Autor: Antoni Czechow
Reżyseria: Zbigniew Brzoza
Przekład: Natalia Gałczyńska
Scenografia: Zbigniew Tomaszczyk
Kostiumy: Dorota Kołodyńska
Opracowanie muzyczne: Jacek Grudzień
Występują:
Premiera 5 stycznia 2003 – CENTRUM SZTUKI STUDIO im. Stanisława Ignacego Witkiewicza
«”Nad tym tekstem Antoniego Czechowa myślałem już od lat, robię go teraz, bo mam wszystko, czego mi potrzeba – mówi dyrektor teatru Studio i reżyser spektaklu Zbigniew Brzoza. – Przede wszystkim wymarzoną obsadę, bo z „Mewą” jest tak, że bez znakomitych aktorów nie ma po co się na nią porywać. Mam też motywację osobistą. Dramat ten dotyka problemu, który dotyczy mnie coraz bardziej – przemijania”. Do majątku ziemskiego na Ukrainie przyjeżdżają goście z miasta. Ich przybycie przypomina mieszkańcom o niespełnionych nadziejach, tęsknotach i ambicjach, o bezradności wobec upływu czasu.”To komedia, trzy role kobiece, sześć męskich, cztery akty, pejzaż (widok na jezioro); mnóstwo rozmów o literaturze, mato akcji, miłość na pudy”- tak swą sztukę streścił Czechow. Brzoza:”To będzie, nie boję się tego powiedzieć, przedstawienie tradycyjne. To tekst doskonały, nie będę więc na siłę nadawał mu współczesnej formy, ale aktorzy wypełnią postacie dzisiejszymi doświadczeniami. Agnieszka Grochowska (Nina) zagra niepokoje wchodzącej w zawód aktorki, Krzysztof Kolberger (Trigorin) to pisarz, którego dopadła popularność, przypadek obecnie dość częsty, Krystyna Janda (Arkadina) to dojrzała, przewrażliwiona na swoim punkcie aktorka”. Premiera tego przedstawienia pomyślana jest też jako jubileusz 25-lecia pracy artystycznej Krystyny Jandy która w 1977 r. debiutowała rolą Niny w tej samej sztuce u boku Aleksandry Śląskiej. Ale Brzoza zapewnia.”Ona chciała zagrać Arkadinę, ja chciałem zrobić „Mewę”, a jubileusz sam się przypałętał”.»
„”Mewa” teatr Studio, od 5.05″
jt
City nr 1
01-01-2003
Jak rozgospodarować czas, który mi pozostał? Od dawna postanowiłam, że będę robiła tylko to, na co mam ochotę, uczestniczyła jako artystka tylko w tym, co ma dla mnie wartość, jest według mnie znaczące, co sprawia mi także przyjemność, a raczej nigdy już nie będę robiła tego, co sprawia mi przykrość, męczy mnie, upokarza, sprzeciwiam się temu. Ale to tylko fragment zagadnienia i tylko moje pobożne plany, chęci, a nawet mogę je nazwać moimi marzeniami. Bo czy wszystko można zaplanować i przewidzieć? Nie.
Czas. Podobno istnieje Jungowskie ustawienie człowieka wobec czasu, ludzie dzielą się na takich, którzy myślą o czasie jako linii prostopadłej do siebie, inni widzą go równolegle. Jedni stoją na zewnątrz tej linii, inni są w jej środku, ta linia przechodzi przez nich. Są i tacy, którzy myślą o czasie właściwie tylko w trybie teraźniejszym i przeszłym, a w ogóle nie wybiegają w przyszłość, i tych nazywamy najczęściej nieodpowiedzialnymi. Takich, którzy nie przewidują, nie planują, choćby kilku tylko ruchów do przodu….
Arkadina mówi w „Mewie”: Mam żelazną zasadę, nigdy nie myślę ani o starości, ani o śmierci! Co ma być to będzie… I to jest jej jedna z recept na młodość. Ja gram na końcu tego zdania wątpliwość. Moja Arkadina kłamie sobie samej. Wmawia sobie recepty. Ale ma świadomość i upływającego czasu, i konsekwencji tego. Mam nadzieję, że w mojej interpretacji, zdanie: Proszę, wyglądam jak laleczka! Mogłabym jeszcze zagrać piętnastoletnią dziewczynkę! – to zdanie, po którym Meryl Streep podobno w inscenizacji nowojorskiej robi gwiazdę na scenie – u mnie będzie kpiną z samej siebie, goryczą i autoironią. Mam nadzieję. Jestem „za dużą dziewczynką”, żebym mogła interpretować to inaczej. Choć to uwodzące i pewnie bardziej atrakcyjne.
Ach, upływający czas i „Mewa” – rzecz o artystach!
