JANDA GRA BOSKO
W Teatrze Powszechnym grała kiedyś boską Callas, teraz w Teatrze Polonia w spektaklu „Boska” zobaczymy ją jako Florence Foster Jenkins – „najgorszą śpiewaczkę świata”
Krystyna Janda grała Helenę Modrzejewską, Marię Callas, Marlenę Dietrich. Wielkie gwiazdy. Tym razem też przedstawi nam postać historyczną. Do dziś w sklepach muzycznych na całym świecie można kupić płyty Florence Foster Jenkins. Okrzyknięta „najgorszą śpiewaczką świata”, mimo że nie miała głosu, zrobiła niewątpliwą karierą. To właśnie o niej opowiada sztuka Petera Quiltera.
Dorota Wyżyńska: Była tak naiwna i nie słyszała, że fałszuje, czy to tylko cynizm, wyrachowanie?
Krystyna Janda: Długo się nad tym zastanawiałam i wybrałam tę pierwszą interpretację postaci. Ona musiała wierzyć, że pięknie śpiewa. Śpiew przed publicznością to było spełnienie jej marzeń. Gdyby chodziło tylko o karierę, to nie warto o tym opowiadać. Nie miała łatwo. Nawet ojciec wstydził się jej śpiewu. Czy była aż tak naiwna? Miała pieniądze i marzenia. Dopiero kiedy stanęła na prestiżowej scenie – Carnegie Hall w 1944 roku – miała już ponad 70 lat, widząc reakcję widowni, zrozumiała, że publiczność się z niej śmieje. Załamała się i niedługo potem umarła. Cosme, jej akompaniator, twierdzi, że pękło jej serce. Ludzie płacili, kupowali bilety, żeby się z niej pośmiać. Bo nie mogli uwierzyć, że można być tak naiwnym i bezkrytycznym wobec siebie. A jej wydawało się, że skoro wkłada w śpiew tyle emocji, to musi być piękne. Nie ukrywam, że właśnie to mnie w tej historii poruszyło. Motto spektaklu brzmi: „Ludzie mogą mówić, że nie umiem śpiewać, ale nikt nigdy nie powie, że nie śpiewałam”. Temat w polskich realiach bardzo aktualny. Wystarczy włączyć telewizor… żeby zobaczyć ludzi, którzy chcą śpiewać, śpiewają, choć fałszują, chcą grać, grają, choć nie potrafią grać. Nie mają ani talentu, ani głosu, ani słuchu, a zgłaszają się do kolejnych programów telewizyjnych, żeby wystąpić, pokazać się, zaistnieć. To sztuka o tym, że warto mieć marzenia. Większość ludzi wycofuje się u progu swoich marzeń, bo ktoś, byle kto, powiedział im, że się do tego nie nadają. Ilu ludzi właśnie dlatego przegrywa. Mój ojciec, kiedy miał 14 lat, grał w amatorskim teatrze w Domu Kultury w Starachowicach, ale później nie odważył się spełnić swoich marzeń. Moja mama podobnie. Nie przyszło im nawet do głowy, że można. To ludzka historia, prosta, wzruszająca.
Dla aktorki grającej Jenkins autor sztuki przewidział dodatkowe wyzwanie: „Pieśni w tej sztuce powinny być śpiewane na żywo. Aktorka nie musi naśladować głosu pani Jenkins, powinna śpiewać źle, w swoim własnym stylu” – czytamy w didaskaliach. Czy łatwo jest fałszować?
– Trudno. Po pierwsze, nie jestem sopranem, a wszystkie arie, które śpiewała Jenkins, są ariami sopranowymi. Transponujemy wszystko niżej. Nadajemy temu inny charakter. Florance nie dość, że fałszowała, to nie miała jeszcze poczucia rytmu. Śpiewała słabiutkim głosikiem, drżącym, dyszącym. Ja mam po tylu latach forsownej „eksploatacji” niedomykalność strun i zdarty głos, muszę uderzyć mocno, żeby mój głos zabrzmiał, z tego zrobić „walor”. Uczę się fałszować. Mam nadzieję, że publiczności sprawi to radość. Ale wiem, że samo fałszowanie nie wystarczy. Te arie są dość długie. Żeby publiczność była w stanie je wysłuchać, wytrzymać to, do każdej musi być dołożone jeszcze jakieś zadanie aktorskie.
„Boska” to po „Trzech siostrach” Czechowa i „Szczęśliwych dniach” Becketta zdecydowanie lżejsza propozycja.
