Florance(fot. Ireneusz Sobieszczuk/TVP)
W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że Florence „wierzyła, że pięknie śpiewa”. Czy dorosły człowiek może być tak naiwny?
– Myślę, że odpowiedź i zastanawianie się nad motywami i prawdą, czy Jenkins była tak głucha i niemuzykalna, czy tak naiwna, że nie chciała słyszeć, jak naprawdę śpiewa, jest bezprzedmiotowe. To szkodzi oglądaniu tej historii, tej niezwykłej, bardzo amerykańskiej kariery, jak o tym myślimy dzisiaj i na odległość, z Europy. Ja oczywiście musiałam sobie odpowiedzieć na te pytania na użytek roli, i wybrałam czystość. Gram tylko w jednym momencie to, że może to być jej kłamstwo wewnętrzne, ale szybko widzowi to zabieram. Monolog kończący spektakl, monolog nagrany przez jej akompaniatora – w spektaklu gra go Maciej Stuhr – moim zdaniem mówi prawdę. Ona w głowie słyszała siebie śpiewającą pięknie i to ją uszczęśliwiało. Zresztą, robiąc tę rolę, wspominałam często pewną podstarzałą Amerykankę. Zawitała ona do Akademii Teatralnej i z nami, młodzieżą zaczęła się po pięćdziesiątce uczyć aktorstwa. A mówiła z koszmarnym akcentem po polsku. Nie widziała nic, ani swojej śmieszności, ani naiwności, ani tego, że wszyscy pękaliśmy z niej ze śmiechu. Była szczęśliwa z nami i w tej szkole. Do dziś zastanawiam się, jak to było, i co to było. Wstydzę się nawet naszego okrucieństwa. A o czymś takim w naszym zachowaniu w stosunku do niej można było mówić.
Może zachowanie Florence to przejaw ekstrawagancji bogatej kobiety? Może to ona bardziej drwiła z publiczności niż publiczność z niej?
– Może, ja nie bardzo chcę się zastanawiać nad jej prawdą, której możemy się tylko domyślać. Sztuka napisana jest inaczej. Jest to opowieść o naiwnej, groteskowo naiwnej i bardzo dobrej kobiecie. Nie zapominajmy, że Florence rozdała cały swój ogromny majątek. Wspomagała wszelkiego rodzaju stowarzyszenia i kluby kobiece, kluby pisarek, miłośniczek muzyki Verdiego. Utrzymywała też wiele charytatywnych organizacji pomagającym biednym i chorym. To są fakty historyczne. Zrobiła oszałamiającą karierę. Do dziś sprzedaje się jej płyty, które dalej rozśmieszają świat. Ale umarła w prawdziwej biedzie.
Miłość Florence do sztuki, do śpiewu, jest wzruszająca. Czy to rozgrzesza ją z uczestnictwa w mistyfikacji?
– Nie wiem. Nie zajmowałam się tym, bo byłam wierna autorowi. Widziałam krótki materiał filmowy z Florence i jej naśladowczyniami. Było ich w Ameryce dość dużo. W tym filmie Florence jest jak dziecko i zachowuje się jak dziecko. Prawdziwe, to nie jest udane, na to nie wyglądało. Niewątpliwie żyła w świecie ułudy. Jej zachwyt nad sztuką był dziecięco nieograniczony i naiwny. Bez granic. Utrzymywała i łożyła na wykształcenie wielu muzyków. Wspierała talenty, organizowała debiuty.
Stwierdziła Pani, iż „Boska” to sztuka o tym, że warto mieć marzenia. Czy nie jest ona jednak także przestrogą przed rozczarowaniami?
– Myślę, że dla tych marzycieli nawet małe chwile nadziei, występy i życie w świecie sztuki, jest taką nagrodą. Wielu z nich zniesie dla tego wszystkie upokorzenia. Ilu znamy takich artystów. A ilu wielkich geniuszy żyło i tworzyło w pogardzie, niedocenieniu i upokorzeniu? Oni stanowią alibi dla wszystkich, zaręczam, wszystkich niedocenianych. Los choćby naszej Przybyszewskiej, Kafki, Schultza, Lautreca, Musorgskiego, Mahlera, Szymanowskiego czy Modiglianiego.
Czy to duże wyzwanie aktorskie grać „żywą tandetę”? Co było dla Pani najtrudniejsze w pracy nad tą rolą?
– Nic. Kiedy poznałam ten tekst, umarłam z zachwytu nad ideą. Jestem też szefową teatru. Znam publiczność. Od razu wiedziałam ze Florence z jej dziwactwami, naiwnością, dobrocią i czystością będzie dla ludzi wielkim prezentem. Nie tylko ona, także inne postaci w tej sztuce. To grono ludzi naiwnych, nawet niemądrych, ale czułych, szczęśliwych, dobrych, myślących o innych, a nie o samych sobie. Ta piątka przyjaciół otaczających Florence na scenie, to postaci historyczne, może oprócz meksykańskiej służącej. Jeśli ci ludzie słyszeli prawdę o jej śpiewie, zrobili wszystko aby ją ochronić od rozczarowania. Nie chcieli jej wyprowadzać z błędu na własny temat. To motyw roli Maćka Stuhra, który jest pianistą, słyszy i widzi wszystko. Mimo to podkochuje się w tej naiwnej, pulchnej, śmiesznej pani. W takiej jaką jest. To rozczulające. Zapomnieliśmy w swojej „nowoczesności” że są tacy ludzie, takie środowiska. Dla których życie w sztuce lub w marzeniach o niej za każdą cenę, nadaje sens i wartość wszystkiemu.