Kobieta zawiedziona
Autor: Simone de Beauvoir
przekład: Ewa Gryczko
adaptacja i reżyseria: Magda Umer
muzyczne: Wojciech Borkowski
teksty piosenek: Wojciech Młynarski i Jeremi Przybora
premiera: 18.04.1994 w Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hübnera w Warszawie
OBSADA: Krystyna Janda
«Kobieta według Simone de Beauvoir, partnerki życiowej Sartre’a, jest 44-letnią damą bez zajęcia przy dobrze sytuowanym mężu lekarzu w niebezpiecznym wieku. Maurycy przez cały okres udanego małżeństwa, zawartego w młodości, był mężczyzną raczej potulnym i „domowym”. I oto w ten porządek cnotliwego życia pary modelowych bourgeois wdziera się orkan: 38-letnia Noelle, straszna snobka, ambitna członkini palestry robiąca karierę „po trupach”. Kobieta rozwiedziona, z dzieckiem, z kurki domowej „z towarzystwa” uczyni, po bezpardonowej walce, tytułową „zawiedzioną kobietę”. Na kim zawiodła się Monika?… Naturalnie na towarzyszu życia; jakże pochopnie wydawało się przez tych 20 lat, wzorowej żonie, że może polegać na swym Maurycym aż do śmierci…
W Teatrze Powszechnym Monikę gra w spektaklu, zaadaptowanym i wyreżyserowanym przez Magdę Umer, KrystynaJanda. Przeplatając wspaniale interpretowanymi francuskimi piosenkami, fragmenty pamiętnika bohaterki. Rzucone na tylną ścianę sceny w powiększeniu, te zapiski Moniki odbijają się od tła utrzymanego w kolorze sepii. Wszystko to razem stwarza wnętrze, świetnie oddające obsesyjny świat wewnętrzny zdradzanej kobiety. Tonacja brązu panuje zresztą w całym tym spektaklu – monodramie, jaki zafundowała nam po raz któryś aktorka, wytrzymująca w pojedynkę dwie godziny na scenie.
Zaskakujący w pierwszej chwili zabieg reżyserski potwierdza swoją funkcjonalność wraz z upływem akcji. Raz po raz pęka maska bohaterki nałożona na siłę. Na wrażliwej twarzy aktorki odbijają się burze i rozpogodzenia. Gra każdy – zda się mimowolny, grymas w kąciku warg; każde rozjaśnienie, bądź zaciemnienie źrenic. Umknęłyby nam niechybnie w wielkim planie sylwetki, zagubionej w pudle sceny. A tak, mamy te wszystkie drgnięcia udręczonej, lecz i mężnej duszy bohaterki jak na dłoni; sprawdzane i weryfikowane w jakimś sensie przez widownię, chłonącą z zapartym tchem ten pojedynek idący na ostre… Dodajmy do niego światowe przeboje Aznavoura, Adamo, Francisów Lai i Blanche’a, Josepha Kosmy i Michela Legranda; rozsławione przez Yves Montanda, Erthę Kith, samego Aznovoura i kogo tam jeszcze, a będziemy mieli miarę atrakcyjności podarunku, jaki przygotował swej wiernej publiczności Teatr Powszechny. Jandzie towarzyszy na żywo doskonale zgrany zespół muzyczny pod kierownictwem Wojciecha Borkowskiego.
„Kobietę zawiedzioną” można polecić gorąco tym wszystkim, którzy nie chcą się zawieść na teatrze. Dobry „życiowy” tekst, znakomite aktorstwo, świetne przekłady piosenek, inteligentna reżyseria, potrafiąca na naszych oczach wydobyć walory wszystkich tych składników – i oto jeszcze raz Melpomena okazuje się muzą nieśmiertelną.»
Barbara Kazimierczyk
Polska Zbrojna nr 121
23-06-1994
«Janda jest chyba hipnotyzerką. Kto chciał, mógł się o tym przekonać w niedzielę w Teatrze Muzycznym. Bo żadna inna aktorka w Polsce nie potrafi sama przez dwie godziny przykuwać uwagi w taki właśnie sposób, pobudzać emocji, utrzymywać napięcia…. W dodatku na pustej scenie i nie ruszając się od mikrofonu. Janda chyba rzeczywiście potrafiłaby wywołać łzy, licząc do stu albo recytując książkę telefoniczną. Krystyna Janda gra „Kobietę zawiedzioną” wg Simone de Beauvoir i chyba ją w tym jednoosobowym przedstawieniu jeszcze nieraz zobaczymy, nie tylko w Poznaniu. Prezentuje pamiętnik kobiety, której małżeństwo pęka po 20 latach. Tło sceniczne stanowią kartki tego pamiętnika z wielką białą plamą pośrodku, na której oglądamy twarz Jandy w ciągłym zbliżeniu, jak na ekranie. Ta twarz fascynuje w takim samym stopniu jak głos aktorki.
Widać na niej wszystko, całą huśtawkę emocji, od nadziei po rozpacz, od złości po rezygnację.
Janda jest tak naturalna w swej roli, że bez reszty utożsamiamy ją z postacią. Czujemy się wręcz jak podczas zbiorowej psychoterapii w trakcie zwierzeń jednej z uczestniczek, albo jak w amerykańskim studio telewizyjnym podczas programu (Janda także śpiewa wspaniałe piosenki francuskie) opartego o intymne zwierzenia i doznajemy czegoś w rodzaju katharsis, czyli emocjonalnego oczyszczenia. Bo może w tej historii odnajdujemy też okruchy własnego życia, własnych kłopotów, lęków, win czy udręk.
A morał? Każdy znajdzie coś dla siebie. I pocieszenie też. Ot choćby takie jak w finale przedstawienia, kiedy dorosła córka mówi do swej matki, owej „kobiety zawiedzionej”: Mamo, miłość po 20 latach małżeństwa? Przecież to niemożliwe. Ależ są takie małżeństwa – replikuje matka. Mamo – odpowiada córka – oni tylko udają.
C’est la vie! – takie jest życie.»
Błażej Kusztelski
Gazeta Poznańska nr 272
23-11-1994
«Krystyna Janda jest naprawdę wielką osobowością polskiego teatru. Może nawet największą wśród aktorek średniego pokolenia. Panuje całkowicie nad widownią nawet w tak przeciętnej sztuce – nie sztuce, jak „Kobieta zawiedziona”, wykrojonej z powieści Simone de Beauvoir. Jedna pani tak się rozpłakała, że towarzyszący jej pan nie mógł jej uspokoić. Nieudane małżeństwo, rozdroże miłości bez perspektyw i w dodatku w wieku pozapoborowym… Co druga kobieta przez to przechodzi, więc chętnie się rozczula. Simone de Beauvoir nie poradzi nam, jak z takiej zapaści wybrnąć, ale jej filozoficzny dystans i niekiedy poczucie humoru dają wrażenie wentylacji.
Ta nowa pozycja objazdowa Krystyny Jandy znalazła się zbyt blisko poprzedniej, czyli „Shirley Valentine„. Temat zawiedzionej kobiety w obydwu jest taki sam, tyle, że u „Walentynowej” przeważała tonacja buffo. Widocznie tamten objazd okazał się skuteczny finansowo, skoro pani Janda nie zmieniała już przynęty. Zwielokrotniła równocześnie widownię, gra tylko w dużych salach, jak w chorzowskim Teatrze Rozrywki, gdzie jest 750 miejsc i jeszcze wydać można wejściówki.
Czy jedna osoba potrafi opanować takie audytorium? Monodram jest sprawą kameralną, sprawdza się w salkach do 300 miejsc. Od czegóż jednak technika? Więc pani Janda zabrała w podróż mikrofon. Przez pięć
godzin (bo gra jednego wieczoru dwa przedstawienia), stoi przed mikrofonem, w dodatku na taaakich obcasach. Historię Moniki i Maurycego relacjonuje nam nieruchomo, czasami także śpiewając. Pracują tylko twarz aktorki, jej głos i trochę ręce. Co prawda, twarzy nie widać w półmroku, ale powtarza się ona na ekranie. Grają więc jakby dwie Jandy, ta prawdziwa i ta filmowa, przytłaczająca pierwszą. Czeski reżyser Alfred Radok już kiedyś stworzył w Pradze eksperymentalne studio „Laterna magica”, wprowadzając żywego aktora w świat filmowych obrazów. Aktor był ociupinką, która na ekranie zamieniała się w olbrzyma. Obecnie wykorzystała ów pomysł reżyserująca „Kobietę” MagdaUmer.