Wczoraj usłyszałam od reżysera: W twojej interpretacji Trigorin wychodzi na głupka, bo z tobą zostaje za pochlebstwa i komplementy….
Tak. Bo tak chce Czechow i taka jest prawidłowość. Każdy artysta, czy dobry, czy zły, oddałby wszystko za związek z kimś, kto go ceni, podziwia, uwielbia, kto mu wciąż uświadamia jego „wielkość”, mówi o osiągnięciach, potwierdza, że jest wspaniały. Każdy! Każdy z nas. Arkadina sama jest aktorką, artystką, wie to doskonale, jest dojrzałą, inteligentną kobietą, używa tego sposobu na zatrzymanie przy sobie młodszego mężczyzny – artysty, świadomie i z pełną premedytacją.
…Jesteś tak utalentowany, mądry, najlepszy ze współczesnych pisarzy, w tobie cała nadzieja Rosji… Masz tyle szczerości, prostoty, świeżego, zdrowego humoru…. Umiesz zamknąć w jednym zdaniu to, co najważniejsze, co charakteryzuje postać, pejzaż, u ciebie ludzie są jak żywi. Ach, nie można cię czytać bez zachwytu!
Myślisz, że ja ci schlebiam? No to popatrz mi w oczy…. Popatrz…. Czy tak wygląda kłamstwo? A widzisz, ja jedna potrafię cię ocenić, ja jedna mówię ci prawdę, mój najmilszy, kochany. Pojedziesz? Tak? Nie opuścisz mnie?…..
To ten monolog. W tłumaczeniu, nie najlepszym zresztą, Natalii Gałczyńskiej. Problem tu jest dla mnie gdzie indziej, czy ona rzeczywiście uważa, że on jest wielkim pisarzem, czy jest aż tak cyniczna. Na tym monologu zagrać absolutną szczerość i oddanie, trudno. Po rosyjsku brzmi on inaczej. Jakby bardziej wiarygodnie. W Rosji w ogóle istnieją wielkie, wielkie tradycje mówienia sobie komplementów i pochwał, bez ograniczeń, to jest w kulturze tego kraju. W Polsce jesteśmy w tych sprawach dużo bardziej oszczędni. Ale chciałabym, żeby tak było. Chciałabym, żeby moja Arkadina wierzyła w wielkość Trigorina jako pisarza, bo dzięki temu inny też, dużo głębszy i poważniejszy, boleśniejszy staje się konflikt z synem, początkującym pisarzem nie cenionym przez nią, lekceważonym artystą, i zazdrosnym o nią paradoksalnie mężczyzną, a raczej nie o nią a o jej uznanie, uwagę, miłość. Sprawa znana z „Hamleta” także.
W związku z tym chciałabym, aby moja Arkadina nie kłamała mówiąc ten monolog, co nie zmienia faktu, że użycie tej broni w momencie, kiedy ten chce odejść, jest co najmniej cyniczne i dwuznaczne. Ale Trigorin nie jest głupi, on jej wierzy, bo chce wierzyć, bo jest mu to miłe, potrzebne, bo jest z nią w związku właśnie dlatego, że tego potrzebuje. Potrzebuje ciągłego potwierdzania własnej wartości. A ona to wie. Nina, dla której, czy do której chce odejść, porzucić Arkadinę, też go podziwia, też mu to schlebia, ale ten podziw w ustach młodości to na wodzie pisane szczęście. Poza tym Nina to temat na niewielkie opowiadanie, jak sam mówi.
Dlaczego w Mewie Trieplew strzela do siebie? Bo nie widzi dalej sensu życia? Bo Nina go ostatecznie odrzuciła? Bo okrucieństwo i nieczułość matki, brak akceptacji przez matkę, złamała go jako człowieka, zaniżyła jego poczucie wartości? Żeby zwrócić na siebie wreszcie uwagę? A może dlatego, że doszedł do wniosku, że nigdy nie będzie dobrym pisarzem? Bo doszedł do wniosku, że takie życie, jakie wiedzie, jest dalej bez sensu? Bo rozczarował się także sobą? Bo nie chciał dalej żyć w świecie, jaki znał? Bo uznał, że tak marny człowiek jak on nie ma dalej prawa żyć. Zastrzelił się, bo doszedł do wniosku, że nie ma talentu a musi pisać…. Z samotności, niekochania, braku nadziei….. Z żalu? Z goryczy? Protestu?….. Czy może tylko depresja?
«Pięćdziesiąte urodziny i 25-lecie pracy zawodowej KrystynaJanda uczciła rolą Arkadiny w „Mewie” Czechowa. Gra utalentowaną aktorkę, gwiazdę, co obie panie niewątpliwie łączy. Dlaczego jednak Arkadina Jandy jest aż tak samolubna, kabotyńska i odpychająca? Nie jest to może zbyt sympatyczna postać, ale wcale nie musi być babą potworem! Niektórzy zastanawiają się, czy to aby nie zbiorowy portret koleżanek po fachu, obserwowanych przez znakomitą artystkę w ciągu ćwierćwiecza kariery.
