Maria Callas. Master Class - plakat - Och-Teatr 2015
Obsada:
PREMIERA 3 WRZEŚNIA 2015
Powrót Callas. Po latach, po wielu nowych opracowaniach Jej życia, setkach materiałów zamieszonych przez ostatnie 20 lat, wywiadów i filmów na youtube, po dwóch biograficznych filmach kinowych i kilku telewizyjnych, nowa interpretacja niezwykłego tekstu teatralnego Terrence’a McNally’ego MARIA CALLAS. MASTER CLASS.
I znów reżyseruje Andrzej Domalik, w roli Marii Callas na nowo Krystyna Janda, w nowym ujęciu. To wielokrotnie nagradzany, grany na całym świecie tekst. O miłości do sztuki. Do muzyki. Fascynujący. Dowodzący tezy, że życie bez sztuki nie ma sensu. Że sztuka potrafi sprawić, że wszystko, nawet codzienność, nabiera bogactwa i wartości. Opowieść o artystce, która z kolei sztuce oddała wszystko. Sztuce, która uczyniła ją szczęśliwą i podziwianą, a jednocześnie – samotną i zawiedzioną życiem. Wielka opowieść o pracy, warsztacie i relacji artysty z publicznością
……………………………….
Dorota Wyżyńska: Wraca Pani do „Callas” na życzenie publiczności.
Krystyna Janda: Jestem wdzięczna widzom, że namówili mnie na ten powrót i mogę jeszcze raz spotkać się z tym tematem. Szczególnym. Na próbach odkrywam ten tekst na nowo. Zapomniałam już, że ma aż taką siłę. To sztuka, która w niezwykły, dotkliwy sposób mówi o tym, co to znaczy być artystą. Co to znaczy oddać się publiczności. A mówi to słowami samej Callas. To ona podczas lekcji śpiewu, które prowadziła w Juilliard School w Nowym Jorku, wypowiadała te kwestie. Zostały spisane i użyte w dramacie.
Mówi rzeczy elementarne a jednocześnie kapitalne. Podnosi artystów, ich pracę, sztukę na piętro o jakim zapomnieliśmy.
Była złośliwa i bezpośrednia. Owszem. Mówiła do swoich słuchaczy: „pamiętajcie, że artyści oddają wam wszystko to, co mają, to zawód, który ociera się o ostateczność, o tragedię, pamiętajcie o tym w swoim małym, nudnym życiu, licząc wasze pieniądze”.
Przed premierą w Powszechnym mówiła Pani: „Chyba do żadnej roli nie przygotowywałam się tak precyzyjnie”. Bardzo zwracała uwagę na charakteryzację, szczegóły, kostium. Zależało pani, żeby oddać barwę jej głosu, sposób chodzenia, zachowania. A jak dziś myśli Pani o tej roli?
– Podobnie. Ale zobaczyłam ją inną niż wtedy. Oglądałam mnóstwo materiałów o niej, wywiadów z nią. I widzę, że prywatnie była inna niż ją wtedy zagrałam.
Wtedy, jeśli cudem udało mi się zdobyć kasety z fragmentami z jej lekcji śpiewu, byłam szczęśliwa. A dziś? Wszystko jest w Internecie. Mogę sprawdzić każdy szczegół, o której godzinie który uczeń przyszedł do niej na lekcję, co śpiewał, ile to trwało. Internet jest pełen informacji o jej studentach, wykładach, są wywiady z nią, wypowiedzi, przypadkowe, mniej przypadkowe. Wszystko można obejrzeć. Każdego dnia znajduję coś nowego, co mnie inspiruje, pokazuje kolejną jej cząstkę.
Ale też podczas prób w Och-Teatrze zrozumiałam jeszcze coś, że Callas nie może być zwykła. Callas nie może być człowiekiem codziennym. Jej zachowanie, sposób bycia, sposób mówienia, muszą ją odróżniać od innych. Ona była…nie wiem jak to nazwać „ ostateczna”.
Sztuka Terrence’a McNally’ego jest tak skonstruowana, że aktorka grająca główną rolę nie śpiewa. Śpiewają jej uczniowie. Na scenie zabrzmią arie: Aminy z opery „Lunatyczka” Belliniego, Lady Makbet z „Makbeta” Verdiego i Cavaradossiego z „Toski” Pucciniego. W spektaklu biorą udział śpiewacy operowi. Wybrani w castingu?
– Mamy wspaniałych śpiewaków. Młodych, z sukcesami, z nagrodami. To rozkosz słuchać, jak śpiewają. Nie mam sumienia im przerywać. Ale jako Callas muszę. Mówię do pani profesor Joanny Corez, która pracuje z nami nad stroną wokalną spektaklu, że może dam im jednak dłuższe chwile, żeby mogli się popisać, żeby te utwory zabrzmiały.
Nieustająco słucham też oryginałów w wykonaniu Callas i się zachwycam. Jak to jest zrobione, z jakim wyczuciem, jak interpretowane? Jej Lady Makbet to mistrzostwo. Każdy reżyser, który wystawia szekspirowskiego „Makbeta” powinien, zanim rozpocznie próby, posłuchać tej interpretacji. Jeśli coś jest doskonałością w sztuce, to jej wykonanie arii z listem z 1956 roku.
„Była instrumentem boskim. Doskonałym, drogocennym, a jednocześnie najwrażliwszym z możliwych… Była nowatorką w swojej dziedzinie, mierzyła wciąż wyżej. Wybitnym nowatorom prawie nigdy nie udaje się spełnić misji do końca. Klęska jest niemal nieunikniona. Na szczycie jest się samotnym, zawsze” – pisała Pani w recenzji z jej biografii „Boski potwór”. Czy ta biografia też zmieniła Pani widzenie Callas?
– Tak. To jest inna biografia niż te poprzednie. Jedna była beletrystyczno – plotkarska, druga dla specjalistów, zawierająca zbyt wiele szczegółów muzycznych. Z biografii Galatopoulosa wyłania się postać kobiety obdarzonej niewyobrażalnie wielkim talentem i świadomością artystyczną, traktującej siebie i swoją sztukę bez fałszywej skromności, ale też uwikłanej w ziemskie małe ludzkie sprawy, z którymi nie umiała sobie poradzić. Zdradzona przez jedynego człowieka, którego kochała, przez przyjaciół i bliskich, nieszczęśliwa i chora, do końca bojącą się ludzi, a przede wszystkim bezwzględnego potwora, jakim potrafiła być dla niej okrutna publiczność i prasa.
„Nienawidzę słowa grać. Nie. Czuj! Bądź! Chcę uczucia! Chcę ciebie!” – krzyczy Callas do jednego z uczniów. Podpisuję się pani pod tymi słowami?
– Tak. To opowieść o artystce, która oddała muzyce wszystko. A sztuka uczyniła ją szczęśliwą i podziwianą, a jednocześnie samotną i zawiedzioną życiem. Ta sztuka o samotności. O cenie, którą się płaci za uprawianie sztuki, cenie za sukces, za bycie legendą.
O miłości do sztuki. O tym, że życie bez sztuki nie ma sensu. Że dzięki sztuce codzienność nabiera kolorów, bogactwa i wartości.
Pytanie, czy trzeba płacić aż taką cenę? Jak to możliwe, że osoby, które mają taką charyzmę, siłę na scenie są jednocześnie tak kruche? To na pewno też kwestia higieny w zawodzie. Meryl Streep ma ponoć zapisane w kontrakcie, że na planie filmowych płacze tylko raz a jeśli kamera to niedoskonale zarejestruje, nie powtarza tych łez. A ja – proszę – bardzo mogę płakać przez cały dzień zdjęciowy. Słyszę: „Pani Krysiu, jeszcze jeden dubel, jeszcze raz płaczemy” i na zawołanie proszę bardzo od 5 rano do 18 prawdziwymi łzami. ( śmiech) Callas jeśli trzeba było płakała głosem i to tak że nie zapominało się tego nigdy.
Z „Callas” objechała Pani pół Polski. Nazbierało się wokół tych występów sporo anegdot. Podobno ktoś w kasie mówił, „ja nie chcę na Callas, ja chcę na Jandę”, albo odwrotnie, ktoś pytał, kiedy wreszcie przyjedzie Callas? A jak jest teraz w Och-u?
Jeszcze nie wiemy. Ale pewnie będzie sporo publiczności , która widziała tamten spektakl. Wie o co idzie. O co ten spektakl się „ bije”. Urosły pokolenia , które nie wiedza. Ktoś zapytał podobno , kto gra Onasisa. A na odpowiedz ze w sztuce występuję ja, trójka śpiewaków operowych, pianista i pracownik techniczny, jęknął – ojej.
–
Rozmawiała Dorota Wyżyńska
Och-Teatr:„Maria Callas. Master Class” Terrence’a McNally’ego. Tłumaczenie: Elżbieta Woźniak, reżyseria: Andrzej Domalik, konsultacja wokalna: Joanna Cortes, scenografia i kostiumy: Krystyna Janda i Andrzej Domalik, asystent scenografa i kostiumologa: Małgorzata Domańska, producent wykonawczy i asystent reżysera: Alicja Przerazińska. Występują: Krystyna Janda, Agnieszka Adamczak/Marta Wągrocka, Anna Patrys/Jolanta Wagner, Rafał Bartmiński/Tadeusz Szlenkier/Mateusz Zajdel, Mateusz Dębski, Michał Zieliński. Premiera 3 września o godz. 19.30.