Precyzja spektaklu jest idealna. Krystyna Janda gra pod taką samokontrolą, że nie przyłapie się jej na fałszu, na zbędności wyrazu. Jest szczera i wspaniała w tym, co chce powiedzieć i nawet panowie, którzy wolą futbol i politykę, siedzą jak trusie, także aktorzy, nie spieszący się przecież do rozdawania laurek koleżankom i kolegom, nie mają słów podziwu.
Dziwną agencję wybrała wielka aktorka dla swego rozpowszechniania. Dziwną dlatego, że nie lubi ona dobrej współpracy z prasą. Prośba o bilet recenzencki spotkała się z kategoryczną odmową, a w motywacji dało się słyszeć stwierdzenie: „Ani myślę uszczuplać swoich zarobków”. To nie łaska, ale stały obyczaj i w pewnym sensie rewanż. Kto nie kartoflami handluje, ale sztuką, wiedzieć powinien, że prasa daje teatrowi bezpłatną reklamę, zawsze i wszędzie, od święta i na co dzień, robiąc to zresztą z wielką przyjemnością. Ludzkie pojęcie przechodzi, jakich „mecenasów” zaczyna teraz mieć sztuka.»
Irena T. Sławińska
Trybuna Śląska nr 33
08-02-1995
«Sartre po powrocie z Ameryki wiele mi mówił o M. Uczucie ich obecnie było wzajemne i mieli zamiar co roku trzy lub cztery miesiące spędzać razem. Niechaj tak będzie, rozłąki mnie nie przerażały. Ale Sartre z taką wesołością wspominał tygodnie spędzone z nią w Nowym Jorku, że poczułam niepokój. Sądziłam, że urzekła go przede wszystkim romantyczna strona tej przygody; nagle musiałam zadać sobie pytanie, czy nie zależy mu bardziej na M. niż na mnie. Nie miałam już dawnego mocno ugruntowanego optymizmu; wszystko mogło się wydarzyć…
Simone de Beauvoir tak właśnie pisała o swoim partnerze. Nić autobiograficzna wplata się w całą jej twórczość. Sama była filozofem z tego samego kręgu co on – egzystencjalizmu. Pisała szczerze o miłości, polityce, moralności, obyczajach. W studium psychologicznym „Druga płeć” ukazała los kobiety na tle dziejów.
Znawczyni kobiecych dusz i charakterów dawała wyraz znajomości tego tematu w całej twórczości. Także w „Kobiecie zawiedzionej”, napisanej w zawsze atrakcyjnej formie pamiętnika, który zakłada opisanie własnych przeżyć, intymność zwierzeń – oczywiście do pewnego stopnia, bo każdy ma takie zakamarki, do których nie pozwoli sobie zajrzeć.
Bogactwo stanów, odczuć bohaterki Moniki w zetknięciu z niespodziewaną rzeczywistością przekazuje w monodramie Krystyna Janda. Jawi nam się jako osoba zamknięta w kręgu spraw domowych, rodzinnych, opleciona wokół męża, dzieci. Z nimi wiąże swoją egzystencję, żyje ich sprawami. Gdy nadchodzi moment, że w jej małżeństwie coś się psuje, nie może się pogodzić ze swoją porażką, wyjść z cienia bliskiego człowieka, z którym przeżyła wiele lat. Trudno jej pojąć, że nic nie jest dane raz na zawsze.
Popełnia typowe błędy w walce z rywalką. Próbuje ją ośmieszyć. To znów wspaniałomyślnie zgadza się na układ dzielenia się „swoim” mężczyzną z tą drugą. Wiele tu irytującej babskiej niekonsekwencji, nielogicznego myślenia. Córki, które żyją po swojemu, nie są w stanie zrozumieć cierpień opuszczonej kobiety. Dają jej tylko radę, aby zaczęła żyć własnym życiem. Mąż też namawia do wzięcia jakiejś posady. Przesłanie jest jedno: w momentach przełomowych człowiek i tak pozostaje sam, choćby miał najlepszych przyjaciół wokół siebie, życzliwych doradców. Oczywiście, że otoczenie pierwsze wiedziało o zdradzie; osoba zainteresowana najbardziej dowiaduje się ostatnia.
Janda z całą jasnością analizuje stany psychiczne – tę nieustanną huśtawkę kobiety porzuconej, nie chcianej. Cierpi, wpada w złość, ironizuje, ratuje się dowcipem. Momenty przesycone humorem wywołują brawa widowni. Aktorka tworzy postać wielobarwną, potrąca wiele strun.
Z pomocą reżysera Magdy Umer wydobywa z tej roli, w której łatwo popaść w sentymentalizm, całą gamę odcieni.
Klimat współtworzą francuskie przeboje, piosenki z tamtych lat z tekstami Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przybory, interpretowane przez bohaterkę z czułością, stylowo, z aktorską finezją:
Moje życie, Twoje życie wstążki dwie
co ze sobą jakoś nie chcą związać się
i na wietrze rozwieszone
wietrzą się w przeciwną stronę
a dlaczego, kto to wie?
Płynie melodia z filmu „Kobieta i mężczyzna”. Brzmią słowa „Jesiennych liści” Julliette Greco, „C’est si bon” Earthy Kitt.
Aktorka maluje przez dwie godziny słowami dramat kobiety zawiedzionej. Przez cały czas stoi przed mikrofonem i opowiada. A zmienna ekspresja twarzy znajduje odbicie na ekranie, na którym pojawiają się także wystukiwane na maszynie fragmenty pamiętnika. Zdawałoby się, że taka prosta, niezmienna sceneria grozi statyką. Janda wypełnia ją jednak gorącym życiem. Tworzy postać autentytyczną, z całą gamą uczuć, nadzieją , zwątpieniem, bólem, wahaniem.
To prawdziwe zwycięstwo kameralnego monodramu na dużej scenie Teatru Powszechnego w Warszawie. Z pewnością będzie miał długo powodzenie.»
Barbara Henkel
Kobieta i życie nr 25
18-06-1994
«W minionym tygodniu gościnnie wystąpiła w Szczecinie KrystynaJanda. Zobaczyliśmy jej dwie znakomite kreacje w dwóch monodramach – „Kobiecie zawiedzionej” według prozy Simone deBeauvoir oraz „Shirley Valentine” Willy Russela. Prostota tematu i sposobu jego przekazania podniesiona została do rangi sztuki. Niezwykła osobowość aktorska Jandy sprawiła, że historię obu kobiet, opowiedzianą z ogromną wrażliwością, lekko ironicznie, ale też z dystansem wobec życiowych dramatów, oklaskiwaliśmy na stojąco.
Nasza korespondentka rozmawiała z artystką jeszcze przed jej przyjazdem do Szczecina.
– W swoim ostatnim monodramie sięgnęła Pani po adaptację prozy Simone de Beauvoir. Dlaczego?
– To wspaniały materiał do pracy, ale… Po pierwsze – ma się do czynienia z pamiętnikiem, który nie ma żadnej akcji dramatycznej. Po drugie – czekało mnie zadanie trudne – utrzymanie widza przez bite dwie godziny w skupieniu. Całą interpretację trzeba było zrobić – włącznie z moim śpiewem – wszystko, by uatrakcyjnić przedstawienie.
– Książka powstała w 1967 r., w okresie rewolucji obyczajowej, zalewu książek psychologicznych, poradników dla kobiet, które były i są porzucane, zawiedzione… Czy tekst się nie zestarzał?
