienny sprawdzian, barometr teatralny.
Od początku wiedziała pani, na jaką publiczność stawia?
Wiedziałam, że muszę robić teatr dla kobiet. To one przyprowadzają mężczyzn, żeby im pokazać spektakl i tym samym opowiedzieć im o sobie. Są też ludzie, większość z nich to kobiety, dla których teatr jest prawdziwą indywidualną potrzebą, ale oczekują partnerskiej rozmowy.
Czy robiąc teatr dla kobiet, nie bała się pani, że ta scena będzie kojarzona z określonym, łatwiejszym repertuarem? Ktoś napisał, że Janda robi teatr dla kucharek.
Ktoś tak napisał? Po „Ucho, gardło, nóż”, po „Darkroomie”, po „Badaniach terenowych nad ukraińskim seksem”? To ciekawe. Chyba tych przedstawień nie widział. To tak jak kiedy otwierałam Polonię pisano, że robię teatr, żeby grać tam sama i tylko sama. Idioci. Mali ludzie. Bez pojęcia. Nie boję się zresztą etykietek i krytyki, pracuję dla ludzi. W teatrze jest prawie zawsze pełno, mimo że część publiczności wychodzi zbulwersowana. To nic, przychodzą potem na coś innego, bo wiedzą, że nie pozostawimy ich obojętnymi. Czasem też przychodzą raz jeszcze na to samo, jeszcze raz to przemyśleć. To nie jest teatr zimny, urzędniczy, obojętny, miły…
Rzeczywiście, kiedy powstawał teatr, niektórzy niepokoili się, czy Janda kiedykolwiek da komuś główną rolę.
(śmiech) Czasami muszę stawać na scenie dwa razy dziennie, żeby utrzymać Polonię. Tak naprawdę ciągle kombinuję, jak tu nie grać.
W 2001 roku mówiła pani, że kiedy nie będzie miała kontaktu z widownią i sceną, zajmie się uprawą ogródka. Minęło kilka lat i powstał teatr. Co takiego się wydarzyło?
To była sprawa jednej chwili, jednej niebacznej decyzji brzemiennej w konsekwencje. Mieliśmy z mężem tyle pieniędzy, że mogłam się o nic nie martwić, żyć skromnie, ale wygodnie i przyjemnie. W końcu przez wiele lat pracowaliśmy na Zachodzie. Pisałam felietony do gazet, pół roku zamierzałam spędzać w nadmorskiej miejscowości we Włoszech. I pewnego dnia się wkurzyłam! No i przyszedł mi go głowy pomysł, że może warto znaleźć jakieś miejsce dla siebie. Zwyczajnie, bez wielkiego planu, wielkich słów. Ot, moje miejsce. Zaczęłam zastanawiać się, czy jest jakaś sala do wynajęcia. Nic nie było. Wtedy pewnego dnia usłyszałam: nie może pani wynająć małej sali kinowej, ale może ją pani kupić. To jedno zdanie zdecydowało o wszystkim.
Dominika Wernikowska, Marcin Kamiński
Filmweb