Pewne jest, że przedstawienie w stołecznym teatrze Studio nie udało się. Brak koncepcji reżyserskiej Zbigniewa Brzozyrozkojarzył też jubilatkę: Krystyna Janda przyciąga uwagę widzów jako… Krystyna Janda, ale jednowymiarowa rola Arkadiny jest jedną z najsłabszych w jej dorobku. Pogubili się i pozostali, na co dzień świetni aktorzy, od Marii Peszek po Jerzego Kamasa. Sukces odniosły tylko fale, efektownie wyglądające na sfilmowanym jeziorze z tyłu sceny.»
„Janda jubileuszowa”
jm
Wprost nr 3
19-01-2003
«Najbardziej rzucającym się w oczy elementem scenografii jest jezioro na całą szerokość sceny, tajemnicze niczym Świteź u Mickiewicza.Tylko że w tym wypadku to nie poezja, to tylko woda, zdecydowanie za dużo wody. Niestety, nie jedyny to mankament „Mewy”, którą możemy oglądać w stołecznym Studio. Najbardziej zawiedli aktorzy. Stowarzyszenie polskich feministek powinno przyznać artystom płci męskiej występującym w tym spektaklu zbiorową naganę: w ogóle nie interesują ich kobiety! Które, jak to u Czechowa, szalenie spragnione są uczuć, mówią o miłości i naprawdę kochają, cóż z tego, skoro partnerów w zasadzie to nie obchodzi. Jakby poraził ich chłód ciągnący od jeziora. To przykre wrażenie, ale „Mewa” pozbawiona poezji i emocji staje się czymś w rodzaju opowieści z telenoweli. Kiedy więc w ostatnim akcie słychać przepisowy czechowow-ski strzał, brzmi on jak dysonans, ponieważ w pierwszym akcie nie było strzelby.
Najbardziej smutne jest jednak to, że w „Mewie” występuje gościnnie Krystyna Janda, czcząca w ten sposób 25 lat pracy scenicznej. Ćwierć wieku temu w „Mewie”, wówczas w Teatrze Ateneum, grała młodziutką Ninę Zarieczną (pamiętam jej prawdziwe łzy w finale), teraz jest starzejącą się aktorką Ireną Arkadiną. Oczywiście sama Janda broni się, jak zawsze, bo jest przecież wybitną aktorką. Wydaje się jednak, że przynajmniej w tym jubileuszowym przedstawieniu powinien bronić jej teatr.»
„Mewa w wodzie”
Zdzisław Pietrasik
Polityka nr 3
18-01-2003
«Ten spektakl nie jest jeszcze stracony. On się dopiero rodzi.
I jeśli aktorzy złapią ze sobą kontakt, może uda im się wspólnymi siłami ukryć pustkę wyzierającą ze sceny.
Trudno powiedzieć wokół czego krążyły myśli aktorów podczas premierowego przedstawienia „Mewy” w Studio. Może KrzysztofKolberger zostawił zupę na gazie, może Krystyna Janda wciąż miała przed oczami Aleksandrę Śląską, Arkadinę, u boku której grała 25 lat temu Ninę Zarieczną, a młodzi przeżywali, że ogląda ich mama, tata i sam Aleksander Kwaśniewski. Dość, że usilnie próbując wzniecić w sobie emocje, szalejąc z miłości i gniewu, patrzyli sobie jakby ponad głowami, wręcz deklamując kwestie. Nie ma więc w tym spektaklu jednej wyraźnie i prawdziwie nawiązanej relacji.
Wielka pustka
W szklanych oczach wypchanej mewy więcej jest uczucia niż w Trigorinie (Krzysztof Kolberger) pożądającym Niny (AgnieszkaGrochowska) . Z rolą Niny miała niegdyś problemy Krystyna Janda, dziś ma je, świetnie debiutująca w ubiegłym sezonie w „Amadeuszu” jako Konstancja, Agnieszka Grochowska.
Krystyna Janda wspomina, jak kiedyś, nie mogąc poradzić sobie z końcowym, obszernym monologiem Niny, po prostu skróciła go do jednego, rozpaczliwego okrzyku „Kostia!” skierowanego do Trieplewa, który zaraz po tym popełnia samobójstwo. Prawdopodobnie Grochowska chętnie uczyniłaby to samo i kto wie, czy nie byłby to trafny zabieg. Uderzające jest, że po Ninie, kobiecie doświadczonej przez los, który odebrał jej dziecko, poniżonej przez mężczyznę, nie spełnionej aktorce, nie znać żadnej przemiany. Jak uciekła z domu będąc naiwną, egzaltowaną panienką, tak wraca po latach, w nieco poszarzałej sukience.