10.09.2015
czwartek
Zdzisław Pietrasik
Kto to jest? Dyrektoruje, reżyseruje, gra, pisze, jeździ z przedstawieniami po Polsce. W przerwie wystąpi jeszcze w filmie albo wyreżyseruje sztukę w teatrze telewizji. Pytanie za jeden punkt, nietrudno bowiem zgadnąć – to Krystyna Janda. Ale zaraz, zaraz, czegoś nam jeszcze w tej wyliczance brakuje. A czy uczy? Jakoś nie słychać, by uczyła. O ile mi wiadomo, próbowała kiedyś wykładać w warszawskiej szkole teatralnej, lecz szybko się zniechęciła. Prawdopodobnie za dużo wymagała od studentów. Ich strata.
W najnowszej premierze Och-Teatru uczy adeptów śpiewu operowego. Sztuka „Maria Callas. Master Class” Terrence’a McNally’ego opowiada o schyłkowym rozdziale życia wybitnej artystki. Już nie występuje na scenie: przekazuje swe doświadczenia innym podczas kursów mistrzowskich w nowojorskiej Julliard School of Music. W streszczeniu nie wygląda to najlepiej, nic wielkiego nie dzieje się bowiem na scenie. Wchodzi kolejny uczeń, przedstawia się, potem wykonuje przygotowaną arię. Mistrzyni przerywa, komentuje, wspomina swoje popisy, czasem jest zołzowata, czasem miła. (Uczniowie Callas wspominali, iż na ogół była sympatyczna). Adepci znoszą jej uwagi rozmaicie, jedni heroicznie, inni się załamują, ale tak to już jest (i będzie) w tym zawodzie. I to w zasadzie wszystko. Ale jest jeszcze Janda w roli tytułowej. Nie tyle gra, ile jest Callas. A raczej odwrotnie – to Callas jest Jandą.
Mówi tekstem sztuki, a wydaje się, że od siebie. Jakby postanowiła tego wieczoru zdobyć się na pełną szczerość i opowiedzieć nam, co myśli o sztuce, teatrze, życiu. Oraz dopuścić do siebie jeszcze bliżej, mówiąc o miłości, zazdrości, samotności. Przede wszystkim jednak o sztuce. Studenci stołecznej Akademii Teatralnej, którzy nie mają zajęć z Jandą, powinni do teatru na ulicy Grójeckiej udać się w szyku zwartym. Ze sceny usłyszą, jak przygotować się do roli, jak starać się zrozumieć teksty i konteksty, i co ich w przyszłym artystycznym życiu czeka.
Dowiedzą się na przykład – a zdaje się, ze nikt im tego jeszcze nie powiedział – że w przyszłości będą mogli liczyć tylko na siebie. Nikogo nie będzie obchodzić, czy w teatrze czują się dobrze, czy źle, czy mają pieniądze na wynajem kawalerki, czy przeżywają kryzysy i załamania. Nikogo. I niechaj też nie liczą na miłosierdzie publiczności. Publiczność to twój wróg – mówi Janda (Callas) jednemu z uczniów. Wróg, którego musisz pokonać, zdobyć, wtedy będzie twój. O takich drobiazgach jak zazdrość środowiskowa, brak lojalności i solidarności – już nawet nie warto wspominać.
A jednak warto próbować. Jak mówi Callas: „Ja wiem, że świat się nie zawali, jeśli od jutra nie będzie przedstawień »Traviaty«. Ja to wiem. Ale wierzę, że wybierając sztukę, przyczyniamy się do tego, że ten świat staje się piękniejszy i lepszy. Że zostawiamy go mądrzejszym i bogatszym dzięki sztuce. Im jestem starsza, tym mocniej wiem. Ale wierzę, że to, co robimy, ma sens”.
Nieprzypadkowo właśnie ta kwestia znalazła się na okładce programu. To wyznanie wiary samej Jandy. Która przecież mogłaby spokojnie żyć w blasku ugruntowanej od dawna sławy i popularności, lecz nie zwalnia tempa. Ostatnio chyba nawet biegnie coraz szybciej. Najpierw była tylko Polonia, teraz jeszcze Och-Teatr. Zapewne wie, że publiczność przychodzi do jej teatrów „na Jandę”. Co zresztą może być problemem – trudno przecież grać jednego dnia na dwóch scenach, ale może nie doceniam możliwości mojej ulubionej artystki.
Żeby nie poprzestać na osobistych wyznaniach, zacytuję dialog podsłuchany kiedyś podczas antraktu w Polonii. Rozmawiały dwie kulturalne panie, jedna powiedziała: Zobacz, ile pani Janda daje nam radości. Trudno o większy komplement.
………………..
„Maria Callas. Master Class” Terrence’a McNally’ego w reż. Andrzeja Domalika w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Sławomir Pietras w Tygodniku Angora.
«Spieszę donieść, że po latach wrócił na afisz spektakl „Maria Callas – Master Class” amerykańskiego dramaturga Terence McNally’ego. Jego premiera odbyła się właśnie w warszawskim Och-Teatrze. W przerwie spotkałem dawno niewidzianego Macieja Prusa, który zachwycony przedstawieniem oznajmił: – Kiedy byłem młodym chłopcem, dawano to w Teatrze Powszechnym. Też grała Krystyna Janda. Była zachwycająca, ale teraz jeszcze się rozwinęła.
Wszystko się zgadza, ale Prus coś pomylił. Kiedy był „młodym chłopcem”, najlepsze lata kariery przeżywały Mieczysława Ćwiklińska, Irena Eichlerówna, Nina Andrycz, a później Aleksandra Śląska. Oczywiście Krystyna Janda była już na świecie, ale zapewne nie przeczuwała, że kiedyś będzie następczynią tamtych gwiazd. Problemem jej rozległego repertuaru od lat jest sceniczne kreowanie autentycznych postaci (Medea, Modrzejewska, Stańczakowa, Foster Jenkins, Wałęsowa, Marlena Dietrich, Marianne Faithfull). Jest to przedsięwzięcie wielce niebezpieczne, zważywszy że publiczność natychmiast konfrontuje odtwarzane postacie z autentykami, a krytyka zwykle wie lepiej, jaka była naprawdę mityczna morderczyni swych dzieci, żona przywódcy „Solidarności”, primadonna stulecia, czy Maria Skłodowska-Curie (szkoda, że Janda nie zdecydowała się stworzyć filmowego wizerunku tej postaci).
Jeśli chodzi o Marię Callas, powtórnie przeszła samą siebie. Przed laty (kiedy Prus był już starym prykiem), zaraz po premierze warszawskiej przyjechała z tym spektaklem do Poznania, zachwyciła nas i pozwoliła się odwieźć z Gmachu pod Pegazem na Stare Miasto otwartym kabrioletem z epoki, wśród wiwatujących tłumów. Prus ma rację, mówiąc, że teraz się rozwinęła. Chodzi tu o psychologiczne pogłębienie postaci, wstrząsające zagranie dwóch monologów na tle pirackich nagrań „Aminy” Belliniego i „Lady Macbeth” Verdiego. Z pełnym sukcesem wchodzi w dramatyczny dyskurs z autentycznym głosem swej bohaterki, pozostawiając wielkie, porywające i niezatarte wrażenie.
Reżyser Andrzej Domalik zadbał, aby wszyscy uczestnicy master class byli komparsami godnymi wielkiej diwy. Największe wrażenie wywarł na mnie epizod pracownika technicznego, zagrany przez metamorficznego Michała Zielińskiego. Bardzo dobrym akompaniatorem był Mateusz Dębski, zarówno jako pianista, jak i wykonawca zadań aktorskich.
Świetnie zaprezentowali się śpiewacy występujący jako studenci podczas lekcji śpiewu. Tenor Rafał Bartmiński imponował warunkami zewnętrznymi i wzorowo zaśpiewaną „Recondita armonia” z „Toski”, Agnieszka Adamczak pięknym głosem pokazała „Ah, non credea mirarti” z „Lunatyczki”, a Jolanta Wagner brawurowo zaśpiewała „Vieni, faffretta” z „Macbetha”. Ponieważ zarówno prezencja, jak i warunki głosowe, temperament i obycie sceniczne tej śpiewaczki zwróciły powszechną uwagę wytwornej i obeznanej publiczności, na popremierowym cocktailu zaczęto spekulować, czy aby tak świetnego sopranu dramatycznego Krystyna Janda nie sprowadziła prosto z Bayreuth?
Ale skądże! Okazało się, że jest to chórzystka z Opery Nova z Bydgoszczy. Jeśli takie głosy i talenty aktorskie dyr. Maciej Figas trzyma w chórze, to miasto nad Brdą zasługuje na miano polskiego Glainbourne, Orange czy Torre del Lago… Albo inaczej. Operowych talentów mamy aż tyle, że ginąc z głodu, muszą gnieździć się w chórach i tylko okazjonalnie błyszczeć podczas operowego wcielenia Krystyny Jandy.