– Myślę, że nie, a świadczy o tym szloch na widowni. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się ostatnio, że jakaś pani tak głośno zapłakała, że zwrócono jej uwagę. Była to przedziwna sytuacja, bardzo wzruszająca. Wiem, że sztuka jest aktualna. Trzeba również pamiętać, że nie jest taki sobie zwyczajny tekst. Uznaje go cały ruch feministyczny i od czasu powstania tej książki nigdy nic tak prostego, a zarazem głębokiego nie napisano o kobiecie, o jej niezależności. Uroda tekstu polega także na tym, że nie stara się on znaleźć winnych, lecz obiektywnie i to w sposób ładny, analizuje sytuację od strony bohaterki. W tym tkwi największa siła sztuki. Polubiłam bohaterkę. W moim wykonaniu jest to postać kolorowa. Simone de Beauvoir napisała pamiętnik spokojnie, bez autoironii. W spektaklu Magdy Umer tej lekkiej ironii jest dużo.
wszystkie panie myślą, że tak właśnie się trzeba zachowywać. A ja nie chcę nikomu niczego sugerować. Ale jest coś w tym tekście, w całym spektaklu, że mężczyznom zależy na tym, by ten spektakl zobaczyły żony i trochę się uspokoiły.
– Obawiam się, że tekst nie daje żadnej recepty. Sztuka pokazuje stan rzeczy, z którym należy się pogodzić. Pozostawia nas absolutnie bezradnymi wobec problemu, który jest, był i będzie. Wobec problemu kobiety porzuconej, zawiedzionej…
– Oczywiście, nie można dać recepty. Na tym polega uroda tej sztuki. Jest przecież o rozmiarach bólu, a nie o tym, że taki ból istnieje i co się z nim zrobi. Wszyscy jesteśmy mniej więcej fantastycznymi ludźmi, dobrymi, mądrymi, normalnymi. Nie chcemy nikogo skrzywdzić, ale zdarza się w życiu takie nieszczęście, jak miłość, na którą nie wolno sobie pozwolić.
– …która pozostawia kobietę samotną?
– Nie tylko kobietę. Przychodzą do mnie mężczyźni i pytają: „A co ja mam robić? Jestem mężczyzną zawiedzionym, porzuconym”. Nie wolno więc na ten problem patrzeć tylko z jednej strony.
– We Francji grano adaptację tej sztuki, lecz z dużo większą dozą niechęci do mężczyzn…
– To byłoby nie do zniesienia, gdybym miała tak zagrać. Przecież świat bez mężczyzn byłby okropny. Uwielbiam mężczyzn.
– Lepiej jednak zdradzać niż być zdradzaną.
– Tak pani myśli?! Nie wiem! Zdradzać? Cóż to znaczy? Kochać to jest dobre słowo! Słowo „zdradzać” – ma już w sobie coś niedobrego. Myślę, że gdzie indziej trzeba poszukać odpowiedzi. Zdarza się takie nieszczęście, że człowiek się zakochuje i to jest jak choroba, wielkie cierpienie, bo ta miłość jest niedozwolona, niemożliwa. Przez ostatnie lata w moim małżeństwie, zawsze na Boże Narodzenie z mężem składamy sobie takie życzenia: „Żeby się tylko nie zakochać!”. Przecież nikt nie chce źle! Tylko – niestety – miłość jest jak choroba!»
Lilianna Bartowska
Głos Szczeciński nr 274
27-11-1994
«W piątkowe popołudnie i wieczór na widowni częstochowskiej filharmonii zasiadły głównie kobiety. Może niektóre były zawiedzione…
Na sali panuje zupełne skupienie. Wszyscy słuchają wynurzeń kobiety, która po dwudziestu latach małżeństwa zostaje nagłe postawiona przed faktem – mąż ma inną! Rozpaczliwie zaczyna ratować swoje życia. Główna bohaterka zbliża się do pięćdziesiątki. Jej -dotąd wspaniałe – małżeństwo zaczyna się nagle rozpadać. Nie może tego opanować.
Postanawia przeczekać, lecz czas zaczyna ją powoli zabijać. Pisze pamiętniki. Zdaje sobie jednak sprawę, że to, co naprawdę siedzi gdzieś głęboko w jej psychice, nigdy nie zostanie przelane na kartki zeszytu.
W „Kobiecie zawiedzionej” -autorstwa Simone de Beauvoire i reżyserii Magdy Umer -nie tylko poznajemy odczucia kobiety, która traci swój cały świat, ale i nie najlepsze zdanie, jakie autorka ma o mężczyznach.
W monodram wspaniale zostały wkomponowane piosenki. Do znanych wszystkim szlagierów teksty napisali Jeremi Przybora i Wojciech Młynarski. Uwagę widza przyciągała też oryginalna scenografia. Od góry do dołu sceny wisiały płótna, na których wydrukowano kartki z pamiętnika. Naprzeciw publiczności znajdował się szeroki ekran. Na nim to przez cały czas pokazywana była twarz aktorki, Ekran na scenie z uznaniem przyjęła zaledwie część publiczności. Inni komentowali, że „podwójna” Janda ich rozprasza.»
Aneta Nawrót
Gazeta Wyborcza – Gazeta w Częstochowie nr 257
04-11-1994
«Simone de Beauvoir (1908-1986), partnerka życiowa Jean -PaulSartre’a czołowego przedstawiciela egzystencjalizmu z wykształcenia była filozofem. Poświęciła się początkowo pracy pedagogicznej, później pisarstwu.
Powieści: „Cudza krew”, „Mandaryni”, psychologiczne studium poświęcone kobiecie na przestrzeni historii ludzkości „Druga płeć”, utwory autobiograficzne: „Pamiętnik statecznej panienki”, „W sile wieku”, „Siła rzeczy” są komentarzem do filozofii Sartre’a. Egzystencjalizm zakładał, że człowiek jest wolny w swoim postępowaniu i jednocześnie odpowiada za swoje czyny. Nawet wtedy gdy okoliczności zewnętrzne mogą ograniczać zakres swobody podejmowanych decyzji.
Znaczna część spuścizny literackiej Simone de Beauvoir dotyczy kwestii kobiet – ich sytuacji w nowoczesnym społeczeństwie.
Pisarka w książce „Siła rzeczy”. pisała: „Kiedy miałam 30 lat, byłabym zapewne zdziwiona, a nawet zirytowana, gdyby ktoś mi powiedział, że będę się zajmowała problematyką kobiecą i że wśród kobiet znajdę najpoważniejszych czytelników. Nie żałuję, że tak się stało. Dla nich – rozproszonych, cierpiących, pokrzywdzonych – bardziej niż dla mężczyzn istnieje sprawa ryzyka, istnieją zwycięstwa i klęski. Ich los mnie interesuje i wolę mieć ten ograniczony, ale konkretny wpływ, jaki mogę uzyskać poprzez nie, niż rozpływać się w problemach wszechogarniających”.
W 1954 r. Simone de Beauvoir otrzymała nagrodę Goncourtów za powieść „Mandaryni”. W 1967 r. napisała „Kobietę zawiedzioną” – zamknięty w formie pamiętnika opis stanu uczuć kobiety porzuconej przez męża po kilkunastoletnim trwaniu ich związku.
W ubiegłym sezonie teatralnym Teatr Powszechny w Warszawie im Zygmunta Hübnera wystawił monodram według „Kobiety zawiedzionej” Simone de Beauvoir w reżyserii i adaptacji MagdyUmer, w wykonaniu Krystyny Jandy. Teksty francuskich piosenek, które Janda śpiewa na scenie przetłumaczyli: Wojciech Młynarski i Jeremi Przybora.
Monodram jest zawsze najwyższym sprawdzianem sztuki aktorskiej, w którym aktor odtwarzający rolę musi skupić na sobie uwagę widzów przez cały czas trwania przedstawienia. „Sztuka „Kobieta zawiedziona” w wykonaniu Krystyny Jandy pozostawia widza z uczuciem niedosytu. Niepostrzeżenie nadchodzi finał, choć chciałoby się jeszcze długo uczestniczyć w sprawowanym misterium teatralnym.
Janda odtwarza rolę żony wziętego lekarza paryskiego. Przez wiele lat trwania ich związku poświęciła się prowadzeniu domu i wychowywaniu dwóch córek. Gdy dzieci dorosły i opuściły dom wydawać by się mogło, że nadszedł czas powtórnego życia tylko we dwoje, nieskończone przeżywanie kolejnych miodowych miesięcy. Szokiem dla bohaterki jest odkrycie romansu męża z młodą świetnie zapowiadającą się adwokatką. Zdziwienie, oburzenie, dojmujące uczucie bólu i postanowienie aby zaakceptować zaistniałą sytuację i przeczekać w nadziei, że przygoda miłosna małżonka będzie krótkotrwała – to pierwsze reakcje zdradzonej żony. Janda wiedzie widza przez historię zmagań bohaterki zdradzonej, oszukanej przez los. Stany euforycznego szczęścia bohaterki i nadziei, że jednak najgorsze nie nastąpi – mąż nie odejdzie, przeplatają się z kamienną goryczą i kresem zwątpienia. Histeryczny śmiech, euforia, cynizm, bezbrzeżne cierpienie to stany psychiczne kobiety, której świat uczuć legł w gruzach. Trudno nie zadać pytania, czy zawarty związek małżeński pieczętujący gorące uczucia jest bezpieczną polisą na szczęśliwy los, czy można całe swoje życie i nadzieje pokładać w drugim człowieku. Miłość bohaterkę „Kobiety zawiedzionej” zniewoliła, psie przywiązanie do męża okazało się pułapką.
