Przez ostatnie kilka lat patrząc na kobiety w moim otoczeniu, przemyka mi przez głowę takie pytanie: Czy wychowanie dziecka wystarczy jako Dzieło Życia? Czy to wystarczy? Czy kobieta patrząca na swoje dziecko, dorosłego, wykształconego, odpowiedzialnego człowieka, może spokojnie odetchnąć i pomyśleć: oto moje DZIEŁO ŻYCIA, teraz mogę spokojnie umrzeć? Czy jeśli nawet nigdy nie pracowała zawodowo, urodziła i wychowała dzieci czy dziecko, czy jej dorobek życia jest wystarczający? Według norm społecznych? Według opinii jej męża, jej dzieci? Rodziny?
Dawniej tak, dawniej to było jakby oczywiste. Uwielbiam to zdanie, sakramentalne zdanie, wypowiadane przez dwojga staruszków: O, było ciężko, ale Bogu dzięki dzieci, wychowane, wykształcone i na swoim. To zdanie słyszałam wielokrotnie, mówione z dumą, satysfakcją, łzą w oku, przez moich dziadków, ich znajomych, znajomych znajomych, wielokrotnie. I model był taki, on pracował ona zajmowała się domem, urodziła dzieci i je wychowywała, dbała o rodzinę.
I pamiętam też zdania o matkach samotnie wychowyujacych dziecko: O, to niezwykła, dzielna kobieta, dość wcześnie została sama a mimo to wychowała dzieci. Zawsze były czyste i zadbane. Teraz jeden jest lekarzem, a córka pracuje w bibliotece. Dzielna, dzielna kobieta. Zasługująca na najwyższy szacunek.
Ale czy dziś, ktoś, kogo dorobkiem jest, po prostu skromne życie, wychowane dzieci, uważa że to jest wystarczającym DZIEŁEM JEGO ŻYCIA?
Kilka dni temu zostałam zaproszona na imieninową kolację do przyjaciół. Przy stole siedziało starsze małżeństwo, słynny chirurg kardiolog z Wybrzeża z żoną nazywaną przez niego pieszczotliwie Muszką, bardzo piękna pani, do której wszyscy zwracali się Lala, w ich również wieku, wdowa po słynnym lekarzu, jednym z asów onkologii polskiej, oraz będące przejazdem w Polsce małżeństwo, para słynnych architektów nowojorskich, autorów wystroju wielu prestiżowych wnętrz w Ameryce, mój przyjaciel samotny człowiek, który oddał życie „sztuce” nigdy z nikim się nie związał, ponieważ to malarstwo, rzeźba, twórczość była jego żoną i ja.
Rozmowa toczyła się bardzo mile, wieczór był spokojny a temat dotyczył dzieci. Zoriętowałam się, że państwo z Wybrzeża mają dwóch dorosłych synów z wielkimi osiągnięciami w medycynie, opowiadali o tym z radością, ale przede wszystkim pan profesor całe zasługi za tak udane życie i los i dzieci przypisywał żonie, czyli pani Muszce. Ona uśmiechnięta, zadowolona, poczerwieniała z radości, broniła się, mówiła o tysiącach ludzi, którzy zawdzięczają życie jej z kolei mężowi. On wykrzykiwał, że nie mógłby ich operować gdyby ona nie była przy nim. Ona na to oświadczyła i że to prawda, że czuje się trochę jak ktoś, kto choć w części przyczynił się do uratowania tych ludzi, bo spokój męża, jego dobro, harmonia w jego życiu, zdejmowanie mu codziennych problemów i obowiązków z głowy, były zawsze jej jedynym celem i szczęściem, ale z synami nigdy nie miała problemów, bo z kolei on, tzn. pan profesor i przykład, jaki im dawał ze swego życia i pracy, wystarczył, aby ich wychować, nie musiała już nic dodawać.
Pani Lala z kolei powiedziała, że sukcesy i córki i wnuczki są radością jej życia, że szkoda, że jej nieżyjący mąż nie może się tym cieszyć, ale to on umierając zapewnił im spokój i szacunek ludzi, przyjaciele męża bardzo jej pomagali, kiedy została sama, a ponieważ nigdy nie pracowała było jej to bardzo potrzebne, na szczęście córka dość szybko….itd. Państwo architekci powiedzieli, że niestety nie mają dzieci, że wspólna praca zajmowała ich zawsze do tego stopnia, że wzięcie odpowiedzialności za innego człowieka tak ich paraliżowało, że świadomie zrezygnowali z posiadania dziecka, a ich dziećmi są dzieła sztuki użytkowej, które wspólnie stworzyli. Mój przyjaciel robił herbatę, kawę, podawał desery i się nie odzywał, a ja patrzyłam jak zahipnotyzowana na tę grupę, bardzo, bardzo kochających się, absolutnie nierozerwalnie ze sobą związanych ludzi, każdym ruchem, gestem, spojrzeniem, dziękujących sobie nawzajem za wspólne życie. Muszka zrobiła sobie małą plamkę na spódnicy kawą, słynny chirurg kardiolog, ofiarodawca istnienia wielu chorym, o mało nie postradał sam życia na śliskiej posadzce, tak rzucił się do pomocy w usuwaniu tej plamki, pani Lala cały czas otoczona szacunkiem i do niej i jej nieżyjącego męża, była obsługiwana przez panów nadzwyczajnie, pani architekt przed deserem rozpuściła aspirynę dla męża, aby nie zapomniał jej wypić, a pan architekt przy wybieraniu kawałka tortu dla żony o mało nie postradał zmysłów, tak nie mógł się zdecydować, który z nich będzie dla żony najlepszy, najsmaczniejszy.
W pewnym momencie poczułam, że nie mogę się doczekać końca kolacji, że natychmiast, muszę zadzwonić do mojego męża, który pracował gdzieś daleko na jakimś planie filmowym. Wyszłam do toalety. Wykręciłam numer telefonu męża. Wyłączony. Zadzwoniłam do siebie do domu, do mamy. – Mamo dzieci śpią? – Tak. – A czy wiesz, że to ty za mnie wykonujesz DZIEŁO ŻYCIA? – Co to za bzdury? Co ty pleciesz? Jesteś pijana, czy co? Znów wykręciłam numer męża. Wyłączony.
Wróciłam do pokoju.
Tu na bok odprowadził mnie pan profesor. – Czy pani nie zna jakiejś dobrej wróżki? – Słucham? -Zapytałam ze zdumieniem? – Tak bym chciał zrobić przyjemność Muszce, a ona się wstydzi o to zapytać. Wie pani ja jej tyle zawdzięczam. Chciałbym jej zrobić niespodziankę. Umówię się z tą wróżką wcześniej. Pojadę z żoną tam jakby nigdy nic, zadzwonimy niby, że to do kogoś z moich znajomych, a tu niespodzianka, wróżka! Śmiał się czule z myślą o radości Muszki. – Tak panie profesorze, jutro zadzwonię do kilku osób i dam panu jakiś numer telefonu. – Tylko błagam, jutro, bo pojutrze musimy być na kongresie w Genewie, który zresztą ja prowadzę. I już właściwie jutro po południu muszę zająć się papierami, a pojutrze rano lecimy do Genewy. Tak panie profesorze na pewno rano zadzwonię z jakąś wiadomością.
Pożegnałam się ze wszystkimi i wyszłam. Jadąc do domu myślałam: – Cholera, a co będzie z DZIEŁEM mojego życia? A co z dziełem życia, wszystkich moich znajomych? Ja mam jeszcze mamę, ale ich dzieci wychowują się właściwie same i nie wiadomo tak naprawdę jak. Cholera.