Grałam z zamkniętymi oczami GW/05-07-2006
Z Krystyną Jandą w Karlowych Warach rozmawiał Paweł T. Felis.
Paweł T. Felis: Nie jest Pani zaskoczona, że część czeskich dziennikarzy próbuje wcisnąć „Parę osób, mały czas” w kontekst polityczny?
Krystyna Janda: To kwestia rutyny: rzecz dzieje się na przełomie lat 70. i 80., więc pytamy o politykę. A najbardziej polityczne jest to, że człowiek, któremu w każdej chwili groził zawał, przez wszystkie te lata nie mógł mieć telefonu. Cezurami w filmie są właśnie podania i prośby o telefon. A polityka? Miron Białoszewski, Jadwiga Stańczakowa to byli ludzie, którzy mieli poważniejsze sprawy na głowie – zajmowali się sztuką.
A Pani – wtedy, w latach 70.?
– Bywałam u Jacka Kuronia, znałam ludzi KOR-u, bo byłam żoną Andrzeja Seweryna. Lekcję historii zawdzięczam z kolei Andrzejowi Wajdzie i „Człowiekowi z marmuru” – dzięki Agnieszce stałam się świadomą obywatelką, ale jako aktorka dopiero szukałam swojego miejsca.
Teatralno-filmowa bohema nie przypominała tej, która skupiła się wokół Białoszewskiego?
– Tak naprawdę byłam zbyt konwencjonalna, żeby należeć do bohemy. Rzadko o tym mówię, ale byłam raz u Białoszewskiego w mieszkaniu na placu Dąbrowskiego jako studentka szkoły teatralnej. Pytaliśmy Go o jego poezję i o to, jak należy ją mówić. Wyszłam przerażona. Dla mnie, osoby z mieszczańskiego domu, ktoś, kto leży cały dzień w łóżku, ma szyby pomalowane na czarno i żyje poezją, z godziny na godzinę wydawał się niemal zagrożeniem mojej egzystencji!
Przy pierwszym kontakcie nie był pewnie wyjątkowo uprzejmy.
– Nie był, to prawda. Ale przede wszystkim miałam poczucie, że wchodzę w inny świat. Nigdy nie byłam artystką z Bożej łaski jak Białoszewski czy Stańczakowa. Zawsze wykonywałam zadania, dążyłam do konkretnych celów. Do dziś jestem pragmatyczna. I dlatego właśnie, kiedy pierwszy raz przeczytałam scenariusz Andrzeja Barańskiego, byłam zachwycona. Zachłysnęłam się czymś, na co sama nigdy nie miałabym odwagi.
W tworzeniu roli Stańczakowej ważniejszy był jej „Dziennik we dwoje” czy rozmowy z rodziną i przyjaciółmi?
– Przeczytałam wszystko, co napisała, obejrzałam fragmenty kroniki filmowej i „filmiki” z jej udziałem, które kręcili z Białoszewskim. I z tych strzępów próbowałam zbudować sobie całą postać. Jej córkę Annę Sobolewską i zięcia Tadeusza Sobolewskiego dopytywałam o szczegóły. Okazało się, że intuicyjnie rozumiałam panią Jadwigę jako osobę. Ale pamiętam, jak na planie pojawiła się kiedyś Anna Sobolewska. Właściwie nigdy mi się to nie zdarza, ale poczułam dziwny rodzaj wstydu. Jakbym dotykała czegoś bardzo intymnego.
Filmowa Jadwiga Stańczakowa jest wyrazista, ale nie ma śladów typowej dla Pani ekspresyjności.
– Osoby niewidome zupełnie nie przywiązują wagi do tego, jak wyglądają. Najważniejszy był więc dla mnie sposób bycia, chodzenia, siedzenia, nagłe zagapienia, roześmiania czy niedbała sylwetka. Odważyłam się na przerysowania, żeby pokazać osobę, która emocje pokazuje w zupełnie inny sposób, dla widzących – nieco niezdarny. Jak dziecko. Zwłaszcza że cały czas nosiłam ciemne okulary. Żeby wejść w ten świat jeszcze lepiej, prawie cały film zagrałam z zamkniętymi oczami.
„Parę osób, mały czas” to film o relacji mężczyzny i kobiety – twórczej, chwilami trudnej i okrutnej, przyjacielskiej i miłosnej. Co w tej relacji wydało się Pani najważniejsze?
– Myślę, że gdy Jadwiga Stańczakowa spotkała Mirona Białoszewskiego, była w pewnym sensie osobą uśpioną. Zrezygnowaną, bez pretensji czy pragnień, a co więcej – traktowaną przez rodzinę, zwłaszcza przez ojca, jak niepełnosprawna. Miron dał jej nowe życie. Wymagał od niej więcej nawet niż od osoby zdrowej. Jakby na nowo ją stworzył.
Stańczakowa z kolei dała Białoszewskiemu coś, za czym całe życie tęsknił – miłość i uwielbienie dla jego poezji. Białoszewski mógł być głodny, mógł chodzić 20 lat w jednych spodniach, ale niewiarygodnie potrzebował akceptacji. Pani Jadwiga pokochała w nim człowieka, poetę, mężczyznę, jego wyobraźnię, sposób obrazowania, nawet jego słabości. On, który wystawał ponad przeciętność, znalazł w niej odbiorcę bezgranicznie zachwyconego. Jeśli mogę o tym mówić, mam wrażenie, że oboje dali sobie coś najcenniejszego.
Aż siedem lat trwało zebranie pieniędzy na realizację tego filmu, potem skromny budżet wymusił ograniczenia i taśmę telewizyjną. Teraz główny konkurs w Karlowych Warach, wreszcie z taśmy filmowej. To rodzaj spóźnionej nagrody?
– Bez wątpienia. Tylko że są rzeczy, których naprawić się już nie da. Gdyby ten film był zrealizowany – tak jak planował reżyser – dla kina, to podejrzewam, że byłby bardziej epicki i uniwersalny, mniej byłoby scen w mieszkaniach, które wyraźnie męczą. Byłam zrozpaczona, kiedy widziałam, jak w kolejnych wersjach scenariusza Andrzej Barański „pomniejsza” tę historię do potrzeb filmu telewizyjnego.
W zeszłym roku w Gdyni dostał jedynie nagrodę aktorską – za Pani rolę – oraz wyróżnienie krytyków. Była Pani rozczarowana?
– Myślałam, że będzie gorzej. Byłam zbudowana przyjęciem krytyków, ale też widzów, których ten film poruszył – w tym moich kolegów reżyserów, np. Feliksa Falka. A nagrody? Ten scenariusz widzieli wszyscy producenci filmowi w Polsce i prawie wszyscy ci, którzy byli w Gdyni. Niektórzy z nich go wcześniej odrzucili. Mieli już o nim zdanie. Dopiero świeże spojrzenie, jak tu, w Karlowych Warach, pozwala ten film ocenić. Jestem ciekawa jego przyjęcia.
To kino wyjątkowe, bo mówi o relacjach, emocjach, światach, o których nie da się opowiedzieć słowami. Tylko trzeba uwierzyć, że widzowie są na takie kino gotowi i że publiczność w Polsce nie jest uboga duchowo i nie rozumie podwójnie złożonych zdań, jak sądzą niektórzy.
Film wejdzie niedługo w Polsce do dystrybucji.
Zobaczymy, jak będzie walczył o swoje miejsce.