Cierpienia zawodu miłosnego wzmacniane są przez gorycz z powodu bezlitosnego upływu czasu – erozji kobiecej urody.
Bohaterka, gdy mąż sugeruje, że już czas aby kupiła sobie jednoczęściowy kostium kąpielowy, który ukryje defekty zniekształconej przez czas figury, z determinacją pyta: czy moje ciało nie ma już prawa do powietrza i słońca tylko dlatego, że mijają lata?
Krystyna Janda w czasie spektaklu śpiewa kilka znanych francuskich piosenek, które są ilustracją aktualnego stanu psychicznego bohaterki. Robi to znakomicie. Cały spektakl jest ucztą dla widza. Aktorka jest kobietą, która na scenie nigdy nie zawodzi.»
Ht
Gazeta Rolnicza nr 90
09-11-1994
«Krystyna Janda jest naprawdę wielką osobowością polskiego teatru. Może nawet największą wśród aktorek średniego pokolenia. Panuje całkowicie nad widownią nawet w tak przeciętnej sztuce – nie sztuce, jak „Kobieta zawiedziona”, wykrojonej z powieści Simone de Beauvoir. Jedna pani tak się rozpłakała, że towarzyszący jej pan nie mógł jej uspokoić. Nieudane małżeństwo, rozdroże miłości bez perspektyw i w dodatku w wieku pozapoborowym… Co druga kobieta przez to przechodzi, więc chętnie się rozczula. Simone de Beauvoir nie poradzi nam, jak z takiej zapaści wybrnąć, ale jej filozoficzny dystans i niekiedy poczucie humoru dają wrażenie wentylacji.
Ta nowa pozycja objazdowa Krystyny Jandy znalazła się zbyt blisko poprzedniej, czyli „Shirley Valentine„. Temat zawiedzionej kobiety w obydwu jest taki sam, tyle, że u „Walentynowej” przeważała tonacja buffo. Widocznie tamten objazd okazał się skuteczny finansowo, skoro pani Janda nie zmieniała już przynęty. Zwielokrotniła równocześnie widownię, gra tylko w dużych salach, jak w chorzowskim Teatrze Rozrywki, gdzie jest 750 miejsc i jeszcze wydać można wejściówki.
Czy jedna osoba potrafi opanować takie audytorium? Monodram jest sprawą kameralną, sprawdza się w salkach do 300 miejsc. Od czegóż jednak technika? Więc pani Janda zabrała w podróż mikrofon. Przez pięć
godzin (bo gra jednego wieczoru dwa przedstawienia), stoi przed mikrofonem, w dodatku na taaakich obcasach. Historię Moniki i Maurycego relacjonuje nam nieruchomo, czasami także śpiewając. Pracują tylko twarz aktorki, jej głos i trochę ręce. Co prawda, twarzy nie widać w półmroku, ale powtarza się ona na ekranie. Grają więc jakby dwie Jandy, ta prawdziwa i ta filmowa, przytłaczająca pierwszą. Czeski reżyser Alfred Radok już kiedyś stworzył w Pradze eksperymentalne studio „Laterna magica”, wprowadzając żywego aktora w świat filmowych obrazów. Aktor był ociupinką, która na ekranie zamieniała się w olbrzyma. Obecnie wykorzystała ów pomysł reżyserująca „Kobietę” MagdaUmer.
Precyzja spektaklu jest idealna. Krystyna Janda gra pod taką samokontrolą, że nie przyłapie się jej na fałszu, na zbędności wyrazu. Jest szczera i wspaniała w tym, co chce powiedzieć i nawet panowie, którzy wolą futbol i politykę, siedzą jak trusie, także aktorzy, nie spieszący się przecież do rozdawania laurek koleżankom i kolegom, nie mają słów podziwu.
Dziwną agencję wybrała wielka aktorka dla swego rozpowszechniania. Dziwną dlatego, że nie lubi ona dobrej współpracy z prasą. Prośba o bilet recenzencki spotkała się z kategoryczną odmową, a w motywacji dało się słyszeć stwierdzenie: „Ani myślę uszczuplać swoich zarobków”. To nie łaska, ale stały obyczaj i w pewnym sensie rewanż. Kto nie kartoflami handluje, ale sztuką, wiedzieć powinien, że prasa daje teatrowi bezpłatną reklamę, zawsze i wszędzie, od święta i na co dzień, robiąc to zresztą z wielką przyjemnością. Ludzkie pojęcie przechodzi, jakich „mecenasów” zaczyna teraz mieć sztuka.»
Irena T. Sławińska
Trybuna Śląska nr 33
08-02-1995
«”Nie, bez ciebie przecież / już nie umiem żyć / Banalniejszych słów nie może być / (…) Jak ja sobie radę z moją klęską dam / obróconą w banał porzuconych dam / Nie, ja nie uwierzę, że nie wrócisz i / będę czekać do końca mych dni”.
Te polskie słowa, ułożone przez Jeremiego Przyborę do melodii z filmu „Parasolki z Cherbourga” mogłyby być mottem spektaklu, w którym Krystyna Janda opowiada historię Moniki – bohaterki powieści Simon de Beauvoir „Kobieta zawiedziona”. Zawód Monice sprawił mąż, który po wielu latach małżeństwa porzucił ją dla innej. Monika w dzienniku zapisuje uczuciowy dramat kobiety, która nie możne pogodzić się z losem, ponieważ swojego mężczyznę wciąż bardzo kocha. Miłość to śmieszna, głupia, szalona, ale prawdziwa.
Magda Umer, reżyser przedstawienia, wymyśliła dla Krystyny Jandy teatralną sytuację, w której niewiele aktorek w ogóle zgodziłoby się wystąpić. A jeszcze mniej wyszłoby z niej obronną ręką. Janda stoi przy mikrofonie na wielkiej, prawie pustej scenie Teatru Powszechnego. Czasami odejdzie na parę kroków. Nie ma żadnego rekwizytu poza sweterkiem, który zdejmuje, by potem włożyć go z powrotem. Z tyłu za aktorką umieszczono wielki ekran. Monotonnym, maszynowym pismem wystukiwane są w nim daty kolejnych zapisków w dzienniku Moniki, czasem jakieś zdania.
Gdy Janda mówi monolog swej bohaterki na ekranie pojawia się zbliżenie jej twarzy. Widz właściwie nie wie na co patrzeć: na aktorkę na scenie czy na jej filmowy obraz. Monolog uzupełniają piosenki – same największe francuskie szlagiery, do których polskie teksty oprócz Przybory napisał Wojciech Młynarski. Wprawne ucho rozpozna: „Jesienne liście” Juliette Greco, „C’est si bon” Erthy Kitt, „N’est me qui te pas” Brela, melodię z filmu „Kobieta i mężczyzna”, i jeszcze piosenki Aznavoura, Jo Dassina, Salvatore Adamo.
To wszystko razem trwa dwie godziny. Teatralnie, wydawałoby się, nie do wytrzymania. A do tego historia, którą Janda opowiada – do bólu banalna i sentymentalna. De Beauvoir pokazuje babską psychologię w taki sposób, że chyba same kobiety muszą zgrzytać zębami. Zwłaszcza jeśli ich kłopoty z mężami często są bardziej prozaicznej natury. A jednak spektakl w Powszechnym się ogląda! Patrzy się po prostu na Krystynę Jandę, która w fascynujący sposób nasyca opowieść Moniki czymś, co znów banalnie można nazwać: prawdą uczuć. Janda żyje swą bohaterką. Bez nadmiernej wszakże ekspresji przedstawia huśtawkę emocji opuszczonej kobiety: przygnębienie, które na chwilę zamienia się w nadzieję na odzyskanie miłości, a potem rozpaczliwa szamotanina, złość, rezygnacja, coraz większy smutek, wreszcie poczucie samotności.
