Sztandar Młodych z 27.06.1980r.
Krystyna Janda: Ekscesy uprawiam tylko w sztuce
– Nikt nie pozostaje obojętny wobec zjawiska, jakim jest Krystyna Janda. Jedni Panią uwielbiają, innych denerwuje Pani sposób bycia, agresja, przebojowość.
– Ja tego nie odczuwam. Żyję w zamkniętym kręgu ludzi. Ze studia radiowego przechodzę do studia telewizyjnego, a z niego na plan filmowy lub do teatru i ciągle obracam się wśród tych samych ludzi. Oni też mnie oceniają. Nie wiem więc czy poza tym kręgiem jestem lubiana czy nienawidzona. Nie dostaję też korespondencji, a recenzje staram się czytać rozsądnie.
– A jednak będę się upierała, że i u nas istnieje coś, co można by nazwać mitem Jandy. Ludzi zaczyna teraz bardziej interesować Pani jako kobieta zajęta twórczością, niż dzieło, które tworzy.
– Nie mam tej świadomości. Nigdy też nie byłam rozpieszczana. Rzadko kto mi mówi, że dobrze zagrałam. Koledzy, dyrektor teatru, reżyserzy mówią mi o moich brakach, błędach – i słusznie. Nie żyję więc na fali „euforii”. Raczej przeciwnie. Żyję w ciągłym strachu i mam poczucie zagrożenia. Kiedy dostaję kolejną propozycję, boję się, że czegoś nie potrafię, czegoś nie wiem. Takie właśnie mam problemy. Wiem jak się uśmiechać czy podlizywać. Mogę nawet i lubię być miła. Uważam tylko, że w tym zawodzie nie mogę liczyć się z opinią i dla jej przychylności rezygnować z drastycznych środków wyrazu. Kiedy np. w „Dusi, Rybie…” policzkuję Basię Wrzesińską, to nie mogę się bać, że publiczność będzie się zżymała. Ja dokładnie wiem, że to mocny środek, ale dużo mówiący o postaci, którą gram. Jest cała gmatwanina różnych zależności w tym zawodzie. A ja musiałam podjąć decyzję, kim chcę być, co bardziej mnie interesuje: czy popularność czy realizowanie wyobrażeń – nawet wbrew temu jak je przyjmie opinia publiczna.
– Broniąc postaci negatywnych Pani koledzy musieliby grać wbrew sobie. Dlatego często odmawiają przyjęcia takich ról. Panią zaś można namówić na „coś złego”.
– Jeśli wiem, że tak właśnie wyglądać ma rola, to decyduję się na najdrastyczniejsze środki. Gram teraz Maud w „ Dziewięćdziesiątym trzecim”. To bardzo trudna postać do „obrony”. Normalny człowiek, który przychodzi dzisiaj do teatru i patrzy na rozhisteryzowaną dziewczynę, która denuncjuje ojca tylko dlatego, że nie jest bohaterem, doznaje wrażeń raczej negatywnych. Czuję z widowni niechęć do postaci, którą gram. Ale decyduję sie grać tak – jak myślę – chciała Przybyszewska, kiedy to pisała.
– Czyli odrzucając wszelką kokieterię i tzw. półśrodki bierze Pani tę postać w obronę.
– Nawet mi mówią: Krysiu, czy nie przesadzasz? A ja, że nie. Dlatego, że się zdecydowałam. Niech mnie nie lubią, ale jeśli choć 10 osób zrozumie z mojej roli, iż to jest akt ostatecznej desperacji i miłości do tego człowieka, że ta dziewczyna nie może kochać kogoś, kto jest „niczym“ to będę zadowolona. Skoro mam już grać taką rolę, to gram ją do końca. I tak robię za każdym razem: w „Człowieku z marmuru“, w „Bez znieczulenia“…
– Nie cieniuje Pani swoich środków. Gra brutalnie, posługuje się ostrą kreską, wydobywa jedynie białe lub czarne strony człowieczej natury. Czy to nie spłyca pewnych problemów?
