JANDA I TRELA W SCENACH Z ROZPADU ŚWIATA
Piotr Cieplak w spektaklu „Szczęśliwe dni” przypomniał, że starość to nie tylko odchodzenie i pamięć, ale też trudy i radości trwania
Czy starzy ludzie myślą o przyszłości? Tak. Niektórzy nawet obsesyjnie. Zwłaszcza jeśli nie pozostało już nic do zrobienia, powiedzenia, odczucia, a człowiek nadal budzi się i ma przed sobą nieprzeliczone ciągi chwil. Wtedy pojawia się wyrafinowana ekonomia czasu: planowanie, kalkulacja, celebrowanie najprostszych czynności, oszczędzanie ich na potem.
Sztuka Samuela Becketta „Szczęśliwe dni” pokazuje tę udrękę w dobitny sposób. Powstała w 1961 roku – pisarz, którego stulecie urodzin obchodziliśmy w zeszłym roku, miał już wtedy na koncie dzieła najważniejsze: „Czekając na Godota”, „Końcówkę”, „Ostatnią taśmę Krappa”. Dwuaktowy dramat pojawia się na polskich scenach w dobrym momencie. Kto przez kilka miesięcy obserwował kolejne premiery, mógł odnieść wrażenie, że stary człowiek wart jest tyle, ile jego pamięć i sprawność jej przekazywania.
Jan Klata w „Transferze!!!” (Teatr Współczesny we Wrocławiu) wykorzystał grupę polskich i niemieckich przesiedleńców, którzy po sześćdziesięciu latach od wypędzeń stają się żywym materiałem źródłowym. Krzysztof Warlikowski w „Ifigenii na Taurydzie” (Opera Garnier w Paryżu) pokazał antyczną bohaterkę jako staruszkę, która w domu opieki odtwarza ze wspomnień tragiczne wydarzenia. Zapatrzonymi w przeszłość, przekwitającymi kobietami uczyniła „Trzy siostry” Monika Pęcikiewicz („One”, Teatr Polski we Wrocławiu), Krystian Lupa w „Na szczytach panuje cisza” (Teatr Dramatyczny w Warszawie) pokazał pisarza, który swoje wspomnienia urabia na kształt złotej legendy. Dotkliwe operacje na pamięci przeprowadza się także poza teatrem w ramach „IPN-izmu”. Pamięć starszych pokoleń stawia się przed sądami, przeciąga przez teczki, przepuszcza przez magiel taśm.
U Becketta pamięć to sprawa jak najbardziej doraźna. Tragizm pamięci to tragizm „tu i teraz”, a nie tragizm dziejów, narodów, wielkich narracji. Wiennie (Krystyna Janda) i Willie (Jerzy Trela), małżeństwo pozostawione samo sobie na odludziu, w każdej chwili przeżywa dramat rozpadu świata. W tym dramacie nie chodzi już o spójność biografii, o możliwość wylegitymowania się z każdego czynu i z każdej decyzji. Perspektywa jest drastycznie krótsza. Kolejne chwile rozpraszają się, tracą ciągłość, giną. Czesałam przed chwilą włosy czy nie czesałam? Włożyłam kapelusz czy mam go jeszcze na poręczy? Dla przykutej do fotela Wiennie umycie zębów, wyciągnięcie lusterka, otwarcie parasolki to wydarzenia na miarę życiowych przełomów. Wpada w panikę, ilekroć nie może ich sobie przypomnieć. Skleroza pożera ją po kawałku, niszcząc wszystko, czym jeszcze przed chwilą była.
Beckett napisał Wiennie jako postać zasypywaną powoli przez piasek, kobietę, która pogrążając się po pas i po szyję w ziemi, traci kontakt ze swoim ciałem. Wydaje się jednak, że to znikanie w kopcu równie dobrze może odnosić się do obumierania ducha. Pozostały tylko przedmioty zgromadzone w przepastnej torbie i mąż, co do którego „nie może wykluczyć, że czasem jej słucha”. Gdy elegancka Janda monologuje z rozpaczliwą intensywnością, niemy, zgarbiony Trela szura wokół niej w bólu i otępieniu. Rozciągnięte spodnie pidżamy, szlafrok i kapelusik nadają mu wygląd komiczny i żałosny. Czasem przysiądzie w kwadracie światła, by odczytać ogłoszenie z gazety, czasem zniknie za drzwiami, by jęknąć, zawyć, zaszlochać. Jemu czas pozostawił wprawdzie szczątkową zdolność ruchu, ale to ruch zwierzęcia szukającego jakiejś szczeliny, by umrzeć.
Scena zbudowana jak pokój w szpitalu czy domu opieki przypomina dzieła największych podglądaczy przemijania: Vermeera, Hoocha, Vilhelma Hammershoi. Na pustej podłodze Wiennie i Willie są jak zepsute przedmioty, o których ktoś zapomniał przy przeprowadzce. Staromodny rower wydaje się gorzkim żartem z ich sytuacji. Na tym rowerze nikt już nie pojedzie. Tych ludzi nikt już nie potrzebuje. Oni także potrzebują się nawzajem tylko po to, by uchronić się przed samotnością. W każdym razie Winnie chce widzieć w mężu słuchacza jej monologów. A on?
W subtelnej, ledwie dostrzegalnej scenie Trela zastyga w pół kroku jak katatonik, Janda zaś błaga go, by ruszył choć palcem, by jej nie opuszczał. Gdy zauważa, że drgnął, przestaje się nim interesować. Uspokojona zapuszcza się w dalsze perory. A on? On stoi dalej, rozprostowując kolejne palce z nieludzkim wysiłkiem, z poświęceniem. Z miłością. Wydaje się, że reżyser Piotr Cieplak uwierzył w tę miłość nawet za bardzo. Sceny czułostek między małżonkami wypadają czasem nieznośnie cukierkowo. Spektakl jest nierówny, ale potrzebny, przypominający, że starość to nie zmaganie się z demonami przeszłości, ale trud godnego przetrwania kolejnej minuty.
„Szczęśliwe dni” Samuel Beckett, reż. Piotr Cieplak, scen. Andrzej Witkowski, występują Krystyna Janda i Jerzy Trela, Teatr Polonia w Warszawie, premiera 12 stycznia
Joanna Derkaczew
Gazeta Wyborcza
15 stycznia 2007