Uroda, nr 4/1999, Felieton
Tak chciałam wreszcie napisać o Fedrze. O micie, archetypie, problemie, którym zajmuję się od jakiegoś czasu. O kobiecie, dotkniętej przekleństwem występnej kazirodczej miłości, miłości do syna swojego męża, miłości do młodszego mężczyzny, miłości odbierającej rozum i sens życia. Chciałam pisać o poprzednich polskich inscenizacjach. O Racinie uznawanym za ojca psychologii w teatrze. O przedstawieniu londyńskim, które widziałam kilka miesięcy temu i o Dianie Rigg grającej Fedrę, a raczej o problemie wieku w tej roli. O tym że jest to utwór o czystości, a w związku z tym w roli Fedry ważna jest nie tyle miłość co walka z nią. O tłumaczeniach istniejących w Polsce i o nowym tłumaczeniu prozą , zrobionym dla przedstawienia londyńskiego, a w związku z tym jak i dlaczego tak postanowiłam mówić wiersz. O przedstawieniu granym właśnie w Paryżu itd., itd.,
Chciałam to wszystko opowiedzieć, wyjaśnić, do tego stopnia byłam zafascynowana tym wszystkim, byłam i jestem, bo wciąż pracuję nad tą rolą, grając, że wydawało mi się że i Wy będziecie tym zainteresowani. Siadłam, chciałam zacząć pisać i ręka mi zadrżała. Przypomniało mi się żartobliwe i celne spostrzeżenie jednego z moich znajomych, że sztuka to jest coś sztucznego, a twórcy to grupa wariatów nie śpiących po nocach i pracujących po to żeby odreagować swoje świry, jak to nazwał, ale ogół społeczeństwa to niewiele obchodzi. Rzeczywiście, chyba Was to jednak nie zainteresuje, choć jak pisze do mnie jedna Pani , której upokorzenie nie ma granic ponieważ, od roku popadła w szaloną miłość do mężczyzny dwadzieścia lat młodszego , na przedstawieniu zasłoniła usta ręką żeby nie płakać głośno . Wy , idąc na Fedrę, chcecie przeżyć w teatrze znaczący wieczór, posłuchać tego pięknego tekstu, uświadomić albo zastanowić się nad kilkoma rzeczami nad którymi nie zastanawiacie się na co dzień, albo i tego wszystkiego nie chcecie, chociaż uważam że bez znajomości Fedry Racinea jest się człowiekiem trochę mniej. Chciałabym żeby istniał teatr grający tylko klasykę jak najwierniej, najgłębiej odczytaną, bez pomysłów, choć to wydaje się najtrudniejsze. Ach,…….! Zniechęcam się.
Miałam dziesięć, jedenaście, trzynaście lat. Co roku wakacje spędzałam u ukochanych dziadków w Starachowicach .Tam miałam mój pokój, gliniane iłżeckie garnki, książki, obrazy które malowałam i wciąż przemalowywałam, tysiące zasuszonych listków, nieważnych już biletów, znaków i pamiątek pierwszych miłości . Tam też była kolejka wąskotorowa Starachowice – Iłża, stały szlak moich fascynacji i ówczesnych uniesień. Tam była wolność, lato, las, gorąco .Tam szło się kilometrami po rozgrzanej szynie z chłopakiem, śpiewając ,śmiejąc się i wyznając sobie wszystko co jest do wyznania. Tam odpoczywało się na chłodnych leśnych polanach, w milczeniu, w szumie drzew. Tam kolejka jechała tak wolno że zakochany we mnie chłopak mógł wyskoczyć i wrócić po chwili z zauważoną z okna kolejki , poziomką. Tam zapach lasu, chłodu, słońca, tartaków, potu robotników tartacznych pomieszanego z bełtem , poziomek, mieszał się z naszą młodością i pierwszą świadomością jacy jesteśmy i kim możemy być dla innych.
Iłża – po to żeby być razem. Iłża – Jej łza , jak mówił mój dziadek. Ruiny zamku w którym kiedyś była uwięziona, ta co kochała ponad wszystko. Nieszczęśliwą , zakazaną miłością. Płakała, łzy spływały po murach ,po górze na której stał zamek. Upłakała cała rzekę. Iłżankę. Można było stać na drewnianym moście z ramieniem przyciśniętym do ramienia pluć i przeglądać się w tych łzach. Podwójny portret we łzach, jak mówił właściciel tego drugiego ramienia. Można było chodzić małymi uliczkami, brzegiem lasu, łąkami i zastanawiać się która to łąka łączyła nocami Leśmiana i Panią Doktor, której ……. pieszczotami rozemknione palce i zapach malin które szepcząc rwała ……..,tak pobudzał wyobraźnię że całowałam się na to konto kilkanaście razy . Można się było zastanawiać, w którym to oknie u Pani Doktor, miała zapłonąć ……ta lampa na znak ……do spotkania i której to …..klamki chłodny dotyk…….. przywracał Leśmiana do rzeczywistości. Można było wierzyć że to tam, napisał ,wszystkie te cudowne wiersze, tym bardziej że kiedy się poszło drogą do góry, w stronę stacji końcowej kolejki ,natrafiało się na zdeformowaną ze starości i pociemniałą do czerni drewnianą chałupę, nad wejściem do której ktoś wyrył dłutkiem napis…TU URODZIŁA SIĘ I MIESZKALA APOLONIA CHAŁUPIEC ZNANA POTEM NA ŚWIECIE JAKO POLA NEGRI…. Można było stać godzinami i patrzeć na ten napis, z niedowierzaniem ,popijając lepką czerwona oranżadę, szukać ….malinowego chruśniaka ….. albo napić się po kryjomu , na rynku, piwa z sokiem malinowym. Można było wszystko , tylko nie jedno, nie wolno było iść na targ i kupić coś u Marylki. Nikt nie chciał u niej nic kupować, sprzedawała tyko obcym i turystom. Marylka była świnia i przeklęta bo żyła z własnym pasierbem a mąż się zapił przez nią z żalu. Zapił by się i tak bo pretekst do picia nie miał znaczenia , tak uważałam ja, ale moja babcia jak inni była zaprzysiężonym wrogiem Marylki. Sprzedawała słynne iłżeckie gliniane garnki. Mam takich garnków pełno. Zmieniłam już kilka razy życie nie mówiąc o mieszkaniach , rozsiewałam je wszędzie i wciąż je mam. Kupiłam je kiedyś namiętnie. U Marylki . Kosztowały grosik. Babci mówiłam zawsze że uwielbiam gliniane garnki i że kupowałam u kogoś innego.
Marylka była zawsze smutna. Kochała. A czy on ją kochał ? Nie wiadomo. Stał często oło jej straganu, młody, opalony w podkoszulku i popijał piwo. Bez słowa. Marylka, jak mówili była zwariowana na jego punkcie. Fedra. Nikt jej nie lubił.
„Uroda“, nr 4/1999, s.12