Intymne kino mistrza Wajdy
22.04.2009
Wielką gwiazdą filmu Wajdy jest Krystyna Janda. Dzięki jej kreacji możemy zrozumieć ból tych, którzy stracili najbliższych
Wierzyłam, że to będzie piękny i mądry film. Znakomicie zrealizowany i wciągający. A ja dzięki kunsztowi Andrzeja Wajdy przeniosę się na półtorej godziny do świata wyobraźni Jarosława Iwaszkiewicza. Ba, nastawiałam się też na nowatorskie rozwiązania formalne – w końcu przecież mistrz Wajda na ostatnim festiwalu filmowym w Berlinie otrzymał nagrodę za „poszerzenie filmowych horyzontów”. I tak, jak wielu moich kolegów po fachu podążałam na pokaz „Tataraku” z wielką nadzieją na wielkie kino z wielką rolą Krystyny Jandy. Po wszystkim okazało się, że wielkości nie mogę odmówić tylko kreacji stworzonej przez Jandę. I to tylko w tej części filmu, kiedy aktorka gra siebie.
Andrzej Wajda sam przyznaje, że Iwaszkiewiczowskie opowiadanie „Tatarak” na film kinowy było zwyczajnie za krótkie. – Nadawało się na 40-minutowy film telewizyjny, a ja ostatnio do TVP jestem zrażony – tłumaczył reżyser. Więc zaczął kombinować, jak tu z „Tataraku” ukręcić pełnometrażową fabułę. Szukał więc elementów, które będą pasowały do opowieści o starzejącej się doktorowej Marcie spotykającej na swej drodze 20-letniego Bogusia.
Ktoś mu podsunął opowiadanie węgierskiego pisarza Sándora Máraia. – Wykorzystałem jego fragmenty – mówi Wajda. Jednak cały czas brakowało mu materiału na długi kinowy film. Z kuszącą ofertą pojawiła się też Krystyna Janda. Na 19 stronach opisała chorobę i śmierć męża, operatora Edwarda Kłosińskiego. – Wiedziałam, że piszę to na potrzeby „Tataraku”. Zaproponowałam, że nauczę się tego tekstu na pamięć i po prostu go zagram – wspomina aktorka.
I tak też się stało. Film rozpoczyna się od monologu Jandy. Aktorka wstaje z łóżka. Widzimy ją tuż po przebudzeniu – w kusym stroju, nieuczesaną, z lekko rozmazanym makijażem. Zaczyna mówić. Prawie bez emocji. Matowym głosem, bez charakterystycznej dla niej nerwowości. Dowiadujemy się, kiedy jej mąż zaczął chorować i kto odebrał wyniki badań z laboratorium. Janda mówi o wielkiej miłości i o tym, że w każdej sytuacji mogła liczyć na Edwarda. Słucha się tego wyznania z zapartym tchem. I nie potrzeba żadnych upiększeń – kamera stoi nieruchomo, a Janda chodzi po pokoju i po prostu mówi. Jesteśmy z nią przy chorym mężu, karmimy go zupą, myślimy o miłości i śmierci.
Bowiem aktorka wypowiada przed kamerą przejmujące studium miłości i śmierci. I kiedy jesteśmy w samym środku zasłuchania, monolog brutalnie się urywa, a my cofamy się w czasie do lat 50. Oto przed nami wyrasta Krystyna Janda ucharakteryzowana na Panią Martę (rude włosy, brązowe oczy, twarz opalona i postarzona). Wraz z przyjaciółką (Jadwiga Jankowska-Cieślak) wchodzą do urządzonego na przedwojenną modłę domu. To dom doktora i jego żony Marty, gdzieś w małym miasteczku. Przed wojną mieszkało tu jeszcze dwóch chłopców – synów doktorstwa, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. Przyjaciółka podaje lekarzowi (Jan Englert) kartkę. Mężczyzna czyta i mówi: „Nie wiem czy Marta dożyje końca tego lata”.
W następnych ujęciach widzimy, jak doktor bada małżonkę aparatem rentgenowskim i w płucach spostrzega guza (podobnego zdiagnozowano u Edwarda Kłosińskiego). Żonie mówi tylko, że nabawiła się przeziębienia i za kilka dni wyzdrowieje. Po chwili Marta wraz z przyjaciółką wybiera się nad rzekę, gdzie młodzi ludzie każdego wieczoru tańczą i flirtują. Tam doktorowa spostrzega młodzieńca… i od razu wiadomo, że dystyngowanej pani coś w sercu zadrżało.
Pani Marta przypadkiem zagaja rozmowę, a następnie, niczym w filmie akcji Boguś, bo tak na imię zalotnikowi, pojawia się w domu doktorstwa pod pretekstem pożyczenia książki. Gospodyni wręcza mu „Popiół i diament”, a następnego dnia siedzą już wspólnie nad brzegiem rzeki i młodzieniec obcałowuje kobietę. I nie mija minuta, gdy wbiega do wody, by popłynąć na drugi brzeg i zerwać naręcze tataraku.
W kadrze widzimy tę roślinę rosnącą na pierwszym planie – nie trzeba było płynąć, wystarczyło sięgnąć. Ale nie byłoby tak potrzebnej w filmie tragedii. Bowiem nagle wysportowany chłopak z niezrozumiałych przyczyn zaczyna tonąć. Marta próbuje go ratować, ale w pewnym momencie odpuszcza i tu dzieje się rzecz dziwna, bo nasza bohaterka zaczyna biec i to wcale nie po to, żeby szukać pomocy. Wdrapuje się na most. Widzimy, jak z rzeki wynurzają się nurkowie, a zdezorientowani członkowie ekipy krzyczą: „Pani Krystyno, proszę wracać!”.
Marta/Krystyna tymczasem łapie okazję, zdejmuje perukę, a my prości widzowie rozumiemy, że w tym oto momencie fikcja połączyła się z rzeczywistością. Niestety, nie wiemy czy to Janda tak się przejęła rolą, czy też takie zwieńczenie fabuły wymyślił sam mistrz Wajda.
Magdalena Rigamonti
POLSKA Dziennik Zachodni