Była boska! Od czasów dzieciństwa Macieja Prusa kreację Marii Callas drobiazgowo przeanalizowała w głosowej intonacji, barwie, geście, sposobie poruszania się i panowania nad tekstem, partnerami i publicznością.
Spektakl otrzymał doskonałe tłumaczenie tekstu dokonane przez mieszkającą w Londynie Elżbietę Woźniak. Powszechnie podziwiano dobrą organizację spektaklu, świetną atmosferę panującą w Och-Teatrze, podczas tego wieczoru przesiąkniętą klimatem sztuki operowej o wiele bardziej, niż dzieje się to w większości polskich teatrów operowych.
A przewodziła temu Krystyna Janda, wcielając się w Marię Callas lepiej, niż mogłaby to zrobić osobiście niezapomniana nieboszczka.»
„Operowe wcielenie Krystyny Jandy”
Sławomir Pietras
Tygodnik Angora nr 37
09-09-2015………………….
Maria Callas w warszawskim Och-Teatrze to najlepsza od lat rola Krystyny Jandy. Wybitna aktorka dała jej własną gorycz, własną ironię, własną wiarę w siłę sztuki
Pierwszy raz widziałem ją w tej roli już niemal dwie dekady temu w warszawskim Teatrze Powszechnym, którego przez lata była podporą. Wtedy jednak miała na swojej scenie niezbyt dobry czas. Niedługo wcześniej grała u boku Janusza Gajosa lady Makbet w nieudanym spektaklu Mariusza Trelińskiego, potem wyreżyserowała „Pannę Tutli-Putli” Witkacego i powstał z tego dziwny musical na pół gwizdka. Wkrótce potem wcieliła się w Fedrę z dramatu Racine’a, ale zarówno rola, jak i całe przedstawienie Laco Adamika nie odniosły spodziewanego sukcesu. Zagrała jeszcze przy Zamoyskiego w świetnej „Nocy Helvera” Villqista w ascetycznej inscenizacji Zbigniewa Brzozy i była to jej najmocniejsza kreacja w tamtym czasie. Można jednak przypuszczać, że Janda nie czuła się już w swoim przez lata teatrze u siebie, coraz intensywniej szukała sobie nowych dróg, projektowała w głowie trochę inną siebie. Jakiś czas później rozstała się z Powszechnym, występowała na różnych scenach – to w warszawskim Studiu, to na przykład w Komedii. Już wówczas wiadomo było, że jej nazwisko przyciągnie na spektakle tłumy, niezależnie od wystawianego tytułu. Stała się jednoosobowym teatrem i może to zdecydowało, że postanowiła wreszcie stanąć na własnej scenie. Teatr Polonia stworzyła wielkim wysiłkiem własnym i męża Edwarda Kłosińskiego. Nie można było nie odnieść wrażenia, że usankcjonowała w ten sposób istniejący już od jakiegoś czasu stan rzeczy.
Tamto przedstawienie nosiło tytuł „Maria Callas. Lekcja śpiewu”. Reżyserował tak jak teraz Andrzej Domalik, a Janda wspominała, że wielka diwa najdosłowniej ją opętała. Przez trzy miesiące przed premierą zawsze i wszędzie jej towarzyszyła, kazała nieobeznanej dotąd z tematem aktorce wejść głęboko w świat opery. Janda od Callas się uzależniła, a jednak nie zapamiętałem tego ze spektaklu sprzed lat. Utrwalił mi się on jako gwiazdorski popis znakomitej aktorki, doskonale wiedzącej, jak wodzić za nos zakochaną w sobie publiczność. Było tak, jak można się było spodziewać. Wtedy dość szybko o „Lekcji śpiewu” zapomniałem. Nowa Callas, ta z widowiska „Master Class” w warszawskim Och-Teatrze, to jest zupełnie inna historia. Rola, która wwierca się w mózg i zapada w serce. Zapada w pamięć na długo, bo wyrasta ponad tekst Terrence’a McNally’ego i trzyma całe widowisko. Janda na scenie Och-Teatru jest Marią Callas, ale mówi we własnym imieniu. Jej głos w tym przedstawieniu brzmi wyjątkowo przejmująco.
Na dziesięć lat Jandy w Polonii i trochę mniej w Och-Teatrze można patrzeć na dwa sposoby. Można oceniać artystkę jako szefową scen i redaktorkę ich repertuaru, ale to nie jest sprawa na dziś. Warto zamiast tego przyjrzeć się, w jaki sposób własne teatry zmieniły jej aktorski styl, w jakim kierunku ją pchnęły. Nie jest to łatwe, bo w jednej sprawie nic od lat się nie zmieniło. Janda ciągle dzierży wśród publiczności rząd dusz, dlatego sam jej udział w spektaklu stanowi niemal pewną gwarancję kompletów na widowni. Dlatego przez ostatnią dekadę mogliśmy poznać choćby farsową twarz aktorki w skądinąd jej bardzo zgrabnym spektaklu „Weekend z R.” lub w świetnej „Boskiej” Andrzeja Domalika, gdzie jej kreacja „najgorszej śpiewaczki świata” Florence Jenkins daleko wykracza poza komediowe sztance. Gorzej paradoksalnie wypadały te role, w których Jandę na pierwszy rzut łatwiej było sobie wyobrazić – tytułowa w „Wassie Żeleznowej” Gorkiego oraz główna w „Zmierzchu długiego dnia” O’Neilla. Janda płaciła w nich jednak cenę za rozchwiane reżysersko przedstawienia, ratowała tyle, ile było do uratowania.
Jeśli miałbym wskazać najważniejsze role aktorki z dziesięciolecia na swoim, wskazałbym te, w których stawała na scenie sama. Pierwsza ciągle świdruje mi w uszach – to bohaterka „Ucha, gardła, noża” Vedrany Rudan, grana w foyer Polonii, w najbliższym kontakcie z widzami. Serbka, która po wojnie bałkańskiej żyje w Chorwacji i chociaż czuje się Chorwatką, jest obca. Spędza noc przy telewizorze z wyłączonym dźwiękiem, przez ekran przemazują się obrazy wojennych traum. A ona pije coś, pochłania kolejne tabliczki czekolady i wyrzuca z siebie niekończący się bluzg na świat i na samą siebie. Janda umiała w tym monodramie zaszokować, uderzyć w samo sedno, pozbyć się wszystkiego, co bezpieczne – lekkie, łatwe i przyjemne. Ryzykowała wiele, przede wszystkim odrzucenie kochającej poczciwą Shirley Valentine publiczności. Wygrała bezdyskusyjnie.
I druga, bliższa w czasie, bo ledwie sprzed trzech lat: przeciwieństwo Tonki Babić od Rudan, „Danuta W.”, ta Danuta W. Aktorka nigdy nie ukrywała, że to dla niej coś więcej niż teatr – biografia, w której odbija się i mieści los całego narodu, opowieść o przyzwoitości w najtrudniejszych czasach. Zadziwiające było patrzeć na Jandę, jak przez dwie i pół godziny mówi, niemal nie podnosząc głosu. I na naszych oczach piecze szarlotkę, a potem częstuje nią wychodzących widzów. Było w tym prostym geście gościnności coś z pojednania po wzruszającym wieczorze. Krystyna Janda udowodniła, że umie być aktorką na wskroś pokorną, gdy trzeba, wycofuje siebie, aby schować się za ważną dla siebie postacią, pozwolić jej mówić przez nią. Stała się idealnym medium do opowiedzenia tej historii. Wyglądało tak, jakby zapomniała o sobie, całą scenę oddając Danucie Wałęsowej.
Teraz przychodzi kreacja numer trzy, jeszcze inna od poprzednich. Janda mówiła, że zrosła się z Callas na ponad dwieście granych w Powszechnym spektakli, że żegnała się z nią w sposób szczególny, jeszcze się w Marię wcielając. Dlatego nie dziwi decyzja powrotu do tej właśnie roli, w innej jednak, bardziej ascetycznej i skupionej na niej inscenizacji. Na scenie mamy bowiem jedynie fortepian, stolik i wysokie krzesło dla wielkiej śpiewaczki. Callas ze sztuki McNally’ego już nie występuje, rozpamiętuje za to dawne zwycięstwa. Zgadza się poprowadzić w słynnej Juilliard School w Nowym Jorku klasę mistrzowską, aby podzielić się z adeptami własnymi umiejętnościami i doświadczeniem bogatego życia. Z początku traktuje ich jak ofiary, używa sobie na nich, nie szczędzi bolesnych przytyków. Z czasem łagodnieje, zmienia ton i spojrzenie. Dostrzega w nich zapowiedź przyszłego życia, podczas gdy jej jest już skończone.
