JEJ MIEJSCE
KRYSTYNA JANDA nie byłaby Krystyną Jandą, gdyby nie stawiała przed sobą ciągle nowych zadań. Zdawać by się mogło – niewykonalnych. A są to zadania i wyzwania – to pewne – policzone nie na jednego człowieka, a całe stado artystów.
Krystyna Janda lubi przyjeżdżać na Górny Śląsk. Nie tylko do Chorzowa, choć tutaj, w Rozrywce, ma bodaj najwierniejszą publiczność, która zawsze kompletami stawia się na jej przedstawienia. Także te wakacyjno-letnie, układane w kilkudniowe ciągi gwiazdorskich popisów. Co wieczór inny spektakl, inny monodram albo jednoosobowy koncert. Niekiedy tego samego dnia dublowany. W Polsce jest niewielu aktorów, którzy wytrzymują takie tempo pracy i tak mordercze maratony. Ciągle objazdy, gościnne występy, tournee – krajowe i zagraniczne. Janda – nie mogę tego pojąć – sama sobie je wymyśla, a mogłaby przecież, po tylu latach aktywności w kinie, na scenie i estradzie, po tylu sukcesach, zacząć już dyskretnie i niezauważalnie dla publiki odcinać kupony od sławy, wielkiej popularności i jeszcze większego talentu, który jakoś nie chce jej opuścić. Talent – no, dobra – opuścić jej nie może, bo przypiął się do niej nie wiadomo kiedy i po co. Ale dlaczego ona nie może odpuścić sama sobie?
Cóż, Janda nie byłaby Jandą, gdyby nie stawiała przed sobą ciągle nowych zadań. Zdawać by się mogło – niewykonalnych. I taka odpowiedź musi nam wystarczyć, skoro do innej dostępu nie mamy. A są to zadania i wyzwania – to pewne – policzone nie na jednego człowieka, a całe stado artystów.
W ostatnich dwóch latach Janda poszła jeszcze o krok dalej. Krok? Toż to skok teatralnego Beamona, który nie liczy się z siłą ciążenia i grawitacji, z prawami fizyki (i ekonomii), które – w naszych polskich warunkach – nawet najlepszym każą spadać na twarz. Nawet nie na cztery litery. Janda utworzyła w Warszawie, przy Marszałkowskiej, w budynku po zrujnowanym kinie, prywatną scenę dramatyczną. Niekomercyjną – podkreślmy wyraźnie. Teatr Polonia, zaledwie po kilku premierach, stał się bardzo ważnym adresem na ogólnopolskiej mapie teatralnej. Stołeczna „Gazeta Wyborcza”, analizując to, co stało i dzieje się w Polonii, na jej małej scenie (duża ma powstać już jesienią i zacząć egzystencję od premiery Boga Woody Allena), nie zawahała się wybić w tytule: Cud w teatrze Jandy. I doprawdy nie ma w tych słowach cienia egzaltacji. Nie ma przesady. Ani jakiejś nadzwyczajnej taryfy ulgowej dla niedużej blondynki, która nie wiedząc, co czyni, zrobiła przez przypadek coś, czego nie odważyłby się zrobić nawet najbardziej muskularny brunet.
A w sztuce przecież przypadków nie ma, a jeśli – to zdarzają się rzadko, a już na pewno kolejne próby dojścia do artystycznej pełni muszą kończyć się katastrofą. W teatrze ta prawda potwierdza się codziennie. No, powiedzmy – po każdej kolejnej premierze. A Teatr Polonia nie tylko nie umarł zanim na dobre powstał, ale nabiera sił i rozmachu. I to jest właśnie ów cud. Cud, który nie zrodził się z niczego. Jego akuszerem jest, a któż by inny? Krystyna Janda. Ona, ale także jej i jej męża oszczędności – doda każdy dziennikarz.