Martwa dusza
Udział w „Mewie” to znakomita okazja dla Krystyny Jandy, by w jednej roli zawrzeć własne doświadczenia dojrzałej artystki, kobiety niepokornej wobec przemijania, a także matki. Aktorka Irina Arkadina, tak jak i Janda, ma w sobie ogromną pasję życia, energię, której podporządkowuje innych, wyrazisty stosunek do świata i otoczenia. Jest w niej egoistyczna potrzeba miłości, podziwu i poklasku. Jej problemem jest nieporadny, trudny kontakt z dorastającym synem, którego świat staje się dla niej niebezpiecznie obcy. Ta relacja miała być osią przedstawienia.
Tymczasem Trieplew (Łukasz Garlicki) najdobitniej oddaje swój niepokorny stosunek do świata i matki, błąkając się po scenie ze wzrokiem wbitym w książkę, niczym Hamlet. Kiedy jednak staje twarzą w twarz z Krystyną Jandą, młody aktor nie jest w stanie wejść z nią w emocjonalny dialog i oboje tuszują ten fakt krzykiem i sztuczną szarpaniną. Ślizgają się po powierzchni, zaniedbując, najważniejszą u Czechowa, duszę.
Arkadina nie jest więc rolą, którą Janda podsumować może 25 lat kariery. Choć celnie, z właściwym sobie poczuciem humoru i autoironią, mówi kwestię: Proszę, wyglądam jak laleczka! Mogłabym jeszcze zagrać piętnastoletnią dziewczynkę!
I rzeczywiście w jej interpretacji Arkadina wciąż jest silną kobietą i aktorką, której czas jeszcze nie minął. Jakby krzyczała ze sceny „Stać mnie na więcej!”. Ale widownia o tym wie. Wystarczyło to „więcej” pokazać.
Klimat przedstawienia Zbigniewa Brzozy ratuje subtelna scenografia Zbigniewa Tomaszczyka. Tam skryła się dusza tego spektaklu w lekko zmarszczonym wiatrem jeziorze, w zarysie drzew na jego drugim brzegu, w cieniach za oknami. I w roli MirosławaZbrojewicza, grającego zarządcę majątku Ilję Szamrajewa. To jedyna w pełni krwista postać, w której widać i wschodni temperament, i ścierającą się z ordynarnością rzewność, postać zagrana ostro i po męsku. Czasem wzrok przyciąga alkoholizująca się z wdziękiem Masza (Maria Peszek). Wszystko to jednak mało, mało…
Fałszywa nuta
To, co się dzieje w dramatach Czechowa jest rzeczą drugorzędną – pisał Tadeusz Różewicz – nie „intrygi”, rozwiązania, ale „powietrze” tych dramatów pamięta się zawsze, czuje się zmysłami ich atmosferę, pustkę między zdarzeniami, milczenie między słowami, oczekiwanie. Bezruch, a nie ruch jest tam istotą przedstawienia. Gdzie się podziała prawda w tym spektaklu? Dlaczego nie ma w nim mowy ani o miłości, ani o sztuce, ani o strachu przed niszczącą siłą czasu i starością? Jest w nim jedynie jakieś głębokie niezrozumienie siebie nawzajem.»
„Mieszczański dramat”
Iza Natasza Czapska
Życie Warszawy nr 5
07-01-2003
«Nie intrygi, nie akcję, lecz „powietrze” dramatów Czechowa pamięta się najdłużej. Po inscenizacji „Mewy”, którą na deskach Teatru Muzycznego zaprezentował Teatr Studio z Warszawy, w mojej pamięci, niestety, niewiele zostało…
„Mewa” to historia o niespełnionych marzeniach: o sławie, miłości, wyjeździe do miasta, dobrych żniwach czy… parze koni. Historia o nadmiarze i braku uczuć, tęsknotach, porażkach, ucieczkach, życiowych nieporadnościach i ulotnym, często jednorazowym szczęściu.
To historia, której nie da się opowiedzieć ot, tak – słowami. Bo to, co „dzieje się” w dramatach Czechowa, jest rzeczą drugorzędną – jak pisał kiedyś Tadeusz Różewicz. Czechow zdaje się mówić bezruchem, pustką między zdarzeniami, milczeniem między słowami, oczekiwaniem.
Nie taką „Mewę” dane mi było zobaczyć w poniedziałkowy wieczór podczas gościnnego spektaklu warszawskiego Teatru Studio. Były za to wyrzucane z dużą prędkością słowa i chaotyczny ruch. Były silne emocje i aktorska ekspresja, która mąciła „powietrze”, burzyła ciszę, przeszkadzała. Na scenie królowały uznane nazwiska: Krystyna Janda (rolą Arkadiny świętuje 25-lecie pracy artystycznej), Krzysztof Kolberger, Maria Peszek, Jerzy Kamas… Aktorzy grali jakby sami dla siebie, obok siebie i – obok Czechowa. Nie zbudowali ciszy tego spektaklu – nawet się nie starali.»