Krystyna Janda daje swej Marii Callas z roku 2015 własną ironię, którą wykształciła w sobie przez lata artystycznych bojów. Daje jej własną gorycz, a czasem i złość, bo tak jak grecka diwa o śpiewaniu, tak ona o aktorstwie wie dzisiaj wszystko. Zajęła wyjątkową pozycję, dostała wspaniałe role, uwielbienie publiczności. Jednak zapewne tylko ona zna koszt i potrafi stworzyć własny rachunek zysków i strat, nie zapominając o bolesnych czasem rozczarowaniach. Kiedy patrzę, jak w Och-Teatrze Callas rozlicza się z sobą i ze światem, myślę, że w jakimś stopniu jest to rozliczenie samej Jandy, czynione w jej imieniu przez bohaterkę dramatu amerykańskiego autora. Dlatego Janda nieustannie pozostając w roli, w krótkich, a najbardziej przejmujących momentach uchyla maskę Callas, aby pokazać spod niej własną twarz. I wtedy ta wyjątkowa rola zmienia się w osobistą wypowiedź artystki. Wyznanie wiary w siłę sztuki. Mimo wszystko.
Imponująca jest przy tym dyscyplina, jaką narzuca Janda samej sobie. Mogła mnożyć efekty, ale dozuje je skąpo. Mogła wchodzić w relację z zachwyconą od pierwszych sekwencji publicznością, ale w roli i poza nią od razu ucisza oklaski. Mogła grać Callas dla siebie łatwiej, mogła zdecydować się na popis, bo tekst McNally’ego – przyznajmy wcale niewybitny – do tego prowokuje, a nawet zachęca. Ale dziś Janda jest inna, już jej to nie wystarcza. Dlatego podnosi „Master Class” przynajmniej o klasę, dlatego jako Maria wchodzi w pełne napięcia relacje z uczniami, sama uważna uczy ich uważności na drugiego człowieka, a nam pokazuje wyczulenie na partnera. Służy jej też umiejscowienie sceny Och-Teatru wewnątrz, pomiędzy rzędami widowni. Zmusza to aktorkę do grania na dwie strony, co idealnie wpisuje się w charakter Callas, roztaczającej przed uczniami Juilliard School, a zatem przed nami, może ostatni teatr swojego życia.
Najmocniej wypadają jednak dwa monologi, gdy w snopie światła z ariami Callas w tle wykrzykuje światu w twarz słowa gorzkiego zwycięstwa. Nikt inny by tego tak nie zagrał. Krystyna Janda tnie powietrze.
Jacek Wakar Gazeta Prawna
………………………..
Janda wraca jako Callas i daje lekcję profesjonalizmu
Jakub Panek
12.09.2015
Krystyna Janda w spektaklu ” Maria Callas . Master Class ” w Och-Teatrze (JOANNA MARIA KUŚ)
” Maria Callas. Master Class” w Och-Teatrze to powrót Krystyny Jandy po 10-letniej przerwie do spektaklu, który z powodzeniem był już pokazywany w Teatrze Powszechnym.
Autorem sztuki (oryginalny tytuł – „Master Class”) jest amerykański dramaturg i scenarzysta Terrence McNally. Premiera odbyła się w 1995 r. w Philadelphia Theatre Company. Spektakl był później grany w wielu miastach. Na scenie jednego z paryskich teatrów wyreżyserował go Roman Polański.
Inspiracją dla McNally’ego były kursy mistrzowskie, które w nowojorskiej Julliard School of Music prowadziła w 1971 r. Maria Callas. Światowy sukces sztuki był dla autora zaskoczeniem. Wielkim magnesem londyńskiego przedstawienia, podobnie jak wcześniej broadwayowskiego, była gwiazda światowego teatru muzycznego Patti LuPone w roli Marii Callas.
„Tęskniłam za Nią”
Polska premiera przygotowana przez Andrzeja Domalika odbyła się 16 września 1997 r. w warszawskim Teatrze Powszechnym. Janda, grająca Callas, zebrała entuzjastyczne recenzje. Roman Pawłowski z „Gazety Wyborczej” napisał: „To repertuarowy pewniak i trzeba się nieźle natrudzić, żeby taką okazję zmarnować. Krystyna Janda nie tylko jej nie zmarnowała, ale sięgnęła wyżej. Zagrała Callas, jakby ta rola była napisana specjalnie dla niej”.
Od premiery w Warszawie minęło kilkanaście lat. W tym czasie Krystyna Janda założyła dwa prywatne teatry: Teatr Polonia i Och-Teatr. To na deskach tego drugiego 3 września odbyła się premiera spektaklu „Maria Callas. Master Class”. Przedstawienie, do którego aktorka powróciła po 10-letniej przerwie, znów wyreżyserował Andrzej Domalik, dziś dyrektor Teatru Ateneum.
Spektakl był jednym z największych hitów Teatru Powszechnego. Zagrano go ponad 200 razy, także na wyjazdach, zawsze przy pełnej widowni. „Z rolą Callas żegnałam się specjalnie. Tak trudno było mi się z Nią rozstawać. Tak była dla mnie ważna. Jeszcze Ją grałam, a już za Nią tęskniłam”- napisała w 2006 r. Janda. Aktorka pierwotnie nie chciała reaktywować spektaklu, żeby „nie wchodzić dwa razy do tej samej rzeki”. W końcu, po namowie widzów, uległa.
Sam na sam z Callas
Na wyjątkowość spektaklu w Och-Teatrze wpływa kilka czynników. Przede wszystkim miejsce. Scena w Ochu umiejscowiona jest pomiędzy dwiema widowniami, co sprawia, że aktorzy muszą grać tak, aby widzowie po obu stronach mieli poczucie, że gra się dla nich. Po drugie obsada – Krystynie Jandzie towarzyszą zawodowi śpiewacy operowi, którzy z sali dawnego kina Ochota interpretacjami arii przenoszą nas do sal wielkich teatrów operowych.
Po trzecie i najważniejsze – tekst McNally’ego. Widzowie biorą udział w mistrzowskich lekcjach prowadzonych przez apodyktyczną primadonnę stulecia. Na scenie pierwszy pojawia się akompaniator Emmanuel Weinstock (w tej roli kompozytor i pianista Mateusz Dębski) – skromny i pogodny pracownik uczelni, gotowy, by służyć gwieździe. Po chwili widzowie słyszą trzaśnięcie drzwiami i na scenę energicznym krokiem wchodzi Callas – pewna siebie, nieuznającą konkurencji, apodyktyczna kobieta. I rozpoczyna pracę ze studentami, których nazywa ofiarami. Najpierw w bezwzględny sposób obchodzi się z Sophie de Palmą (w premierowej obsadzie wystąpiła Agnieszka Adamczak). Dziewczyna usiłuje zaprezentować primadonnie arię „Ah, non credea mirati” Aminy z „Lunatyczki” Belliniego. Callas przerywa jej już na pierwszym „Ah”. Doprowadza dziewczynę do płaczu. Później jest równie okrutna wobec Sharon Graham (Jolanta Wagner) i tenora Anthony’ego Candolino (Rafał Bartmiński). Patetyczną, momentami bardzo napiętą atmosferę stworzoną przez Callas rozluźnia pojawiający się co jakiś czas nieporadny pracownik techniczny (Michał Zieliński).
150-minutowy spektakl w Och-Teatrze ma też dwa momenty, w których gaśnie światło i zostajemy sam na sam z Krystyną Jandą – Marią Callas, która wsłuchując się we własne arie z finału „Lunatyczki” i „Macbetha” Verdiego, w melodramatycznych monologach przybliża nas do swojego pełnego walki, samotności i niespełnionej miłości życia.
Spektakl „Maria Callas. Master Class” to lekcja profesjonalizmu i najlepsze przedstawienie w repertuarze teatrów Jandy i dowód na to, że jest ona dla polskiej kultury tym, kim dla światowej opery była Maria Callas. Zjawiskiem.
Janda w operze
Zwykle odnoszę się podejrzliwie do profanów, którzy bez wymaganych umiejętności, czy talentu zabierają się do uprawiania tej arcytrudnej działki, jaka jest sztuka operowa. Zwykle kończy się to żenującym w oczach operowych wielbicieli, fachowców i maniaków blamażem. Od reżyserów filmowych poprzez aktorów, plastyków, tancerzy, urzędników, krytyków, którzy postanowili na scenie operowej wykreować własne teatralne dzieła, można obserwować serię klęsk artystycznych spowodowanych połakomieniem się na pozornie łatwy zarobek, bo podobno opera reżyseruje się sama. W myśl demokratycznej zasady, że „śpiewać każdy może” pojawiają się w wielu spektaklach także potworki wokalne, z którymi stoi murem telewizja, jeśli potworek jest wystarczająco popularny i gwarantuje oglądalność. Tworzymy więc rodzaj zamkniętego cechu operowych profesjonalistów i staramy się dopuszczać „cywilów” tylko w wyjątkowych przypadkach. Sam byłem kiedyś profanem, którego dyrektor Satanowski wpuścił na scenę operową ku oburzeniu fachowców i przebyłem długą i ciężką drogę, zanim uznano mnie za „swojego”.