Łzy Jandy są najprawdziwsze. Ale czasami jej bohaterka zdobywa się na autoironię i wtedy na twarzy pojawia się grymas uśmiechu. To jasne: ta historyjka pod pozorami psychologicznej głębi kryje w istocie proste prawdy sentymentalne. Ale przecież takie rzeczy również bardzo lubimy. Nie tylko panie. Filozoficzne pisma Jean Paul Sartre’a, życiowego partnera Simon de Beauvoir, zostawmy na inny wieczór.»
Wojciech Majcherek
Życie Warszawy nr 109
11-05-1994
«Trawestując mistrza – „sama, na wielkiej, pustej scenie”. Za scenografię starczają „tapety” z powiększonym maszynopisem pamiętnika, mikrofon i wielki ekran, na którym widzimy twarz bohaterki, rejestrowaną przez, umieszczoną na brzegu sceny, kamerę. Za kulisami usadowił się zespół muzyczny, który akompaniuje Krystynie Jandzie w czasie, gdy wykonuje ona, wtopione w tekst, piosenki francuskie, w polskim przekładzie Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przybory.
„Kobieta zawiedziona”, według tekstu Simone de Beauvoir, to spektakl stworzony dla znakomitej aktorki. W podwójnym sensie – powstał z myślą o tej właśnie wykonawczyni i przylega idealnie do jej aktorstwa. Krystyna Janda czuje się znakomicie w takiej materii teatralnej; była już przecież zbudowana na podobnej zasadzie „Biała bluzka” i była „Shirley Valentine„, przedstawienia, które łączy się z nazwiskiem Krystyny Jandy jednym tchem. Janda umie samodzielnie skupiać uwagę publiczności przez ponad dwie godziny przede wszystkim naturalnością. To oczywiście warsztat, ale dawkowany dyskretnie, niby przypadkiem, zawsze z wyczuciem nastroju widowni. Aktorka stosuje metodę, która sprawdza się tylko w przypadku bardzo silnych osobowości – to jest to jej charakterystyczne „zacinanie się”, przerywanie zdania w połowie, zawieszanie głosu przed pointą. Ona nawet myli się czasem na serio, ale tak, że potęguje to wrażenie zwykłej z nami rozmowy.
Suflerka Krystyny Jandy opowiadała kiedyś, że praca z gwiazdą daje jej maksimum satysfakcji, ale i przyprawia niemal o zawał serca, Janda bowiem, gdy się znudzi jakimś tekstem, to go sobie na scenie przestawia, improwizuje, dopowiada, etc. Taki manewr możliwy jest oczywiście tylko w przypadku, gdy aktorka pracuje bez partnera i bierze za wszystko odpowiedzialność. Ma niebywałą intuicję; nigdy się nie zapłacze, a rzeczonym, osobistym, stosunkiem do mówionych kwestii, podbija widza w dwójnasób,
Tym razem również, bo tak naprawdę „Kobieta zawiedziona” nie jest tekstem najlepszym, a każdym razie nie jest tekstem szczególnie odkrywczym czy bulwersującym. Ot, krótka historia odkrytej zdrady i cierpienia, wywołanego odejściem mężczyzny, któremu podporządkowało się bez reszty własne życie. Na dobrą sprawę opowiadanie Simone de Beauvoir jest nawet banalne, choć Magda Umer – adaptatorka i reżyser przedstawienia, zrealizowanego w warszawskim Teatrze Powszechnym – ulepiła je wcale zgrabnie. Jeśli jednak ktoś rzeczywiście pomógł tekstowi, to właśnie Krystyna Janda, która ten wielki monolog uszlachetniła prawdopodobieństwem i wielką gamą emocji. W filmowym sposobie rejestracji, za pośrednictwem wspomnianego ekranu, śledzić możemy każdy niuans uśmiechu i rozpaczy, dzięki czemu sceniczna Monika jest kobietą normalną, być może jedną z tych, które zasiadły na widowni Teatru Rozrywki. To jest kreacja wywiedziona z codzienności i ze znajomości kobiecej psychiki.
To prawda, że ktoś, kto zna poprzednie wcielenia aktorki, nie znalazł w tym spektaklu niczego zaskakującego. „Kobieta zawiedziona” jest przedstawieniem dokładnie takim, jakiego po Jandzie wszyscy się spodziewali. Z drugiej jednak strony, stanąć na wysokości zadania i przez tyle lat móc sprostać oczekiwaniom widowni to nie jest chyba mało?»
Henryka Wach-Malicka
Dziennik Zachodni nr 28
08-02-1995
«Już po raz drugi – w odstępie kilkunastu miesięcy – KrystynaJanda pojawia się w Opolu z monodramem. Po zeszłorocznej „Shirley Valentine” przyszedł czas na „Kobietę zawiedzioną” Simone de Beauvoir.
Monodramy mają to do siebie, że nie zawsze, z racji swej trudności i statyczności, dobrze odbierane są przez widzów. Ale nie w wykonaniu Krystyny Jandy. Jej bohaterka to postać, z którą utożsamić się może każda kobieta. 44-letnia Monika, żona lekarza, całe życie poświęciła najbliższym. Odchowała córki, prowadziła dom. Teraz czuje się się osamotniona, zaniedbana przez męża. Podejrzewa Maurycego o zdradę, a kiedy owo podejrzenie przeradza się w pewność, zaczyna walkę o swoje małżeństwo, o prawo do szczęścia.
Monodram zaprezentowany został w formie pamiętnika. Mamy do czynienia z rodzajem wiwisekcji. Bohaterka analizuje swoje życie, reakcje, zachowania własne i najbliższych. Śledząc parę miesięcy życia Moniki, widz ma wrażenie, jakby uczestniczył w zbiorowej psychoterapii. Utożsamić się z losem scenicznej bohaterki tym łatwiej, że jej problemy są przecież takie bliskie, takie własne.
I choć – w przeciwieństwie do „Shirley Valentine” – zakończenie opowiadania „Kobieta zawiedziona” nie jest optymistyczne. Monika wszak, przegrywaj to przecież nie mamy tu do czynienia z osobą zgorzkniałą, nudną. Swoją bohaterkę autorka tekstu i odtwórczyni postaci, obdarzyły humorem, autoironią, mimo wszystko optymizmem. Monika po przegranej próbuje pozbierać się i rozpocząć życie od nowa, choć będzie ją to kosztowało wiele wysiłku…
Oba spektakle „Shirley Valentine” (niedawno odbyło się w Teatrze Powszechnym w Warszawie dwusetne przedstawienie) i „Kobieta zawiedziona” zawdzięczają swe powodzenie Krystynie Jandzie. Aktorka mimo ascetycznej wręcz scenografii potrafi swoją osobą wypełnić całą scenę. Pomysł z rzutnikiem i zbliżeniem twarzy na ekranie jest znakomity. Widać każdy grymas, błysk oka, łzy. To dzięki Jandzie i jej grze postać Moniki wydaje się być autentyczna, bliska. Janda potrafi na scenie być wyciszona, liryczna, by w chwilę później zadziwić ekspresją, autoironią. A przecież mówienie o uczuciach nie jest łatwe. Wszak pomiędzy wzniosłością, patosem i kiczem granica biegnie nader cienka.
Zastanawiałam się, czy skądinąd bardzo piękne piosenki m.in. Charlesa Aznavoura, Francisa Blancha, Michela Legranda (w polskim przekładzie J. Przybory i W. Młynarskiego), nie rozbijają akcji, czy w ogóle są potrzebne? Na pewno z przyjemnością się ich słucha i stanowią sympatyczne wzbogacenie monodramu. W każdym razie, kto nie widział Jandy w Opolu, niech żałuje. Choć z drugiej strony być może owych żałujących byłoby mniej, gdyby nie drakońskie ceny biletów – 190 tys. zł (starych). Czy to nie przesada, mimo, że firma pt. „Krystyna Janda” wspaniała?»