„Poleciała mewa cicha”
Sylwia Wilczak
Gazeta Wyborcza – Poznań
28-05-2003
«Jezioro. Plaża. Płasko – ani się odbić, ani zaczepić. Bywa, że z dużej chmury idzie mały deszcz, że góra rodzi mysz, a krowa, co dużo ryczy, mało mleka daje. Gdyby tak nie bywało, to i tych przysłów by nie było. Każda sztuka niesie ze sobą ryzyko. Dwa dodane do dwóch raz bywa szóstką, a raz ledwie pałą. Koń ma cztery nogi, a też się potknie.
Szkoda, że jubileusz artystyczny 25-lecia pracy scenicznej Krystyny Jandy „uświetniła” porażka artystyczna warszawskiej premiery „Mewy” Czechowa w reżyserii Zbigniewa Brzozy. Panna, madonna, legenda tych i tamtych lat chciała symboliczną klamrą – od Niny do Arkadiny – zamknąć pewien etap swej pracy scenicznej. Niestety, klamra już na etapie produkcji okazała się wybrakowana. Aż głupio się przyznać, że Janda, ta wspaniała skądinąd Rozhulantyna polskiego teatru, nie budzi tym razem żadnych emocji – może sobie być na scenie, może nie być, wsio rawno, kak gawariat Francuzy.
Kto zawinił? Trudno dociec. Ale też trudno zgodzić się z prasowymi enuncjacjami reżysera. Mewa nie jest „tekstem doskonałym”, przynajmniej na tle innych, dojrzalszych sztuk Czechowa. Nie jest też przede wszystkim „dramatem przemijania”, tylko dość krwistym, mocno nasyconym uczuciami, zdialogowanym tekstem o namiętnościach, które mogą mieć – i mają tragiczny finał. No i trzeci błąd w założeniu – „tradycyjność” inscenizacji, jak ją rozumie Zbigniew Brzoza, po tysiącznych wystawieniach tej klasycznej pozycji repertuarowej nie wystarczy, by ją po raz tysiączny pierwszy dobrze (czytaj: interesująco, poruszająco, prowokująco itp.) wystawić.
Dominującym, zarazem niepokojącym, intrygującym i pociągającym elementem tego tradycyjnego, opartego na grze aktorskiej przedstawienia jest życie jeziora. Wymyślona przez scenografa Zbigniewa Tomaszczyka i zrealizowana przez Jerzego Karpińskiego projekcja naturalistycznego, fotograficznego obrazu, falującej na kurtynie wody z majaczącym drugim brzegiem, zza którego dobiega echem smętne zawodzenie pamiętających pańszczyźniane czasy włościan, starczyłaby we współczesnej galerii za interesującą instalację. Można by ją podziwiać nawet i kwadrans, a potem kontemplować w duszy rozmaite ewokowane tym widokiem prywatne nostalgie. W teatrze jednak zazwyczaj oczekujemy jakiejś akcji. Jeszcze przed wojną ostentacyjne komplementowanie scenografii było jednoznacznym sygnałem, że sztuka się nie podobała. Bo i nie podoba się – przez miałkość relacji między postaciami, brak koncepcji i, szczerze powiedziawszy, zwyczajną nudę.
Obsada, teoretycznie, doskonała. Ale postaci tkwią na scenie niczym śrubki i tryby rozebranego mechanizmu. Niektórzy się bronią, inni nie. Chwalona, być może nad miarę, AgnieszkaGrochowska (Konstancja z Amadeusza, zjawiskowa Beatrix Cenci) jako Nina rusza się jak rozregulowana mechaniczna lalka, deklamuje zamiast mówić i nie wykazuje żadnego rozwoju emocjonalnego postaci, która, przypomnijmy, przez dwa lata przeszła – na planie moralnym i socjalnym – degrengoladę absolutną.