Od ponad trzydziestu lat jestem fanem Krysi Jandy. Od jej fenomenalnego debiutu w roli Doriana Grey’a w dyplomie PWST na scenie Teatru Małego po dzień dzisiejszy uważam ją za jedną z największych polskich aktorek. Od kilku lat uważam, że jest znakomitą reżyserką. Jeśli dodać do tego mój podziw dla jej odwagi moralnej w ciężkich latach walki z komuną i szacunek dla jej niezłomnego charakteru jako dyrektora własnego teatru, to staje się oczywiste, że z czasem przełożyło się to wszystko na rodzaj ludzkiej miłości niezmąconej odmową, jakiej udzieliła mi, kiedy to jej właśnie zaproponowałem reżyserię opery „Madame Curie” Elżbiety Sikory. Uważałem, że to ona jest takim utalentowanym „profanem”, który powinien znaleźć się w cechu wtajemniczonych twórców teatru operowego. Byłem zazdrosny, kiedy operze łódzkiej udało się Krysię namówić na realizacje „Strasznego Dworu”. Wyniku nie będę komentował, bo sam za chwile przystępuję do tego trudnego zadania, jakim jest wystawienie dzisiaj narodowego dzieła. Ale już wiem, że kilka jej pomysłów ściągnę do Gdańska. Może kiedyś i ją osobiście – do wystawienia tytułu, który sama wybierze.
Ale wczoraj przekonałem się, że Krysia nie jest „profanem” i jej wtajemniczenie w sprawy operowe sięga najgłębszych, podstawowych prawd o ich istocie. Zostałem zaproszony na próbę generalną nowej wersji spektaklu o Marii Callas, gdzie Janda, jak zawsze, zagrała brawurowo wielką maestrę z oczywistymi i tak miłymi publiczce aspektami komediowymi postaci diwy operowej. Ale w pewnej chwili, po licznych, kolejnych upokorzeniach, jakim Callas poddaje swoich uczniów, Krysia pozwoliła jednej z nich rzuconej na kolana zaśpiewać arię. Dziewczyna śpiewała przepięknie, ale to słuchająca jej w szczególny sposób Maria Callas nadała tej chwili wymiar sacrum. Byłem wstrząśnięty i poddany temu niepowtarzalnemu Katharsis, jakie jest celem prawdziwego teatru. Nagle zrozumiałem, dlaczego tak maniakalnie zajmuję się operą, dlaczego Callas zapłaciła życiem za swoja wielkość i kim jest Krystyna Janda w tragicznym monologu po tej boskiej arii.
Marek Weiss, weissblog.pl, 15.09.2015
http://marekweiss.pl/weissblog/post/janda-w-operze
———–
„Maria Callas. Master Class” Terrence’a McNally’ego w reż. Andrzeja Domalika w Och-Teatrze w Warszawie.
Pisze Agnieszka Drotkiewicz w Dwutygodniku Stronie Kultury.
„Sztuka to oddać to, co najtrudniejsze, z największą lekkością” – powiedziała Maria Callas w nagranej w 1969 roku audycji telewizyjnej „L’invité du dimanche”. David Frost, w którego programie wystąpiła w 1970 roku, przedstawiając ją, powiedział, że wielką przyjemnością jest nie tylko słuchać, jak Maria Callas śpiewa, ale także słuchać, jak mówi. Rzeczywiście – jej dykcja, styl jej wypowiedzi, akcentowanie słów są zachwycające bez względu na to, czy Callas mówi po angielsku, włosku czy francusku.
Praca, mistrzostwo, zwracanie uwagi na każdy szczegół, traktowanie sztuki jako języka – to wszystko jest tematem przedstawienia „Maria Callas. Master Class” w Och-Teatrze. Interpretując rolę Callas, Krystyna Janda składa hołd cyzelowaniu słowa, aż słowo to zabrzmi tak mocno, tak przejmująco, że będzie w stanie poszerzyć świat tego, kto je usłyszy. Pracowitość i perfekcjonizm są także metodą pracy Jandy. W wywiadach udzielanych przy okazji premiery „Master Class” opowiadała, że pracując na nowo nad rolą (Janda grała Callas w tej sztuce kilkanaście lat temu w Teatrze Powszechnym), korzystała z dostępnych w internecie nagrań wywiadów, koncertów, wypowiedzi Marii Callas. Czuć to w tym przedstawieniu, a szczególnie w gestach dłoni Krystyny Jandy – Callas subtelnie pointowała swoje wypowiedzi dłońmi, nie popadając w ostentację, w myśl zasady „jeśli chcesz znaleźć gest, który jest potrzebny, wystarczy, że posłuchasz uważnie muzyki”.
Interpretując rolę Callas, Janda składa hołd cyzelowaniu słowa, aż słowo to zabrzmi tak mocno, że będzie w stanie poszerzyć świat tego, kto je usłyszy. Pracowitość i perfekcjonizm są także jej metodami pracy
Master class to lekcja mistrzowska – przedstawienie w Och-Teatrze dzieli się na partie realistyczne, w których Callas swoją kategorycznością, okrucieństwem momentami wręcz przypomina profesora z „Whiplash”, oraz oniryczne retrospekcje – kiedy arie wykonywane przez jej uczennice otwierają w Callas przestrzenie czułości, melancholii, rozpaczy. Ucząc, podkreśla rolę dyscypliny, pracowitości, wyrzeczeń – profesjonalizmu w jej wydaniu. Praca staje się doświadczeniem transcendentalnym, dbałość o każdy detal – czymś w rodzaju modlitwy. Jeśli, jak mówił Wiesław Ochman, „życie artysty operowego to skrzyżowanie życia mnicha i Jamesa Bonda”, to u Callas w wydaniu Jandy więcej życia mniszki (mimo że ciało oraz ubranie, którymi mniszka z reguły pogardza, są ważnym elementem przekazu Callas). Ale znowu – wygląd ma służyć przekazowi, jest obowiązkiem, a nie przyjemnością czy zabawą: sama Janda-Callas ubrana jest elegancko, ascetycznie. Podkreśla rolę prezencji, musi to być jednak prezencja zgodna z kodem – wyśmiewa jedną ze swoich uczennic za przyjście na lekcję w sukni wieczorowej. Co zaś do metody nauczania Callas – jej wyniki są różne. Zdarza się, że jako nauczycielka otwiera swojej uczennicy oczy, zdarza się też, że jej uczeń – ignorując jej wiedzą, empatię – śpiewa w sposób porywający. Inna uczennica – łatwa do wyśmiania z powodu ignorancji i złego gustu (która także śpiewa świetnie) – mówi do Callas wprost, że nie chce być taka jak ona, nie chce iść drogą cierpienia i wyrzeczeń. Próżność i powierzchowność zostają zestawione z niemalże religijnym oddaniem pracy. Czy postawa artysty wpływa na odbiór jego dzieła? Czy śpiew będzie nas zachwycał, jeśli śpiewaczka jest „w cywilu” infantylna i próżna? Czy umiemy to od siebie oddzielić? Czy w ogóle powinno to wpływać na naszą percepcję? Czy też istnieją rejestry, których śpiewaczka (śpiewak/artysta w ogóle) próżny i infantylny nigdy nie osiągnie? To najważniejsze pytania tego spektaklu.
W tekście dramatu Terrence’a McNally’ego pojawiają się osoby ważne dla kariery Marii Callas – Elvira de Hidalgo, śpiewaczka, która uczyła Callas śpiewu w ateńskim konserwatorium; Luchino Visconti, który zajął się operą, żeby pracować z Marią Callas; Franco Zeffirelli, który pracował z Callas między innymi przy „Tosce” w Covent Garden, i który wyreżyserował w 2002 roku film „Callas forever” z Fanny Ardant w roli tytułowej. Kluczową postacią dla Callas był także dyrygent Tullio Serafin. W czasie, kiedy śpiewała w Wenecji partie wagnerowskie, Serafin dyrygował w La Fenice „Purytanami” Belliniego. Do Wenecji dotarła wówczas epidemia grypy, zachorowały wszystkie sopranistki, które śpiewały główną partię w tej operze. Serafin usłyszał Callas śpiewającą a vista arię Belliniego i zaproponował jej rolę, miała nauczyć się jej w tydzień (śpiewając przy tym przedstawienia Wagnera, do których została zaangażowana). W odpowiedzi na tę propozycję, Callas powiedziała: „Maestro – my best I can do, more than my best I cannot promise”. Callas nauczyła się roli („byłam młoda, a kiedy jest się młodym, trzeba ryzykować”) i okazało się, że muzyka Belliniego była bardziej odpowiednia do wyeksponowania jej talentu niż muzyka Wagnera.
Kolejnym ważnym artystą i ważną osobą w życiu Marii Callas był Pier Paolo Pasolini. Choć muzyka klasyczna była dla niego ważna, nie stał się nigdy znawcą opery. W Callas zachwyciła go uroda, siła, ekspresja – rysował ją i opisywał w wierszach (użył między innymi słów „krwawe arie Verdiego”). Zagrała tytułową rolę w filmie Pasoliniego „Medea”, poza tym blisko się zaprzyjaźnili, podróżowali razem (zresztą wspólnie z Albertem Moravią) po Afryce, gdzie przyzwyczajona do luksusowych hoteli Callas nie miała problemu, żeby mieszkać w skromnych warunkach. Jakiś czas temu zostały opublikowane listy, które wymieniała z Pasolinim – pisali o sztuce, ale także – przede wszystkim – wspierali się, kiedy Pasoliniego opuścił jego wieloletni partner, młodszy od niego Ninetto Davoli, i kiedy Callas została opuszczona przez Aristotelisa Onasisa.