Maria Szylska
Gazeta Opolska nr 30
10-12-1995
«Głośny spektakl „Kobieta zawiedziona” według pamiętnika Simone de Beauvoir, prezentowany na scenie warszawskiego Teatru Powszechnego, będzie mogła niebawem zobaczyć lubelska publiczność. Właściwie jest to monodram, w którym występuje Krystyna Janda, a towarzyszy jej zespół muzyczny, bowiem aktorka nie tylko opowiada, ale także śpiewa – o życiu, miłości, zdradzie…
Postać bohaterki i wiwisekcja uczuć kobiety porzuconej, analizującej swoje małżeństwo, jest fikcją literacką, jednakże trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka zawarła w niej cechy bardzo osobiste.
– Ów spektakl – mówi Krystyna Janda – to jakby analiza sposobu myślenia kobiety, analiza bólu, rozpaczy… Kobiety, która dowiaduje się, że mąż ją zdradza, a ona… postanawia przeżyć razem z nim swoją życiową tragedią i na wszystko się zgodzić. Chyba po raz pierwszy zdarzyło się w moim życiu zawodowym coś dziwnego, dotychczas niespotykanego. Ja gram, śpiewam, za mną na ekranie jest zbliżenie mojej twarzy. Kiedy mówię szeptem do mikrofonu, powstaje złudzenie bliskości, intymności nawet. Monolog uzupełniają największe francuskie przeboje: „Martwe liście”, „Tombe la neige”, „N’est me qui te pas”… Piękne piosenki z pięknymi tekstami Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przybory.
Po spektaklu przychodzą do mnie zapłakane kobiety i rzucają mi się w objęcia. A ja tłumaczę, że gram tylko i nie mam z tą historią nic wspólnego, że nie mam dla nich rad, by mąż, który odszedł, nagle wrócił…
Zdarzyło mi się to po raz pierwszy, aby tekst przedstawienia, tak bardzo dotykał widownię. Ale to piękny tekst, który nikogo nie oskarża. Tekst, który mówi, że miłość jest jak nieszczęście, choroba, mogąca przytrafić się każdemu…
Adaptacja tekstu i reżyseria przedstawienia – Magda Umer, kierownictwo muzyczne – Wojciech Borkowski. Premiera miała miejsce w warszawskim Teatrze Powszechnym w kwietniu tego roku, natomiast w Lublinie spektakl zostanie zaprezentowany dwukrotnie: 14 listopada o godz. 17 i 20 w „Chatce Żaka”.
Autorka pamiętnika, który posłużył za kanwę przedstawienia Simone de Beauvoir była partnerką życiową Sartre’a. Jej twórczość mieści się w kręgu literatury egzystencjalistycznej. Filozof z wykształcenia, początkowo poświęciła się pracy pedagogicznej. Pierwszą powieść „L’Invitée” opublikowała w 1943 r., drugą „Cudza krew” w 1945 r. Pięć lat potem wydała „Drugą płeć” – obszerne studium psychologiczne, poświęcone kobiecie na tle dziejów. Największy rozgłos uzyskała jej powieść „Mandaryni”, za którą otrzymała w roku 1954 nagrodę Goncourtów. Istotne w twórczości Simone de Beauvoir są utwory autobiograficzne: „Pamiętnik statecznej panienki” (1958), „W sile wieku” (1960) i „Siła rzeczy” (1963), będące nie tylko wyrazem buntu przeciwko moralności mieszczańskiej, lecz także znakomitym komentarzem do filozofii Sartre’a.
Napisana w formie pamiętnika „Kobieta zawiedziona”, została opublikowana w roku 1967.»
św
Dziennik Lubelski nr 218
10-11-1994
«Właściwie wszystko, jeśli myśleć o tym z osobna, jest dość przeciętne. I pamiętnik Simone de Beauvoir, który posłużył do skonstruowania narracji, anegdoty, a po trosze klimat i dramaturgia w tym przedstawieniu. Melodramatyczna, niezbyt oryginalna jest sprawa, o której opowiada bohaterka. Choć trzeba przyznać, że motyw zdradzanej i opuszczanej żony stosunkowo nieźle funkcjonuje w rozmaitych gatunkach literackich.
Nie są, niestety, arcydziełami w tym przedstawieniu znane przeboje francuskiej piosenki z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie są arcydziełami, bo nie śpiewają ich: Ertha Kitt, Dalida, czy Charles Aznavour. Funkcjonują tu bardziej jako śpiewana odmiana monologu. Jako „sielanki, dumki, szepty i krzyki” w stylu Magdy Umer. Polskie przekłady JeremiegoPrzybory i Wojciecha Młynarskiego, choć same w sobie, jak zwykle błyskotliwe, nie są jednak oryginałami i nie sądzę, aby serio można było kojarzyć np. wielki przebój „La bohme” Aznavoura z tytułem „Jak to było”.
Właściwie na scenie też niewiele się dzieje. Jest pusto. Stolik, krzesło, stojak z mikrofonem. Horyzont i kulisy sceny „zadrukowane” fragmentami pamiętnika. Można przeczytać pojedyncze zdania, daty, słowa. Można sprawdzić, że aktorka naprawdę mówi to samo. Na horyzontalnej ścianie pojawia się ekran,
Jak w kinie. Na nim prawie przez cały czas wyświetlana jest na dużym zbliżeniu twarz aktorki. Przez dwie godziny. Dłużej niż trwa przeciętny film fabularny.
Wszystko jest więc w tym przedstawieniu dość przeciętne, banalne, takie sobie, a przecież całość Jest na przekór temu naprawdę bardzo dobra. I nie jest niczym innym, jak wielkim aktorskim osiągnięciem Krystyny Jandy. Pewnie, że przy pomocy tego wszystkiego, co podsuwała jej autorka, reżyserka, piosenki, scena, ekran itd., itd.; ale myślę, że dziś tak naprawdę tylko Krystynę Jandę stać na to, aby zahipnotyzować widownię na dwie godziny w takim stopniu, w jakim nie udaje się to w innych przedstawieniach wielu znakomitym aktorom występującym razem.
Można się zastanawiać, czy sprawia to jej niezwykle wyrazista, żywa i bardzo prawdziwie reagująca twarz możliwa do podglądania poprzez ciągłe zbliżenie. Czy sprawia to jej niezwykle sugestywny sposób opowiadania o własnym losie, w którym kolejne rozdziały najintymniejszych przeżyć otwierają się tak jakby otwierała się tajemnicza szafa z wieloma szufladami. Czy sprawia to narastająca dramaturgia wchodzenia „w siebie” kontrapunktowana inteligentnym poczuciem humoru i autoironią. Czy sprawia to jeszcze wiele zupełnie innych, własnych, osobistych cech aktorki, która po kilku sezonach dość nieciekawych ról, teraz wydaje się wracać do wspaniałej formy.
Wszystko to wydaje się mniej ważne wobec faktu, że tak naprawdę Janda staje sama przed widownią i potrafi ją zafascynować. Niewielu dziś w teatrze na to stać. Może nikogo.
Dlatego: brawo Janda!»
Andrzej Lis
Trybuna nr 129
04-06-1994
«Simone de Beauvoir (1908-1986), partnerka życiowa Jean -PaulSartre’a czołowego przedstawiciela egzystencjalizmu z wykształcenia była filozofem. Poświęciła się początkowo pracy pedagogicznej, później pisarstwu.
Powieści: „Cudza krew”, „Mandaryni”, psychologiczne studium poświęcone kobiecie na przestrzeni historii ludzkości „Druga płeć”, utwory autobiograficzne: „Pamiętnik statecznej panienki”, „W sile wieku”, „Siła rzeczy” są komentarzem do filozofii Sartre’a. Egzystencjalizm zakładał, że człowiek jest wolny w swoim postępowaniu i jednocześnie odpowiada za swoje czyny. Nawet wtedy gdy okoliczności zewnętrzne mogą ograniczać zakres swobody podejmowanych decyzji.
Znaczna część spuścizny literackiej Simone de Beauvoir dotyczy kwestii kobiet – ich sytuacji w nowoczesnym społeczeństwie.