„Ciekawe, dlaczego panią nie interesuje nasz plan artystyczny, jak większości zresztą ludzi i dziennikarzy, a wszyscy mówią o pieniądzach” – Janda rok temu strofowała jedną ze stołecznych dziennikarek, w skądinąd bardzo interesującym wywiadzie. „Żeby choć mówić o ryzyku, dotyczącym inwestycji w sztukę. Nie, tylko kasa i ile… A tak naprawdę pieniądze nie są najważniejsze, mój mąż spojrzał na mnie i powiedział: Umówmy się, że tych pieniędzy nigdy nie było. Problem jest inny -jaki to będzie teatr, dla kogo, co chcesz grać? Pierwszy prywatny teatr dramatyczny w Polsce, to prawdziwe ryzyko, ale jeśli się powiedzie, to może dokona się poważna rewolucja w organizacji całego życia teatralnego w Polsce. Miejmy nadzieję, że za nami pójdą inni…”.
„Teatr to najpiękniejsze miejsce świata” – twierdzi Janda. „I moje miejsce. Więc, co w tym dziwnego? Jeżeli ludzie ładują całe oszczędności w dom czy samochód, w konia, księgozbiór albo żaglówkę, to dlaczego ja nie miałabym ich władować w miejsce, które mi się wydaje warte grzechu? Gdybym chciała pływać, to bym kupiła sobie statek! Ale akurat nie umiem kierować statkiem i średnio pływam, no i nie znam się w ogóle na żegludze”.
Teatr to jest jej miejsce. Teatr jako taki, ale także – teraz – Teatr Polonia. Kto widział jej najnowszy monodram „Ucho, gardło, nóż” według prozy Vedrany Rudan, głośnej dziennikarki i pisarki z byłej Jugosławii, ten nie może mieć wątpliwości. To spektakl okrutny, bezkompromisowy, znakomity. Rzecz o tym, co w ludziach zostawiła bałkańska wojna. A zostawiła pustkę, przerażającą i do bólu poruszającą nas, którzy tę wojnę oglądaliśmy tylko w telewizji. To wielka kreacja Jandy. Nie mniejszym wydarzeniem stał się popis Katarzyny Figury, która w Polonii gra w „Badaniach terenowych nad ukraińskim seksem” Oksany Zabużko. Potem pojawił się „Darkroom” Rujany Jeger w adaptacji i reżyserii Przemysława Wojcieszka. I jeszcze „Stefcia Ćwiek w szponach życia” Dubravki Ugresic z Agnieszką Krukówną. Janda wznowiła też „Shirley Valentine” Willy’ego Russella, spektakl kiedyś grany po szyldem Teatru Powszechnego.
Jak widzimy, Polonia niemal natychmiast wypracowała swój osobliwy profil, zbudowany głównie w oparciu o świetną literaturę krajów dawnych demoludów. Literaturę kobiecą albo o kobietach, głęboko wnikającą w dylematy codzienności i współczesności. Ale bądźmy ostrożni w etykietowaniu Jandy i jej teatru. Janda nie jest feministką. Klasyczną feministką. Ona po prostu chce mówić o ludziach „normalnych”, „zwyczajnych”, podobnych – sugeruje – do mnie, do ciebie. A przecież taka była już rewelacyjna „Biała bluzka”, jej pierwszy monodram, zrobiony prawie 20 lat temu we współpracy z Magdą Umer. Janda w Polonii kroczy zatem drogą, której bynajmniej nie musiała wczoraj czy rok temu wymyślać. To jest jej droga. Droga artysty, który wie, czego chce. Artysty odważnego. To z tej odwagi zrodził się sukces. Sukces albo cud. Jak kto woli.
Janda – to jasne – nie jest na tej drodze sama. Pomaga jej nie tylko mąż, nie tylko artyści, którzy jej zawierzyli. Pomaga jej również – i czy to nie jest miłe? – „nasz człowiek ze Śląska”. Nazywa się Roman Osadnik. Jest u Jandy dyrektorem. Jeszcze niedawno był administracyjnym szefem chorzowskiej Rozrywki.
„Jej miejsce”
Krzysztof Karwat
Śląsk nr 6
10-06-2006