Dla Aristotelisa Onasisa Callas rozeszła się z mężem – Giovannim Battistą Meneghinim, którego poślubiła pod koniec lat 40. Meneghini, włoski przemysłowiec, został agentem śpiewaczki, organizował jej harmonogram pracy. Po latach mówiła o nim: „myślałam, że jest dobrym człowiekiem, nie miałam szczęśliwego domu rodzinnego, tęskniłam za szczęściem – myślałam, że on mnie kocha, ale on kochał to, co ja reprezentowałam”. Zapytana w 1974 roku, skąd wzięły się niepowodzenia w jej życiu osobistym, odpowiada: „Być może byłam zbyt znana? Być może stawiałam mężczyzn na piedestale?”. Także w przedstawieniu „Master Class” szczególnie przejmujący jest fragment dotyczący związku Callas z Onasisem. Kiedy się patrzy na jej biografię, wydaje się, że spotkanie Onasisa było pierwszym momentem w jej życiu, kiedy zwróciła uwagę na coś innego niż praca. Zapraszając ją na swój zacumowany w Monte Carlo jacht, oferując jej swoje pożądanie (w przedstawieniu „Master Class” Callas błaga, żeby nie używał słowa „pieprzyć się”) -Onasis skonfrontował ją z innymi aspektami życia.
Tekst „Master Class” wyraźnie mówi, że Callas przestała śpiewać dla Onasisa, dla jego okrutnego kaprysu (nie lubił opery). W wywiadach wspominała o tym, że „mężczyźnie trudno jest wytrzymać, kiedy kobieta, którą kocha, występuje publicznie na scenie”. Była zresztą świadoma swojego konserwatyzmu obyczajowego. „Mężczyzna może zdradzać, bo jest z natury poligamiczny, kobieta jest z natury monogamiczna” – śmiała się z tego, że ma tak drobnomieszczańskie poglądy, ale pozostawała przy nich, otwarcie mówiła o swojej potrzebie bycia zdominowaną przez mężczyznę – tyle, że „na jej warunkach”. Przy podjęciu decyzji o przerwie w śpiewie nie bez znaczenia były kłopoty z głosem, który nadwyrężyła forsownymi występami, oraz potrzeba odpoczynku, potrzeba dystansu. O tej potrzebie Callas opowiadała w wywiadach z właściwą dla niej świadomością kondycji artysty, ale także ze smutkiem. Być może smutek wynikał z tęsknoty za występami, a być może z bycia niezrozumianą, z konieczności odpowiadania na pytanie, „jak może rezygnować z czegoś tak cennego”. Odpowiadała, jak pewnego dnia poczuła, że traci ową lekkość wyrażania tego, co trudne, poczuła potrzebę „odnalezienia na nowo smaku” w śpiewie. Widzę w tym geście odwagę i świadomość artystyczną, jak w geście Arthura Rimbauda, kiedy porzucił pisanie wierszy i założył firmę handlową w Abisynii. Naturalnie, musiało to być dla niej cierpienie – w filmie „Callas forever” grająca Callas Fanny Ardant porusza się w półmroku po paryskim mieszkaniu (kotary zasłaniają okna, gdyby je odsłonić, można by zobaczyć wieżę Eiffla, Callas mieszkała dokładnie vis–vis), słuchając swoich dawnych nagrań, i szlocha, próbując do nich grać. Jednym z nagrań jest aria „Un bel d vedremo” z opery „Madame Butterfly”, aria, w której oczekując w porcie w Nagasaki na powrót swojego męża z Ameryki, Butterfly śpiewa o tym, że kiedyś nadejdzie piękny dzień, kiedy zobaczy smugę dymu na horyzoncie morza, a potem pojawi się biały statek, na pokładzie którego przybędzie jej mąż. Dalej śpiewa o tym, że gdy go zobaczy, nie pobiegnie od razu na powitanie, tylko poczeka chwilę – „trochę dla żartu, a trochę dlatego, żeby nie umrzeć od nadmiaru emocji przy spotkaniu”.
Przedstawienie w Och Teatrze działa na kilku poziomach. Janda wciela się w śpiewaczkę z pasją i taktem, sprawia że głos Callas z nagrań archiwalnych przywoływanych w przedstawieniu brzmi jeszcze pojemniej. Na płaszczyźnie intelektualnej zaś ta lekcja mistrzowska daje nam asumpt do refleksji nad etosem artysty – w gruncie rzeczy dziedzina nie ma znaczenia – pytania o poświęcenie, technikę, stosunek sztuki do życia są tak samo adekwatne dla pisarza, artysty wizualnego, muzyka, aktora.
CALLAS – JANDA – ASSOLUTA!
Wiele lat temu kupiłem sobie książkę. Stelios Galatopoulos – „Maria Callas. Boski potwór”. Towarzyszyła mi wszędzie. Opisane w niej artystyczne credo Callas głoszące, iż artysta całe swoje życie musi podporządkować sztuce, być jej kapłanem, znakomicie tłumaczy przesłanie sztuki wystawianej znów w Och -Teatrze. „MARIA CALLAS. MASTER CLASS” to spektakl niezwykły, tak jak niezwykłe było życie i kariera Boskiego potwora.
Książki Galatopoulosa niestety już nie mam, nad czym ubolewam, straciłem ją, gdy powiał zły wiatr losu, jednak słowa Callas o sztuce wyryły się w mojej pamięci. Dlatego właśnie uważam, że wiele recenzji sztuki z Krystyną Jandą w roli Callas jest błędnych. Kto nie przeczytał tej książki, nie słuchał nagrań Callas, nie ma pojęcia o tym, że to, co dzieje się na scenie – jest szczerą prawdą…
Callas – kobieta i artystka: Greczynka, zmagająca się z opiniami o swoim wyglądzie, umiejętnościach, wciąż nie dość dobra według matki, krytykowana i wielbiona, złamała swoje fundamentalne zasady tylko raz w życiu – i to w imię miłości dla mężczyzny, który ostatecznie rozczarował ją jak nikt przedtem i chyba nikt już po nim. W przedstawieniu ślad tego bolesnego wyboru między sztuką a życiem prywatnym pojawi się co najmniej dwukrotnie. Nie wszyscy go zrozumieją, a szkoda.
Maria Callas już w połowie lat 60. musiała ograniczyć występy sceniczne z powodu problemów z głosem. Eksploatując się ponad miarę, wyczerpała możliwość bycia niezrównaną, co denerwowało ją niepomiernie. Choroba serca również nie pozostawała bez wpływu na formę wokalną. W 1971 r. i 1972 r. jako swego rodzaju przedsmak przed kolejnym zapowiadanym powrotem na scenę, artystka zafundowała sobie i fanom specjalne kursy mistrzowskie, które prowadziła w nowojorskiej Juilliard School of Music. Choć nie szczędziła uczniom krytyki, wypowiedziała wówczas wszystko, co na temat śpiewu operowego czuła.
Zapisy tego wydarzenia krążą do dziś w Internecie. To wielkie przeżycie, słyszeć, jak La Divina próbuje kształtować serca i umysły młodych śpiewaków. Jak sama mówiła, głos ma wielu, trzeba tylko właściwie wykorzystać go, by przekazać prawdę o emocjach, głębię doznań ludzkich – kto tego nie potrafi, nie powinien w ogóle śpiewać.
Kursy mistrzowskie, które Maria Callas prowadzi na scenie Och-Teatru, są wydarzeniem szczególnym. Łącza w sobie te kilka prawdziwych lekcji sprzed wielu lat z historią życia Mistrzyni, o której mówi się, że była jedyna i nigdy już się taka nie narodzi.
Callas ze sceny mówi do nas, ze jest przekonana o tym, iż jest największą śpiewaczką w historii. W ustach kogokolwiek innego brzmiałoby to niedorzecznie, jednak w tym konkretnym przypadku nie brakuje podstaw, by jej uwierzyć. Znawcy opery czasem zarzucali śpiewaczce, że w najwyższych dźwiękach jej głos tracił czystość. Zgoda, czasem się to zdarzało, tylko nikt z tych złośliwych jakoś nie zauważył, że oprócz tego liczą się jeszcze emocje, które zawarte są w głosie. Callas każdym swym występem udowadniała, że nie ma sobie równych w dziedzinie interpretacji. Studiowała teksty oper, szukała kluczy do postaci, przez co potrafiła osiągnąć nie tylko znakomitość dźwięku, ale też – jeśli to nawet nie ważniejsze – perfekcję przesłania dramatycznego.
Callas była ceniona za umiejętność tworzenia na scenie operowej wielkich kreacji dramatycznych. Pod względem umiejętności aktorskich nie narodził się dotąd nikt, kto mógłby się z nią równać. Wiedziała zatem, co mówi, gdy rugała swych uczniów za braki w przygotowaniu mentalnym do kreowania wielkich ról, nieodpowiedni wygląd, gestykulację, niezrozumienie charakteru postaci. To wszystko wcale nie jest tak oderwane od śpiewu, jak by się wydawało.