Krzysztof Kolberger powinien zwracać pieniądze za niewywiązywanie się z podstawowego obowiązku aktora, czyli grania roli. Owszem fizycznie jest obecny, chodzi, czasem coś mówi, ale w jakiej sprawie i po co, to już jego słodka tajemnica. Maria Peszek jako nieszczęśliwa Masza chyba sobie niezbyt fortunnie przypomniała atmosferę „Wariata i zakonnicy”; niestety, to Czechow, nie Witkacy. Doktor Dorn Jerzego Kamasa jest nawet dość zabawny, ale na pół godziny, nie na dwie. Konstanty ŁukaszaGarlickiego może by i coś zagrał, gdyby miał z kim. Niestety, świetnie napisane sceny z matką, czyli Arkadiną, są – tu winię Jandę – niewygrane i powierzchowne. Janda nie jest zła. Jest w tej roli niezdecydowana, nijaka i to jej największy grzech, bo w końcu sarna przyzwyczaiła widzów do innych temperatur. Jej postać wzrusza się tylko sobą, a i to na pół gwizdka. Po żałośnie słabej Lady Makbet w Powszechnym sprzed kilku sezonów, to druga jej tak nieudana rola w klasycznym repertuarze. Szkoda, bo jest aktorką genialną, w takim sensie, w jakim sto lat temu komplementowano tym słowem Modrzejewską. Ze szczerymi, gorącymi hołdami poczekajmy więc do kolejnego jubileuszu.»
„Jezioro”
Hanna Baltyn
Teatr nr 1-2
01-01-2003
«Krystyna Janda kończyła grać Arkadinę w niedzielny wieczór w Teatrze Studio ze łzami w oczach, przy owacji na stojąco. Na widowni byli prezydent Aleksander Kwaśniewski i minister kultury Waldemar Dąbrowski. Znany telewizyjny prezenter zaprosił widzów na bankiet przygotowany przez aktorską restaurację „Prohibicja” i odczytał listę sponsorów, potwierdzającą, jak wielką gwiazdą jest wybitna aktorka. Niestety, rola o tym nie świadczyła.
Tytułową mewę zabija w dramacie Trieplew młody pisarz i obwieszcza swoje samobójstwo. O szczęśliwej i wolnej jak mewa dziewczynie pisze opowiadanie Trigorin. To dla niego zmarnuje życie marząca o scenicznej sławie młodziutka Nina, nieszczęśliwie kochana przez Trieplewa. Po dramatycznej próbie doznania wielkiej miłości zostaje tylko martwe, wypchane ptaszysko. Oglądając spektakl Zbigniewa Brzozy można pomyśleć, że symbol gorzkiej porażki powinien przypaść jego autorom.
Pozornie wszystko jest w porządku, tak jak w tchnących optymizmem słowach Arkadiny, matki Trieplewa i partnerki Trigorina. Chwali się, że ciągle coś przeżywa, jest w nieustannym ruchu, nienagannie uczesana, ubrana. A przecież to tylko „słowa, słowa” kobiety unieszczęśliwiającej najbliższych; syna złaknionego matczynego ciepła – egoizmem, brata opiekującego się jej majątkiem – skąpstwem. Jedynie w obliczu romansu Trigorina z Niną stać ją na pokazanie resztki ludzkich uczuć. Ale jest za późno.
Niestety, bezmiar nieszczęścia, o którym stara się zapomnieć żyjąca w świecie sztuki Arkadina, został z roli jubilatki wytarty gumką-myszką. Aż dziw bierze, że Łukasz Garlicki jako Trieplew pozwolił sobie w jednym z dialogów na sparodiowanie maniery aktorskiej Jandy. Ale jak kamfora wyparowały aluzje do toksycznych, hamletycznych relacji Trieplewa z matką. Nie ma pełnych goryczy zarzutów, że wybitną aktorkę można tylko chwalić i zazdrości wobec Niny, która dostała główną rolę w sztuce wystawianej nad jeziorem. Po takich reżyserskich zabiegach postać interpretowana przez Jandę traci psychologiczne bogactwo i charakter, z których słyną jej kreacje. Czyżby granie kontrowersyjnej bohaterki i rozrachunek z własnym gwiazdorstwem nie licowało z atmosferą jubileuszu? Szkoda, że wybitnej artystce zabrakło odwagi, którą obdarzyła kiedyś Agnieszkę w „Człowieku z żelaza „.
Z inscenizacji Zbigniewa Brzozy zniknął też gorący w życiu polskiej sceny motyw konfliktu między teatrem tradycyjnym, banalnym a młodym, poszukującym, drapieżnym. Być może reżyser zamiast jątrzyć dramatem niespełnienia, rozpaczy, nieszczęścia każdego z bohaterów, wolał zrealizować spektakl w stylu telenoweli „Na dobre i na złe”. Wbrew temu, że „Mewa” jako jeden z pierwszych wielkich dramatów Czechowa pokazuje bohaterów bezkompromisowo wyznających miłość i nienawiść, rozpalonych emocjonalnie, jak to bywa w gorące lato. A i jego nie ma w spektaklu. Od pierwszych scen zastępuje go jesienna, bura aura. Z ducha telewizji wziął się pomysł, by na teatralnej kurtynie pokazywać przez cały spektakl obraz jeziora i odbijające się od brzegu fale.