Krystyna Janda: Miałam takie zarzuty, że obdzieram te postaci z niuansów. Może tak jest, ale staram się maksymalnie wypowiedzieć to, co chcę powiedzieć.
– O Pani prywatności wiemy niewiele i to tylko na podstawie ról. A wiedza to myląca, niepewna.
– Ale ja się po prostu wstydzę mjej prywatności. O ile to ode mnie zależy nigdy nie pozwalam w nią wejść.
– Ludzie zazdroszczą Pani pewności siebie, przebojowości.
– W rzeczywistości to, nieprawda. Mam masę stresów, problemów, nigdy nie byłam z siebie zadowolona dłużej niż dwie godziny. Ciągle się czegoś boję. Ten zawód jest jak powtarzany co trzy godziny egzamin z matematyki. I ja się cały czas czuję jak na sali egzaminacyjnej. Oczywiście Andrzej Wajda twierdzi, że kiedy przestanę się bać, nie będę już taką aktorką, jaką jestem. „Jak trzęsą Ci się rączki – mówi – to jest dobrze“.
– Czy to, że taka jest Pani w pracy nie jest wynikiem podobnych zachowań w życiu zawodowym. Niezadowolenie z siebie jako np. z żony czy matki nie wywołuje spięć?
– Żyję raczej spokojnie, po mieszczańsku. Całe moje życie prywatne podporządkowane jest właściwie relaksowi. Ponieważ w pracy tak się spalam, staram się w domu odsuwać od siebie wszelkie problemy.
– Mnie się wydaje, że z tym właśnie najtrudniej.
– Nie mam jakiś specjalnych potrzeb. Nastawiona jestem na spokój, ciepło i pewien porządek w życiu. NIc nie jest dla mnie ważniejsze niż systematyczność i uregulowany tryb życia. To mi pozwala zachować równowagę psychiczną. Ciągle zderzam się z różnymi opiniami na mój temat – i to raczej negatywnymi. Gdybym była mniej odporna zaczęłabym coś zmieniać w sobie. Starałabym się podobać. Nic takiego nie robię. Ekscesy uprawiam tylko w sztuce.
– Wydaje mi się, że tak angażuje się Pani w to co robi, że nic po za pracą dla Pani nie istnieje.
– Niektórzy uważają to za kabotyństwo. Koledzy żartują sobie z aktorów zachowujących się na planie tak, jak postać, którą grają i nawet poza kamerą nie potrafią się od niej oderwać. A mnie się to zdarza. Często jestem tak zrośnięta z postacią, że przez te 10 godzin pobytu na planie zapominam o własnej osobowości. Przejmuję na sibei reakcje – nawet organiczne moich bohaterów. To takie podświadome przygotowywanie się. Kiedy grałam np. Arletkę w „Murku“ zachowywałam się na planie skandalicznie. Kiedy zaś Elżbietę w „Granicy“ – byłam bez zarzutu: spokojna, skupiona. Wpadałam dokładnie w taki sam nastrój jaki cechował te kobiety.
– Potrafi Pani powiedzieć, dlaczego tak się dzieje?
– To chyba takie przygotowanie do ciągłej dyspozycyjności psychicznej. Tyle jest rzeczy, które przeszkadzają przy pracy w filmie. To szalenie denerwująca machina, a ja nie potrafię wyłączyć się iczekać na sygnał: proszę grać. Cały czas chodzę w kostiumie, rozmawiam z przyjaciółmi, jem lody, ale kestem w tym jednym rytmie, który jest potrzebny do zagranai w ciągu zaledwie 10 minut. To dla mnie rodzaj samoobrony przed przeciwnościami.
– Filmowy debiut w „Człowieku z marmuru“ był chyba dla Pani dużym przeżyciem? Wydawało mi się, że przerysowała Pani Agnieszkę, jakby za wszelką cenę chciała Pani udowodnić pewne jej racje.
– Robiąc ten film schudłam 7 kilo ze zdenerwowania i napięcia. Później nie miałam roli, która wymagałaby ode mnie tyle skupienia.