– To komedia, właściwie w zapisie farsa. Ale reżyser Andrzej Domalik potraktował ją raczej jako komedię sentymentalną. Nie nastawiamy się na ryk widowni, ale na ciepły uśmiech. To jest oczywiście bardzo naiwna historia, ale zdarzyła się naprawdę. Wszystko w sztuce opowiedziane jest z perspektywy pianisty, akompaniatora, który jest też postacią historyczną, znaną. Zachowała się płyta, na której opowiada o Jenkins. Opowiada bardzo pięknie, z miłością. Widzi śmiesznostki Florance, a mimo to daje się wciągnąć w wir wypadków. Zresztą to dzięki niej zrobił karierę. Był przeciętnym muzykiem, co też słychać na jej płytach. Ta sztuka w niezwykły sposób uczy czułości do drugiego człowieka. Każdy ma swoje słabości, śmieszności i wady i należy to uszanować. Uczy też tolerancji. Akceptacji tego, że drugi jest odmienny. Akompaniator jest gejem. Florance początkowo nietaktowna, kiedy się o tym dowiaduje, podchodzi do tego niezwykle czule. Przyjaciółka Florance cały czas jest pijana. Florance patrzy na to z absolutną wyrozumiałością. Przyjmuje jej projekty dekoracji i kostiumów, jej gust, styl, zachowanie. Służąca jest arogancka i nie umie angielskiego, Florence i jej partner życiowy, nieudany aktor, uczą się dla niej hiszpańskiego. Wszyscy oni odwzajemniają się Jenkins tym samym – akceptacją i pomocą w trudnych chwilach. Początkowo może się nam wydawać, że ją wykorzystują, korzystają z jej pieniędzy. Przede wszystkim jej towarzysz życia Saint Clere, ale to właśnie on sprawia, że Florance jest w świetnej kondycji psychicznej. Mówi jej cały czas: „Jesteś nadzwyczajna”, wspaniała, jedyna. Uważa, że powinna być wzorem dla wszystkich Kopciuszków, które marzą, żeby stać się królewną, a nie mają odwagi zrobić nawet pierwszego kroku.
Przed premierą „Marii Callas. Lekcji śpiewu” o przygotowaniach do roli mówiła Pani: „Od pół roku nie słucham niczego innego tylko jej. Fizycznie będę starała się wyglądać jak Callas. Ale tam, gdzie w grę wchodzą emocje, to już moje emocje. Nie będę udawać Callas, lecz starać się powtórzyć jej typ zachowania. Oglądałam na wideo wszystkie jej występy. Przyglądałam się, jak chodzi, jak się odwraca…” A jak przygotowywała się Pani do tej roli?
– Podobnie. Tyle że jest o wiele mniej takich materiałów. Opisy jej występów, płyty, kilka zdjęć, płyta z jej naśladowczyniami, krótkie noty biograficzne… to wszystko. Kiedy po śmierci ojca Jenkins stała się właścicielką fortuny, zaczęła hojnie sponsorować młodzież mającą ambicje artystyczne, zakładać kluby, towarzystwa, organizacje opiekujące się artystami, była przewodniczącą jedenastu kobiecych komitetów charytatywnych. To jest imponujące. Pieniądze rozdała, straciła za życia, ostatnie wydała na swój występ w Carnegie Hall.
Premiera „Boskiej” odbędzie się w piątek. Tego samego dnia na ekrany kin wejdzie film Andrzeja Barańskiego „Parę osób, mały czas”, w którym zagrała Pani kolejną postać historyczną Jadwigę Stańczakową – przyjaciółkę Mirona Białoszewskiego. Niezwykłą kobietę.
– To chyba niezwykły film, a czekaliśmy na niego aż siedem lat. Film o potrzebie drugiego człowieka, o niezwykłej relacji między Mironem Białoszewskim i Jadwigą Stańczakową. Moja bohaterka, niewidoma poetka, przez otoczenie, swoich bliskich, ojca traktowana jak ktoś wymagający ciągłej opieki i pomocy pewnego dnia, w dojrzałym już wieku spotkała Białoszewskiego, który dał jej jakby drugie, fascynujące i aktywne życie. Postawił przed nią zadania trudne dla osoby pełnosprawnej i młodej. W zamian otworzył ją na świat. Dzięki niemu zaczęła na nowo pisać. Nie potrafię o tej postaci mówić, nie potrafię słowami wyrazić tego, co o niej myślę. Paradoksalnie Jadwiga Stańczakowa to jedna z najszczęśliwszych kobiet, jakie miałam okazję grać. I myślę, że jedna z najważniejszych moich ról.
Teatr Polonia: „Boska!” Petera Quiltera, tłumaczenie Elżbieta Woźniak, reżyseria Andrzej Domalik, scenografia Dorota Kołodyńska. Występują: Krystyna Janda, Maciej Stuhr, Wiktor Zborowski, Anna Iberszer, Ewa Telega, Krystyna Tkacz. Premiera w piątek 27 kwietnia o godz. 20.
Gazeta Wyborcza
26 kwietnia 2007