Była szansa na więcej niż sentymentalne pejzaże, tym bardziej że spoza zespołu Studia reżyser zaprosił Krzysztofa Kolbergera(Trigorin) i Jerzego Kamasa (Dorn). Klasę trzyma Sorin AleksandraBednarza, oryginalnych środków wyrazu poszukuje Maria Peszek(Masza). Na pierwszoplanową postać wyrasta jednak Nina. 25 lat temu grała ją Krystyna Janda, teraz rola przypadła AgnieszceGrochowskiej. W scenach awangardowej sztuki Trieplewa jest piękną i wrażliwą, choć jeszcze naiwną dziewczyną, która nie rozumiejąc do końca świata i ludzi, szuka swego miejsca w teatrze, gotowa na największą ofiarę. I płaci najwyższą cenę. Włóczyła się z Trigorinem po tanich hotelikach, straciła dziecko, gra na zapadłej prowincji. W finale gestykuluje nerwowo, jej twarz wyszarzała, w zapadniętych oczach odbija się chorobliwa, nieszczęśliwa miłość. Grochowska nie oszczędza się, daje z siebie wszystko. Jak filmowa Agnieszka. Ciekawe, jaką będzie aktorką, gdy po latach przyjdzie jej zagrać Arkadinę.»
„Komu wypchaną mewę?”
Jacek Cieślak
Rzeczpospolita nr 5
07-01-2003
«”MEWA” wśród dramatów Czechowa, opisujących stan rosyjskiej inteligencji i dramat splątanych uczuć, uchodzi za utwór słabszy – raczej preludium późniejszych najdoskonalszych jego sztuk: „Wujaszka Wani”, „Trzech sióstr” i „Wiśniowego sadu”, Tym większego trudu wymaga ze strony aktorów i reżysera, aby spełnić się na scenie.
Podobnie jak w przypadku pozostałych utworów pisarza sceniczny sukces „Mewy” zależy od ulotnego, trudnego do pochwycenia wrażenia unikatowości i typowości. Rzecz bowiem polega na tym, aby jednocześnie ujawnić dość typową sytuację niedowładu intelektualnego, moralnego, emocjonalnego inteligencji, a zarazem ukazać bohaterów dramatu jako postaci wyjątkowe, o wielkiej wewnętrznej czujności kontemplacyjnej, zdolne do samooceny i tragicznej wręcz korekty (lub przynajmniej do zamiaru takiej korekty) swego postępowania, a zarazem spętane licznymi więzami uczuć, zależności finansowych, rodzinnych, grupowych. Jeśli tak się rozumie rozwiązanie tej szarady, sukces wydaje się w zasięgu ręki. Pozostaje jeszcze, bagatela, umiejętność stworzenia aury.
Nie wiem, czy wybór przez Krystynę Jandę roli Arkadiny na benefis ćwierćwiecza pracy scenicznej był wyborem najszczęśliwszym W każdym razie artystka nie w pełni sprostała temu wyzwaniu, dając dość powierzchowny wizerunek kobiety przykrej, raniącej wszystkich dookoła, pozbawionej głębszych uczuć i tylko czasem ulegającej przemożnej potrzebie odsłonięcia uczuć. Nie potrafiła ukazać dwoistości natury Arkadiny, która na pozór tylko jest zimna, a tak naprawdę delikatna, a rani niejako przez przypadek. Rozumiem doskonale, że Janda chciała (choćby podświadomie) zagrać na kontrze do Aleksandry Śląskiej, która umiała magnetyzować publiczność i partnerów (wtedy pisało się, że grała „zniewalająco”).
Spektakl ze Śląską w Ateneum sprzed 25 lat, w którym Janda grała Ninę, promieniował rolą Arkadiny. Śląska już samą obecnością na scenie budziła napięcie, żywsze bicie serca. Tej temperatury zabrakło w interpretacji Jandy. Niby wszystko jest dobrze, ale nic się w tym przedstawieniu nie zgadza. Wiele tu udanych ról, zwraca uwagę pełna wewnętrznego napięcia rola AgnieszkiGrochowskiej (Nina), która dramat złej miłości narysowała przekonująco i wzruszająco, także rola Marii Peszek (Maszy) bez złudzeń pogrążającej się w nieszczęściu czy AleksandraBednarza, poczciwego i coraz bardziej bezradnego Piotra Sorina. Jest też bardzo interesująca oprawa muzyczna, ciekawie zaaranżowana przestrzeń…
Cóż z tego jednak… Zdarzają się sytuacje i sceny udane, ale w całym przedstawieniu brak iskrzenia. Może emocjonalne wystudzenie świata przedstawionego wydobywa niezbyt fortunne tło (emitowany z wideo na całą szerokość teatralnego horyzontu widok smętnego, monotonnego i poszarzałego jeziora), może nadmierny akcent położony na nieszczęście prześladujące bohaterów. Tak czy owak, jest to Czechow jednego planu. Tymczasem prawdziwy Czechow wymaga „podwójności. Tragizm nie jest w jego dramatach dany z góry, ale nawarstwia się, wydobywa nagle spod powierzchni pozornie niefrasobliwego życia. Wtedy naprawdę chwyta widownię za gardło.»