Pisarka w książce „Siła rzeczy”. pisała: „Kiedy miałam 30 lat, byłabym zapewne zdziwiona, a nawet zirytowana, gdyby ktoś mi powiedział, że będę się zajmowała problematyką kobiecą i że wśród kobiet znajdę najpoważniejszych czytelników. Nie żałuję, że tak się stało. Dla nich – rozproszonych, cierpiących, pokrzywdzonych – bardziej niż dla mężczyzn istnieje sprawa ryzyka, istnieją zwycięstwa i klęski. Ich los mnie interesuje i wolę mieć ten ograniczony, ale konkretny wpływ, jaki mogę uzyskać poprzez nie, niż rozpływać się w problemach wszechogarniających”.
W 1954 r. Simone de Beauvoir otrzymała nagrodę Goncourtów za powieść „Mandaryni”. W 1967 r. napisała „Kobietę zawiedzioną” – zamknięty w formie pamiętnika opis stanu uczuć kobiety porzuconej przez męża po kilkunastoletnim trwaniu ich związku.
W ubiegłym sezonie teatralnym Teatr Powszechny w Warszawie im Zygmunta Hubnera wystawił monodram według „Kobiety zawiedzionej” Simone de Beauvoir w reżyserii i adaptacji MagdyUmer, w wykonaniu Krystyny Jandy. Teksty francuskich piosenek, które Janda śpiewa na scenie przetłumaczyli: Wojciech Młynarski i Jeremi Przybora.
Monodram jest zawsze najwyższym sprawdzianem sztuki aktorskiej, w którym aktor odtwarzający rolę musi skupić na sobie uwagę widzów przez cały czas trwania przedstawienia. „Sztuka „Kobieta zawiedziona” w wykonaniu Krystyny Jandy pozostawia widza z uczuciem niedosytu. Niepostrzeżenie nadchodzi finał, choć chciałoby się jeszcze długo uczestniczyć w sprawowanym misterium teatralnym.
Janda odtwarza rolę żony wziętego lekarza paryskiego. Przez wiele lat trwania ich związku poświęciła się prowadzeniu domu i wychowywaniu dwóch córek. Gdy dzieci dorosły i opuściły dom wydawać by się mogło, że nadszedł czas powtórnego życia tylko we dwoje, nieskończone przeżywanie kolejnych miodowych miesięcy. Szokiem dla bohaterki jest odkrycie romansu męża z młodą świetnie zapowiadającą się adwokatką. Zdziwienie, oburzenie, dojmujące uczucie bólu i postanowienie aby zaakceptować zaistniałą sytuację i przeczekać w nadziei, że przygoda miłosna małżonka będzie krótkotrwała – to pierwsze reakcje zdradzonej żony. Janda wiedzie widza przez historię zmagań bohaterki zdradzonej, oszukanej przez los. Stany euforycznego szczęścia bohaterki i nadziei, że jednak najgorsze nie nastąpi – mąż nie odejdzie, przeplatają się z kamienną goryczą i kresem zwątpienia. Histeryczny śmiech, euforia, cynizm, bezbrzeżne cierpienie to stany psychiczne kobiety, której świat uczuć legł w gruzach. Trudno nie zadać pytania, czy zawarty związek małżeński pieczętujący gorące uczucia jest bezpieczną polisą na szczęśliwy los, czy można całe swoje życie i nadzieje pokładać w drugim człowieku. Miłość bohaterkę „Kobiety zawiedzionej” zniewoliła, psie przywiązanie do męża okazało się pułapką.
Cierpienia zawodu miłosnego wzmacniane są przez gorycz z powodu bezlitosnego upływu czasu – erozji kobiecej urody.
Bohaterka, gdy mąż sugeruje, że już czas aby kupiła sobie jednoczęściowy kostium kąpielowy, który ukryje defekty zniekształconej przez czas figury, z determinacją pyta: czy moje ciało nie ma już prawa do powietrza i słońca tylko dlatego, że mijają lata?
Krystyna Janda w czasie spektaklu śpiewa kilka znanych francuskich piosenek, które są ilustracją aktualnego stanu psychicznego bohaterki. Robi to znakomicie. Cały spektakl jest ucztą dla widza. Aktorka jest kobietą, która na scenie nigdy nie zawodzi.»
ht
Gazeta Rolnicza nr 90
09-11-1994
«Od kobiety odchodzi mąż, bo zakochał się w innej. Takie historie zdarzają się stale i są właściwie banalne, chociaż na pewno nie jest banalny dramat opuszczonej żony. Simone de Beauvoir, głośna niegdyś pisarka francuska, wieloletnia towarzyszka życiaSartre’a, przedstawiła podobną historię w postaci pamiętnika kobiety, którą po dwudziestu paru latach udanego małżeństwa zostawia mąż. Ten pamiętnik zatytułowany „Kobieta zawiedziona” zaadaptowała dla warszawskiego Teatru Powszechnego i wyreżyserowała Magda Umer, a w głównej i jedynej roli wystąpiła Krystyna Janda.
Prawie dwugodzinny (z przerwą) monodram wypełnia Janda znakomicie. Stoi przed mikrofonem na tle scenografii opartej na prostym, ale znaczącym pomyśle: wszystkie ściany pokrywają zapiski z pamiętnika. Tylko na wprost widza zostawiono niewielką białą płaszczyznę: ekran, na którym możemy obserwować zbliżenia twarzy aktorki. Rytm zapisków wystukiwanych na maszynie i pojawiających się na ekranie określa również rytm całego spektaklu.
Mam wciąż przed oczami dziewczęcą Krystynę Jandę z filmu „Człowiek z marmuru”. Biegnie w dżinsach pełna wściekłej energii korytarzem telewizyjnym na Woronicza i ciągnie za sobą wielki wór, cały swój majątek. Teraz to wielka gwiazda, dojrzała aktorka, która świetnie panuje nad różnymi gatunkami sztuki scenicznej: z takim samym mistrzostwem mówi i śpiewa.
Bardzo dobrym teatralnym pomysłem okazało się połączenie historii opowiedzianej przez francuską pisarkę z francuskimi piosenkami z repertuaru Juliette Greco, Charlesa Aznavoure’a, Jacquesa Brela, Joe Dassina, Adamo, do których polskie teksty napisali Jeremi Przybora i Wojciech Młynarski. Sposób opowiedzenia tej historii, jej realia – wiążą się z epoką już minioną, ale i te piosenki przypominają swym klimatem czasy dawniejsze.
Gdyby gdzieś na świecie powstało tego typu przedstawienie: wielka gwiazda w znakomitej roli, z melodramatycznym, ale przecież inteligentnie napisanym tekstem, przy tym doskonale śpiewa stare przeboje, zrobiono by z tego ogromne wydarzenie. Nie myślę już nawet o prasie, telewizji, wywiadach, recenzjach itd. Myślę, że przedstawieniu towarzyszyłyby kasety, plakaty, nawet specjalnie wydana książka z prozą de Beauvoir. U nas rzecz prawie przechodzi bez echa. Tylko telewizyjna Dwójka zrobiła reportaż z prób i pokazała go parę tygodni temu.»
Krzysztof Pysiak
Antena nr 22
23-05-1994
«Żeńska część publiczności monodramu Krystyny Jandy „Kobieta zawiedziona” roniła ukradkiem łzy, męska mniejszość musiała walczyć z wyrzutami sumienia. W czasie spektaklu, na który złożyły się fragmenty powieści Simone de Beauvoir i największe francuskie szlagiery o miłości, nad dość obskurnym wnętrzem krakowskiej operetki unosił się chwilami klimat ukochanego przez egzystencjalistów paryskiego Bulwaru Saint Germain de Prés.
Wścibscy czytelnicy w powieści-pamiętniku autorstwa wieloletniej przyjaciółki Sartre’a doszukiwali się echa jej własnych dramatów. Zwierzenia Monique rozpaczliwie starającej się odzyskać uczucia ukochanego oddane zostały tak przejmująco, że – zdaniem wielu – musiały mieć źródło w osobistych przeżyciach.
Grany gościnnie w Krakowie spektakl Teatru Powszechnego łączy efekty teatralne i filmowe. Scenę, na której stoją jedynie stolik, dwa krzesła i mikrofon, otaczają płachty papieru zadrukowanego fragmentami pamiętnika. Na nich, w głębi znajduje się ekran, na którym – jak w firnie – pojawiają się napisy i ogromne zbliżenia twarzy aktorki. Przez dwie godziny Krystyna Janda monologuje, płacze, śmieje się i śpiewa o miłości, pokazując rozjaśnioną szczęściem lub nagle postarzałą twarz.