Krystyna Janda wywołuje jako Callas uśmiech na twarzach, gdy wspomina swoje sceniczne rywalki. Jest względem nich pogardliwa, mówi, że nie sposób porównywać z nią kogokolwiek. Krytykuje Tebaldi, Sutherland i inne. Nie ma litości, podkreśla w którymś momencie, że jedna ze śpiewaczek zrobiła wszystko, na co było ją stać, by sprostać roli, na tyle, na ile mogła ze swoimi umiejętnościami…
Nie wiem, czy te wszystkie uszczypliwości nie mają na celu podtrzymania opinii o Callas jako o osobie trudnej we współpracy. A przecież perfekcjoniści tacy już są, że nie tolerują półprawd i półśrodków. Owszem, powiedziała kiedyś mediom, podgrzewającym jej trudną podobno relację z Renata Tebaldi, że nie da się porównać szampana z Coca Colą, jednak sporo w jej opiniach racji. Takiego dramatyzmu kreowanych postaci nie umiał osiągnąć nikt.
Niech kogoś nie dziwi to, że Gwiazda traktowała ludzi obcesowo. Nie miała czasu na głupoty. Jeśli ktoś nie był profesjonalny w tym, co robił, choćby miało to dotyczyć jedynie dostarczenia wody na sale prób, nie miała litości. Nie ona jedna. Komu jednak nie zależało nigdy, by zrobić coś pięknego a nie tylko zrealizować plan, nie zrozumie, jak takie drobiazgi wytrącają z równowagi.
Krystyna Janda mierząc się z Callas ma zadanie niezwykle trudne. Każdy na widowni zadawać będzie sobie pytanie – ile w Callas będzie Jandy, a ile w Jandzie – Callas. I znów pamiętajmy, że jesteśmy w teatrze. Sporo tu metafor, odniesień, aluzji. Janda, podobnie jak Callas – niczego nie musi udowadniać. Może nawet, co zresztą czyni, przemycić do charakteru śpiewaczki elementy swojej fizyczności. Bo przecież widzimy je, gdy nerwowo rusza ręką, albo wypowiada to słynne „yyy”… Wiarygodność aktorki jako Callas wcale przez to nie spada. Co więcej, gdy w przejmujących monologach przyjdzie jej zmierzyć się z demonami wielkiej artystki, kiedy będzie opowiadała o tym, co przez całe życie starała się ukryć, rozumiemy, ze nikt nie pokazałby tego lepiej. Callas miała tego pecha, ze żyła w blasku fleszy, każdy jej krok był śledzony i szeroko komentowany. Nic dziwnego, że nie chciała o sobie mówić. Inna sprawa, że nie czuła się kimś istotnym, ważniejsza była sztuka, której oddała się całkowicie i w której zawarła także prawdę o samej sobie. Jeśli chcecie mnie poznać, słuchajcie moich nagrań, tam znajdziecie odpowiedź na swoje pytania – mówiła. Kto dziś w tak świadomy sposób zrezygnowałby z robienia sobie reklamy? Pewnie nikt…
Reżyser spektaklu ma na to świetny patent. Andrzej Domalik bazując na znakomitym tekście Terrence`a McNally`ego tworzy przedstawienie, w którym nie ma chwili oddechu. Callas (Janda) od pierwszej sekundy wbija widzów w fotele.
Kolejne lekcje, przerywane momentami przez niezbyt rozgarniętego człowieka z obsługi (nie zamierzam obrażać w ten sposób aktora Michała Zielińskiego, wręcz przeciwnie – to trzeba umieć dobrze zagrać!), są świetnym spojrzeniem na pracę śpiewaka operowego, jego pracę nad głosem, szlifowanie interpretacji postaci. Trudne relacje, w jakie wchodzą uczniowie z primadonną, wynikają z ich niezrozumienia istoty sztuki jako takiej, o co walczy Callas.
To, co może się komuś wydawać zamierzoną przez divę złośliwością, jest jedynie przegraną walką o to, by inni czuli tak samo, jak ona…
Charakterek Callas ujawnia się co krok, gdy awanturuje się o to, że nie dostała odpowiedniego krzesła, podnóżka, poduszki, później wody. Widzimy go, gdy krytykuje widzów za oklaski (jesteśmy w szkole, a nie na scenie!). Ujawnia się szczególnie, gdy śpiewaczka stwierdzi autorytatywnie, że nikt na widowni w zasadzie nie ma wyglądu, tak niezbędnego w operze. Uczniowie też są według niej nieprzygotowani, to, że śpiewają, jeszcze o niczym nie świadczy. Tekst trzeba rozumieć, rolę znać dokładnie, wiedzieć, dlaczego tak ważne jest wejście na scenę i jak powinno ono wyglądać…
Jeśli tylko zechce, Callas potrafi być uprzejma. Przekonuje się o tym akompaniator, raz tępiony niemiłosiernie (gwiazda nie będzie w stanie nawet zapamiętać jego imienia), innym zaś razem dostępujący zaszczytu bycia niemal równorzędnym partnerem w sztuce.
Uczniowie zareagują na uwagi swojej Mistrzyni rozmaicie. Ktoś ucieknie ze sceny, by wymiotować w toalecie, ktoś się rozpłacze, komuś nie zabraknie odwagi, by powiedzieć, że jej zwyczajnie nienawidzi. Reakcja Callas będzie równie wymowna!
Nie zabrakło w spektaklu tego, co w życiu Callas najważniejsze: wspaniałej, wielkiej, dramatycznej muzyki. Arie w jej wykonaniu, zwłaszcza przy przyciemnionym świetle, przeniosą nas w Jej świat. Wzruszą, zawładną sercami, Krystyna Janda wydatnie pomoże zrozumieć osobowość bohaterki, natomiast uczniowie – prawdziwi śpiewacy – uwrażliwią na piękno opery.
W spektaklu poszczególne elementy zostały znakomicie rozłożone w czasie. Mamy więc lekcje, z elementami komediowymi, po których następuje występ Callas i jej nasączony czarnymi nutami monolog, a potem znów to samo. Jak w tragedii greckiej! Ale też życie Callas taką właśnie tragedią było!
Trzeba to wyraźnie powiedzieć, Krystyna Janda jest na scenie Callas bezwarunkowo. Widzimy kobietę niezłomną, jeśli chodzi o podejście do sztuki, kobietę, która tylko raz poddała się sile miłości i tę walkę z życiem przegrała. Kiedy mówi o tym, jak straciła dziecko, które w sobie nosiła, ma w sobie taką zaciętość, jaka mogłaby być udziałem tylko kogoś, kto sam taką traumę przeżył. To Onassis przekonał śpiewaczkę, by usunęła ciążę. Jaki to wywarło na nią wpływ, dowiadujemy się ze sceny. W porywającym monologu (swoją drogą, jakim trzeba być prymitywem, by stwierdzić, że dziejąca się we wnętrzu artystki rozmowa na dwa głosy z jej największą miłością, wypada śmiesznie?) Callas wykrzyczy wszystko, co ma do zarzucenia Ariemu (jak mówiła o Onassisie). Zmienia głos, by mówić, jak on, a potem będzie krzyczała, złościła się, tak, jak tylko kobieta z jej umiejętnościami dramatycznymi potrafi. I wiecie co? Sekundę później, gdy monolog się kończy, widzimy Callas znów taką, jaka jest podczas lekcji – skupioną, złośliwą, ale pozbawioną tego potwornego dramatyzmu, na który pozwoliła sobie gdzieś w duszy. Wielka rzecz.
Siła charakteru Callas została przez Jandę dowiedziona w sposób mistrzowski. To piękne, że nie zapomni Callas przywołać imię swojej nauczycielki, Elviry de Hidalgo. Wspomni o cenie, jaką przyszło jej w życiu zapłacić za utracone dzieciństwo, wyjaśni między wierszami, jaki jest jej stosunek do życia i ludzi. Bo przecież sensem życia była jednak Sztuka…
O tym, że najwspanialszymi artystkami przedstawienia okazują się być Maria Callas (której cudne nagrania z „Lunatyczki” Belliniego i „Lady Macbeth” Verdiego wykorzystano) oraz Krystyna Janda, władająca sceną tak jak legendarna śpiewaczka, nie trzeba nikogo przekonywać. Ale trzeba podkreślić, że nie byłoby dobrego spektaklu bez innych artystów.
Szczególną uwagę trzeba naturalnie zwrócić na uczniów Callas. W spektaklu, który widziałem, wzięli udział śpiewający: Marta Wągrocka, Anna Patrys i Rafał Bartmiński. Marta Wągrocka świetnie poradziła sobie nie tylko ze śpiewem, ale też z zadaniem aktorskim. Wiarygodnie ukazała złość z powodu bardzo krytycznej postawy primadonny. Szczuta przez nią niemiłosiernie, pokazuje, że ma własną wizję siebie na scenie. Brawo! Z kolei Anna Patrys – kolejna studentka – znakomicie wypada w scenach komediowych. Rugana przez Callas, stara się uczyć, jednak i ona nie daje rady. Ucieka, wraca, korzysta z sugestii słynnej śpiewaczki. A sama śpiewa wspaniale. I jeszcze te słowa: „Wolę śpiewać tak, jak śpiewam, niż w ciągu dziesięciu lat zniszczyć sobie głos jak pani”. Mocne! Wokalnie najbliżej memu sercu do Rafała Bartmińskiego w roli Anthony`ego Candolino. Tenor śpiewa niezwykle pewnie (słynna „Tosca” Verdiego brzmi cudnie), sam ten występ przenosi nas na scenę opery!