– Nie dziwię się Wajdzie, że do tego filmu wybrał Panią. Gdybym była reżyserem – mój wybór byłby taki sam. Zawsze podziwiałam w Pani tę zniewalającą siłę, która każe uważać że jest Pani lepsza od innych.
– Zdjęcia próbne przechyliły szalę na moją korzyść. Ale i w tym przypadku był to szczęśliwy zbieg okoliczności. Ja tylko pomogłam szczęściu. Cała sprawa polega tylko ny tym, by umieć pomagać tym przypadkom i wykorzystywać szanse, które daje „szczęście”.
– To Pani cały czas gra!
– W czasie zdjęć do „Człowieka z marmuru” byłam naprawdę zdenerwowana. Za dwa dni czekała mnie premiera w teatrze, a po za tym miałam bardzo niedobre doświadczenia z filmem. Parę razy – jako młodą aktorkę – „obrażono” mnie tam. Byłam więc wtedy rozżalona i tak najeżona do filmu i ludzi przy nim pracujących, że zachowywałam się dość ryzykownie jak na młodą aktorkę, której zależy na roli. I chyba to właśnie, Andrzeja Wajdę zajęło. Wydawało mu się, że taka jest we mnie siła, taka godność… ale to tylko przypadek.
– Wydaje się, że ma Pani wielką wiarę w siebie. Chyba w dzieciństwie czuła się Pani zawsze dowartościowana.
– Było wręcz przeciwnie. Miałam i mam do dzisiaj stertę kompleksów. Kiedy robią mi zdjęcia – wstydzę się. Wejście na scenę i powiedzenie prywatnie dwu zdań, to dla mnie wielkie przeżycie. A śpiewać wstydzę się tak, że weszłabym pod krzesło. Ale, kiedy wiem co mam zagrać i wymyślę, co to ma znaczyć – nie wstydzę się niczego! I tak bardzo chcę przekazać to, co wymyśliłam na temat postaci, że przemienia się to w siłę i pewność siebie. Ale w gruncie rzeczy jestem nieśmiała (tu pewnie wszyscy uśmiechną się z powątpiewaniem). Nie mam tupetu, nie potrafię krzyczeć na nikogo, ani być tak bezczelna jak w rolach. Natomiast w momencie, kiedy coś sobie wymyślę, a ktoś mi mówi, że to „nie tak” – potrafię staranować 20 osób.
– Ma Pani niesamowitą zdolność przekonywania!
– Natomiast kiedy nie wiem, co mam grać, jestem kompletnie bezradna. Chodzę, wałęsam się i jestem nieszczęśliwa, dopóki pewnego dnia czegoś nie wymyślę.
– Nie potrafi Pani jednak bronić naiwności. Może dlatego, że tej cechy nie ma Pani w soie. Aniela ze „Slubów panieńskich” była nieprawdziwa.
– Moja Aniela nie była postacią fredrowską. Zresztą tak niewiele wtedy umiałam. To była moja pierwsza rola teatralna. Wiedziałam też jak bardzo różnię się psychiką i temperamentem od tej postaci.
– Zawodowo żyje Pani bardzo aktywnie. Nie uważa Pani, że za bardzo skupiona jest Pani na sobie, za mało czasu poświęca rodzinie, dziecku?
– Odkąd urodziłam Marysię mam uczucie niepokoju w żołądku gdy jestem poza domem. Ale ona ma w tej chwili 5 i pół roku, a ja uspokajam się coraz bardziej. Nie obarczam jej swoimi problemami zawodowymi, a kiedy jestem wolna – cały czas poświęcam właśnie jej. W domu do niczego się nie przygotowuję, niczego nie uczę. Wszystko robię na próbach. To żelazna zasada. Mimo że zawód traktuję szalenie emocjonalnie, jestem ambitna – jak mówią „pazerna na pracę”, kiedy wracam do domu uwielbiam nic nie robić. Siedzę, oglądam telewizję, palę papierosy, czytam dziecku bajki, spotykam się na plotkach z przyjaciółkami. Tak zwyczajnie odpoczywam.
Rozmawiała: Marta Sztokfisz
Fot. Zofia Nasierowska