Fragmenty dziennika, wybrane przez reżyserkę Magdę Umer, ukazują dramatyczną przemianę bohaterki, która znalazła się w banalnej, lecz przez to nie niemej bolesnej sytuacji porzuconej kobiety. Tekst, chwilami dramatyczny, choć nie pozbawiony wisielczego poczucia humoru, kiedy indziej przypomina bezładną paplaninę.
Krystyna Janda stara się powściągać nadmierną ekspresję, ograniczając się do nerwowego ocierania łez gestem kobiety, która nie chce rozmazać makijażu. Aktorka przez dwie godziny mówi i śpiewa stojąc przed mikrofonem i tę – z założenia sztuczną sytuację – już po paru minutach przyjmujemy jako coś zwykłego, coś, co absolutnie nie przeszkadza intymnym zwierzeniom. Równie naturalne wydają się przejścia od monologu do śpiewu, a właściwie melorecytacji z towarzyszeniem grającego na żywo zespołu.
– Słowa niczego nie wyrażają – mówi w pewnej chwili bohaterka. W owym napięciu między uczuciową szamotaniną a bezradnością słów leży siła spektaklu.»
Agnieszka Fryz-Więcek
Gazeta Krakowska nr 67
21-03-1995
«”Kobieta zawiedziona” – a cóż za nie trafiony tytuł! Dramat, który rozgrywa się na scenie, jakkolwiek nie należy do tych rzadkich, przecież nie zamyka się w kategoriach określeń tak mdłych jak „zawiedziony”.
Simone de Beauvoir zatytułowała swoją sztukę (swój pamiętnik?) „La femme rompue”, co trafniej tłumaczyłoby się jako „Kobieta załamana” albo nawet „rozdarta”.
Banał. On po kilkunastu latach szczęśliwego małżeństwa otrzepuje łupież z klap garnituru, wciąga brzuch i stroszy pióra, odchodząc do innej. Ona, jak zwykle, dowiaduje się ostatnia. Znacie to? Nic nowego! Odchowane dzieci, wymyte okna, lśniące podłogi, dostatek, nic tylko odcinać kupony, cieszyć się życiem, karierą męża. Tymczasem on ma romans z tą, o której jeszcze niedawno mówił „snobka”. Przelotny, krótkotrwały, nic nie znaczący romans. Więc co? Przeczekać? Tylko przeczekać, na pewno mu się znudzi. Nie nudzi mu się. Ba, to trwa już 18 miesięcy. „Zrozum mnie, bądź cierpliwa” – mówi. Jest cierpliwa. Stara się nawet być konsekwentna w swojej wyrozumiałości. Również wtedy, gdy informuje o tym, że nie wróci na noc. Ale on nie rzuca tej snobki, natomiast od niej wymaga ciągłych deklaracji, spokoju, tolerancji, opanowania. Wspomnienia nie łączą, łóżko dzieli, wspólny jest jeszcze tylko adres.
Bohaterka Simone de Beauvoir przyjęła najbardziej dojmującą strategię przetrwania – tolerować, nie zauważać, wybaczać, udawać, że nie ma problemu. Wymagania stawiane jej właśnie powodują rozdarcie nie tyle w kategoriach wyborów, których musi dokonywać, ile w tej części osobowości, która jest rozpaczą i nadzieją. ” Jak to było? Jak to było że łatwo nam tak było żyć Jak to było? Jak to było że tak nam z sobą mogło być?” Bohaterka ponosi oczywiście klęskę. On ostatecznie odchodzi.
Na spektaklu, który obejrzeliśmy za sprawą Estrady Lubelskiej, Krystyna Janda śpiewa piosenki Aznavoura, Dassina, Brela, Adamo. Towarzyszy jej ośmioosobowy zespół muzyczny.
Sala wypełniona po brzegi. Oszczędna scenografia, na ekranie zbliżenie twarzy aktorki – śmieje się, płacze, oczekuje. Czasami spogląda na siebie „z boku”, z dystansem, jeszcze stać ją na gorzki żart, ironię.
Na sali wzdychają kobiety potencjalnie zdradzane, przeżywające dojmujący ból opuszczenia i samotności razem z bohaterką. Klęska może stać się udziałem każdej z nich. Żadna nie widzi się w osobie „tej drugiej”.
Można powiedzieć, iż postać Krystyny Jandy odsuwa się na plan drugi wobec wspaniałych piosenek, oczywiście takich z dramatycznym zakończeniem, i wobec tekstu, który w sposób literacki oddaje prozę życia. Można dalej powiedzieć, iż ta sztuka to samograj, który zawsze będzie miała pełną salę, gdyż samotność, zdrada i życiowe klęski towarzyszą nam na co dzień, a jeśli nie dziś, mogą być naszym udziałem jutro.
Krystyna Janda okazuje się bardzo liryczną piosenkarką i chciałoby się jej tylko związać przy tym ręce, gdyż jej szablonowe gesty bywają irytujące. W sumie spektakl o kobiecie zdradzonej cieszył się dużą popularnością i na pewno był jednym z bardziej udanych przedsięwzięć lubelskiej Estrady.»
Maria Dobosiewicz
Dziennik Lubelski nr 223
18-11-1994
«W piątkowe popołudnie i wieczór na widowni częstochowskiej filharmonii zasiadły głównie kobiety. Może niektóre były zawiedzione…
Na sali panuje zupełne skupienie. Wszyscy słuchają wynurzeń kobiety, która po dwudziestu latach małżeństwa zostaje nagłe postawiona przed faktem – mąż ma inną! Rozpaczliwie zaczyna ratować swoje życia. Główna bohaterka zbliża się do pięćdziesiątki. Jej -dotąd wspaniałe – małżeństwo zaczyna się nagle rozpadać. Nie może tego opanować.
Postanawia przeczekać, lecz czas zaczyna ją powoli zabijać. Pisze pamiętniki. Zdaje sobie jednak sprawę, że to, co naprawdę siedzi gdzieś głęboko w jej psychice, nigdy nie zostanie przelane na kartki zeszytu.
W „Kobiecie zawiedzionej” -autorstwa Simone de Beauvoire i reżyserii Magdy Umer -nie tylko poznajemy odczucia kobiety, która traci swój cały świat, ale i nie najlepsze zdanie, jakie autorka ma o mężczyznach.
W monodram wspaniale zostały wkomponowane piosenki. Do znanych wszystkim szlagierów teksty napisali Jeremi Przybora i Wojciech Młynarski. Uwagę widza przyciągała też oryginalna scenografia. Od góry do dołu sceny wisiały płótna, na których wydrukowano kartki z pamiętnika. Naprzeciw publiczności znajdował się szeroki ekran. Na nim to przez cały czas pokazywana była twarz aktorki, Ekran na scenie z uznaniem przyjęła zaledwie część publiczności. Inni komentowali, że „podwójna” Janda ich rozprasza.»
Aneta Nawrót
Gazeta Wyborcza – Gazeta w Częstochowie nr 257
04-11-1994
«Gdy zakończył się spektakl „Kobieta zawiedziona” w wykonaniu Krystyny Jandy, po policzkach pań spływały łzy. Panie jeszcze raz uświadomiły sobie, że niecni panowie nieraz porzucają, oszukują i zawodzą pokładane w nich nadzieje.
Fragmenty pamiętnika Simone de Beauvoir reżyser przedstawienia i autor adaptacji Magda Umer rozpisała na aktorkę, telebim i piosenki francuskie.
Aktorka zagrała jak zwykle to samo, Krystynę Jandę, którą można lubić lub nie, ale wiadomo czego się po niej spodziewać. Były zatem gwałtowne zmiany tempa i nastroju, histeria przemieniana w prawie bezgłośne łkanie, połykanie głosek, nerwowe powtarzanie słów, drżenie głosu. Bardzo przekonujące i – zwykle – celne.
Na telebimie (dużym ekranie wideo) można było oglądać nieszczęście Krystyny Jandy w powiększeniu. Były grymasy bólu, zmieniające się w bolesny uśmiech, lament zmieszany z beznamiętną relacją, drżenia warg, mrużenie oczu, łopoty rzęs – twarz kobiety coraz bardziej zawiedzionej.
Opowieść przerywał stukot maszyny do pisania.