A jest przecież jeszcze fantastyczny Mateusz Dębski (czy przypadkiem to nie on odpowiadał za muzykę w „Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie” w Akademii Teatralnej?). Świetnie zagrana postać akompaniatora żydowskiego pochodzenia (Callas skwituje to zresztą dosadnie). Atencja wobec artystki, szacunek dla śpiewaków, miłość do muzyki, wszystko to zobaczymy w wykonaniu Mateusza Dębskiego. Miło się na to patrzy, gdy na scenie wszyscy wypadają tak dobrze. Także Michał Zieliński w roli fajtłapowatego pracownika technicznego jest niezły, zaburzając skupienie Callas, daje i widzom odrobinę wytchnienia.
Czytam opinie o przedstawieniu i nie mogę się nadziwić, jak można było monologi Callas nazwać śmiesznymi? Najważniejszy, emocjonalny punkt przedstawienia, uzasadniony biografią śpiewaczki, jej wrażliwością… Ech…
Ktoś inny zarzuca Jandzie nadekspresję. Konia z rzędu temu, kto mi wyjaśni, czy Callas przypadkiem nie była mistrzynią ekspresyjności… Czytam, że przedstawienie ma formułę talent show. Hmm… Napisać coś takiego można tylko nie oglądając wcześniej słynnych Master Classes… Zachłysnąłem się też, gdy przesłanie Callas o posłannictwu Sztuce, której była wierna przez całe życie, nazwane zostało pretensjonalnym. Być może będę śmieszny, ale taka opinia dowodzi całkowitej ignorancji wobec postaci Callas. Nie chce mi się już nawet tego prostować.
Callas błyskotliwie mówi w pewnym momencie, że „(…) świat się nie zawali, jeśli od jutra nie będzie przedstawień „Traviaty”. Ale wierzę, że wybierając sztukę, przyczyniamy się do tego, żeby ten świat stawał się piękniejszy i lepszy. Że zostawiamy go mądrzejszym i bogatszym- dzięki sztuce”.
Primadonna wszech czasów na scenie Och-Teatru przezywa swoje prywatne wzloty i upadki. Strofy z największych arii przypominają jej zdarzenia i postaci, które dały jej niegdyś wiele radości lub boleśnie ją zraniły. Kiedy uczennica, nie dość dobrze interpretująca partię Lady Macbeth, zostaje zapytana, czy jest ktoś, dla kogo mogłaby zabić, odpowiada, że nie. Callas mówi wtedy: „I dlatego nigdy nie zaśpiewasz tego dobrze”…
To nie jest tak, że Callas w interpretacji Jandy jest kobietą bez reszty poświęconą sztuce. Callas po prostu taka była i taką ją wszyscy kochamy. Miną wieki, parę jeszcze osób napisze, ze to takie pretensjonalne, a sława Callas nie zostanie zapomniana. Jej głos, uwieczniony w tysiącach nagrań, będzie przypominał o tym, że aby osiągnąć prawdę kreowanej postaci, trzeba bardzo uważnie wczytać się w partyturę dzieła, poznać tekst opery, co nauczy artystę, jak dodać wiarygodności postaci.
Złamałem moje zasady po raz drugi, choć w zasadzie pierwszy w przypadku aktorów dramatycznych: gra Krystyny Jandy w tym spektaklu jest po prostu poza skalą…
Włodzimierz Neubart
Przyznane Chochliki:
tekst sztuki: 6
gra aktorska: 7
reżyseria: 6
scenografia i kostiumy: 6
wrażenie artystyczne: 6
razem: 31
plakat: materiały prasowe Och-Teatru
fot. Joanna Maria Kuś
Opublikowano 13 kwietnia 2016, autor: chochlik kulturalny
http://chochlikkulturalny.blogspot.com/2016/04/callas-janda-assoluta.html
Krystyna Janda jako Maria Callas. Niezwykły spektakl w Teatrze Wielkim
Teatr Wielki w Poznaniu
Marta Kaźmierska
14 stycznia 2018
Gwiazda gra tu inną gwiazdę, a widz zostaje wciągnięty nie tylko w opowieść o skomplikowanej biografii wielkiej śpiewaczki, ale też w barwny wykład o roli sztuki. W Teatrze Wielkim 22 stycznia Krystyna Janda ponownie wcieli się w rolę Marii Callas
Spektakl „Maria Callas. Master Class” w wykonaniu Krystyny Jandy ma długą historię. Polska premiera sztuki odbyła się dwa lata po światowej prapremierze, która miała miejsce w 1995 r. w Philadelphia Theatre Company. Autorem sztuki jest amerykański dramaturg i scenarzysta Terrence McNally. Po jego tekst, wystawiany z powodzeniem na wielu scenach Ameryki i Europy, sięgnął m.in. Roman Polański.
Apodyktyczna Callas
Całość nie powstałaby pewnie, gdyby nie kursy mistrzowskie, które Callas prowadziła w nowojorskiej Julliard School of Music w 1971 r. Sama już wtedy nie występowała na scenie, ale uczyła innych, młodszych i mniej doświadczonych. – Powiedziała w czasie tych lekcji wiele rzeczy nadzwyczajnie uniwersalnych – zauważyła w jednym z wywiadów Krystyna Janda.
Aktorka wcieliła się w rolę słynnej śpiewaczki po raz pierwszy w 1997 r. na deskach Teatru Powszechnego w Warszawie. Przedstawienie wyreżyserował Andrzej Domalik.
Roman Pawłowski, recenzent „Gazety Wyborczej”, pisał po premierze: „To repertuarowy pewniak i trzeba by się nieźle natrudzić, żeby taką okazję zmarnować. Krystyna Janda nie tylko jej nie zmarnowała, ale sięgnęła wyżej. Zagrała Callas, jakby ta rola była napisana specjalnie dla niej. Kiedy wchodzi energicznym krokiem na scenę i jednym ruchem ręki ucisza oklaski, znika Janda, pojawia się pewna siebie, apodyktyczna Callas. (…) Przedstawienie Andrzeja Domalika jest rozpięte między operą a melodramatem. Tu i tam chodzi o głębokie, ludzkie uczucia, bez których nie może istnieć sztuka”.
Przedstawienie zaraz po warszawskiej premierze oglądała publiczność Teatru Wielkiego w Poznaniu. Aktorkę witały naręcza kwiatów i sznur mercedesów, który wyjechał po Jandę-Callas na lotnisko.
Spektakl w Teatrze Powszechnym w Warszawie okazał się repertuarowym strzałem w dziesiątkę. Zagrano go ponad 200 razy, za każdym razem na widowni był komplet widzów. Sama Janda wspominała po latach, że z rolą Callas żegnała się z wielkim żalem. – Jeszcze Ją grałam, a już za Nią tęskniłam – wyznała aktorka.
Pracując z „ofiarami”
W 2005 r. Krystyna Janda założyła w Warszawie prywatny Teatr Polonia, a pięć lat później Och-Teatr. Na tej scenie we wrześniu 2015 r. wróciła do roli Marii Callas. Wróciła – jak podkreślają twórcy – „po latach, po wielu nowych opracowaniach jej życia, setkach materiałów zamieszonych przez ostatnie 20 lat, wywiadów i filmów na YouTube, po dwóch biograficznych filmach kinowych i kilku telewizyjnych”.
Przedstawienie i tym razem wyreżyserował Andrzej Domalik. W Och-Teatrze musiał się zmierzyć z nieco inną przestrzenią – m.in. sceną umiejscowioną między dwiema widowniami. – Krystynie Jandzie towarzyszą zawodowi śpiewacy operowi, którzy z sali dawnego kina Ochota interpretacjami arii przenoszą nas do sal wielkich teatrów operowych – relacjonował po premierze w 2015 r. Jakub Panek z warszawskiej „Wyborczej”.
Podobnie jak w interpretacji z lat 90. widzowie stają się tu świadkami mistrzowskich lekcji prowadzonych przez apodyktyczną artystkę. Jest akompaniator Emmanuel Weinstock (w tej roli kompozytor i pianista Mateusz Dębski). Chwilę po nim, trzaskając drzwiami, na scenę wpada Callas. I rozpoczyna pracę ze studentami, których nazywa „ofiarami”. Jedną ze śpiewaczek, która usiłuje wykonać arię „Ah, non credea mirati” z „Lunatyczki” Belliniego, znana artystka doprowadza do płaczu, przerywając jej już na pierwszym „Ah”. Napiętą atmosferę rozluźnia jedynie wejście pracownika technicznego.
Ponaddwugodzinny spektakl przerywają – podobnie jak w pierwszej inscenizacji – sceny, gdy Janda-Callas zostaje sam na sam ze swoimi dokonaniami. Wsłuchuje się we własne arie i wspomina niełatwe życie.
Przedstawienie „Maria Callas. Master Class” odbędzie się w Teatrze Wielkim w poniedziałek 22 stycznia o godz. 19.
http://poznan.wyborcza.pl/poznan/7,36000,22888958,krystyna-janda-jako-maria-callas-niezwykly-spektakl-w-teatrze.html