„Poplątane uczucia”
Tomasz Miłkowski
Trybuna nr 11
14-01-2003
Nina to młodziutka dziewczyna, która marzy o teatrze. Podczas sceny teatru w teatrze prezentuje katastroficzny tekst napisany przez Konstantego Trieplewa: „Ludzie, lwy, orły i kuropatwy… zimno, zimno, zimno… strach, strach, strach…”.
„Mordowałam się z Niną Zarieczną”, „nienawidziłam tej postaci”. „Budziłam się rano z myślą: o Boże, wieczorem znów muszę grać tę koszmarną Ninę. To była prawdziwa fizyczna męka” – pisała o tej roli Krystyna Janda, która grała Ninę Zarieczną w 1977 roku w Teatrze Ateneum. 10 lat później rolą Niny w spektaklu „10 portretów z Czajką w tle” w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego zaistniała w Teatrze Studio Joanna Trzepiecińska. Intrygującą Niną była Małgorzata Rudzka w przedstawieniu Andrzeja Domalika wystawianym na początku lat 90. w Teatrze Dramatycznym. Ostatnio w Warszawie Ninę Zarieczną zagrała Agnieszka Grochowska w spektaklu Zbigniewa Brzozy w Teatrze Studio. Marta Król jest absolwentką PWST im. Solskiego w Krakowie (wydział aktorski ukończyła w 2003 r.), ale też dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. I absolwentką Szkoły Muzycznej I stopnia im. K. Kurpińskiego w Warszawie (wiolonczela, fortepian). Krystian Lupa mówi o niej: – To moja studentka, na zajęciach wspaniale się odnajdywała. Ma wyobraźnię i dużą siłę. To nie pierwszy spektakl Krystiana Lupy, w którym wystąpi. Grała w „Wymazywaniu” w Teatrze Dramatycznym i kilka epizodycznych postaci w „Mistrzu i Małgorzacie” Michaiła Bułhakowa w Starym Teatrze w Krakowie. W Teatrze Dramatycznym występowała też (Blanche, Francuzka i Bóstwo Germańskie) w „Obsługiwałem angielskiego króla” wg B. Hrabala w reż. Piotra Cieślaka oraz w „Płatonowie” Czechowa w reż. Pawła Miśkiewicza.
„Zagrać Mewę”
DOW
Gazeta Wyborcza – Stołeczna nr 73
26-03-2004
«U Czechowa najważniejsze jest nie to, co stanowi tzw. konflikt dramaturgiczny, lecz tło głównych zdarzeń. W „Mewie” nie jest zatem istotna dość banalna historia romansu Trigorina z Niną Zarieczną i nie ona stanowi o wyjątkowości tego tekstu. Zdarzenia prawdziwie ważne zostały przez autora ukryte, a na scenie zaledwie zrelacjonowane. My zaś stajemy się świadkami codzienności złożonej z rutynowych zdarzeń.
Półtony
Ten „banalny tragizm” codzienności został dobrze pokazany w spektaklu Zbigniewa Brzozy. Osiągnięto to co najtrudniejsze w tej dramaturgii – stonowany sposób grania. Nikt tu nad nikim nie dominuje. Nawet egzaltowane okrzyki Iriny Arkadiny (KrystynaJanda ) z czasem cichną, postać zmienia się i w kolejnych odsłonach jest jej coraz mniej.
Odwrotny proces zachodzi u Niny Zariecznej (AgnieszkaGrochowska), która ze swojego początkowego stłumienia wchodzi w finale w stan najwyższego rozwibrowania emocjonalnego. Te procesy zachodzą jednak płynnie, dzieją się naturalnie.
Drugi plan też
Tak jak u Czechowa wszystko co najważniejsze dzieje się na drugim planie, tak i w spektaklu Brzozy najpełniejsze role stworzyli aktorzy drugoplanowi. Aleksander Bednarz w roli Piotra Sorina stworzył przejmująco bolesny obraz starości pełnej niespełnienia. I tak jak dla Arkadiny opozycję stanowi Zarieczna, tak kontrapunktem dla Sorina jest Trieplew (Łukasz Garlicki). Tak jak Sorin jest starością, która nie ma już szansy na spełnienie, tak Trieplew jest młodością, która w swoje spełnienie nie wierzy.
„Mewa” to jedno z najlepszych przedstawień, jakie w ostatnich latach przygotował Zbigniew Brzoza. Klasyczne, czyste, wyważone.»
„Czechow? Tak, proszę”
jj
Dzień Dobry nr 2
10-01-2003