Drugie narodziny Jandy w Tataraku
środa 22 kwietnia 2009 08:52
Takiej pozycji nie ma w Polsce żaden aktor. Teatr Polonia Krystyny Jandy pęka w szwach, a ona sama planuje repertuar na wiele miesięcy z góry. Jednocześnie mocno wraca do kina. Wielka rola we wchodzącym na ekrany ”Tataraku” Andrzeja Wajdy podsumowuje jej dorobek i wytycza drogę na przyszłość – pisze w DZIENNIKU Jacek Wakar, szef działu Kultura.
Wiadomo oczywiście, że dla Krystyny Jandy „Tatarak” to jedyny taki film, żadnej powtórki nie będzie. Miała go kręcić wcześniej, ale na przeszkodzie stanęła choroba męża, wybitnego operatora Edwarda Kłosińskiego. – Andrzej na ciebie poczeka – miał powiedzieć do żony. Słowa Kłosińskiego się spełniły, a opowiadanie Jarosława Iwaszkiewicza stało się tylko jednym z elementów scenariusza. Czy najważniejszym? Może. Nie byłoby jednak filmu Wajdy bez monologu Krystyny Jandy. Aktorka zdaje w nim relację z ostatnich chwil życia męża. Mówi o chwili, gdy dowiedziała się o jego chorobie. Opowiada, że długo nie dawała umrzeć nadziei, że wszystko podporządkowała byciu z nim. O tym, że po sylwestrze 2007 roku wrócił do domu. Że go karmiła wedle zaleceń lekarzy – co minutę jedna łyżeczka. I pomiędzy tymi łyżeczkami zmarł. Przyznaje, że nie była pewna, czy TO już się stało. A kilka godzin później pojechała do teatru, który razem zbudowali. Zagrała tego wieczoru w „Boskiej” – jedną z najśmieszniejszych ról w całej swej karierze. „Jak ja mogłam zagrać” – pyta samą siebie w „Tataraku”. Nie ma odpowiedzi.
Janda mówi wprost – monolog został napisany, potem nauczyła się go na pamięć, traktując jak zwyczajne zadanie aktorskie. Nie było odstępstw od partytury tekstu, miejsc na improwizację. Koniec końców zostało to zagrane jako fragment partii aktorki szykującej się do występu w filmie według „Tataraku”. Tę perspektywę widać wyraźnie w scenariuszu Wajdy. A jednak nic nie jest do końca jasne. Janda zaburza kąt patrzenia na swoją postać, mieszając sztukę z życiem. Bo mówi o życiu, a ono zawsze przekracza wymiar sztuki. Bo w swojej opowieści występuje pod własnym nazwiskiem, zdając sobie sprawę, że bywa ono i przywilejem, i ciężarem. Wreszcie dlatego że dopuszcza widzów w krąg wielkiej intymności, nie łamiąc przy tym granicy wstydu. Nie jest tak, jak się niektórym wydaje, że Janda w filmie Wajdy powiedziała wszystko. Że odarła doświadczenie śmierci najbliższej osoby z tajemnicy. Jeśli dobrze rozumiem jej intencje – deklarowała je zresztą – chciała zostawić ślad.
Monolog Jandy i cała rola w „Tataraku” nierozerwalnie łączy się z życiem, nie pozostawia wyboru, wymuszając odbiór poprzez emocje. A jednak warto popatrzeć inaczej. Spróbować zapomnieć, co się stało, a zobaczyć, jak to jest zrobione. Takie spojrzenie nic nie ujmuje roli, dziełu, a może po prostu sile obecności aktorki na ekranie.
Paweł Edelman filmuje ją w półcieniach, rzadko widać jej całą twarz. Janda mówi niecicho i niegłośno. Wyraźnie, by nikt nie uronił słowa. Precyzyjnie, by dać im wybrzmieć do końca. Sucho, nieubłaganie, by przed jej opowieścią nie było ucieczki. Nie chce współczucia, niczego na nikim nie wymusza. Zatem w ani jednej sekundzie nie ma mowy o emocjonalnym szantażu.
„Tatarak” jest kolejnym krokiem w samookreślaniu się Jandy. Kiedy odeszła z warszawskiego Teatru Powszechnego, będąc jego pierwszą gwiazdą, niektórzy pukali się w czoło. Gdy otworzyła Polonię, wątpili, czy to się może udać. Dziś do teatru Jandy niezależnie od tytułu nie sposób dostać biletów. Widzom wystarczy sama rekomendacja ulubionej artystki – to, że zdecydowała się widowisko firmować. Sytuacja komfortowa, ale i niezręczna. Skoro Krystyna Janda wie, że bezwarunkowa akceptacja jej sceny jest de facto zadekretowana, bo publiczność Polonii nie zdradzi, musi sama być dla siebie lustrem. Powinna włączyć w sobie coś na kształt wewnętrznej cenzury, by utrzymywać propozycje na wysokim poziomie. Polonii zdarzały się wpadki, ale na ogół jest dobrze. Janda znalazła przepis na teatr środka. Taki, który nie obraża się na gusty publiczności, ale próbuje je kształtować.
W Polonii też odkryła nową barwę swego aktorstwa. To już nie jest gwiazda powielająca ten sam wizerunek w niezliczonych filmach i spektaklach. Nie ma już Jandy rozbieganej, nerwowo zapalającej papierosa od papierosa. Aktorka rozważnie wybiera role, nie ukrywając wieku i doświadczenia. W „Ucho, gardło, nóż” Vedrany Rudan w Polonii daje esencję wściekłości i bólu, w „Boskiej” – czysty pastisz. W „Dancingu” wreszcie nie kryje zdartego chropowatego głosu, bawi się własną bezradnością w tańcu. To przedstawienie po kilku miesiącach od premiery i po „Tataraku” nabiera nowego znaczenia. Poezją Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej Janda oswaja śmierć, kontempluje przemijanie. Zwalnia tempo, obniża głos, by mówić tylko o rzeczach ostatecznych.
Jakiś czas temu rozmawiałem z artystką w jej gabinecie w Polonii. Mówiła o „Dancingu”, paląc papierosa. Była taka jak zawsze, a jednak miałem wrażenie, że inna. Jakby na dawną Jandę ktoś naciągnął czarny woal. Jakby odebrał jej trochę życia.
Krystyna Janda zagrała w „Tataraku” także siebie. Ten film, ostatnie role teatralne, raz po raz potwierdzają: tak, to jest wielka aktorka. Świadoma siebie, stroniąca od siebie upiększania. Odrzuca gwiazdorstwo na rzecz ograniczania, rezygnacji z tego wszystkiego, co w roli niekonieczne. Ma miłość widzów, robi dla nich swój teatr, ale wydaje się, jakby grając, przestała o nią zabiegać. Ale zyskuje skalę właściwą tylko wybranym. Znowu powraca suchość głosu, czasem ostry ton filmowego monologu. Kilka lat temu grała Winnie w „Szczęśliwych dniach” Becketta w Polonii z zamierzeniem zuchwałym, lecz moim zdaniem bez sukcesu. Opowiadając siebie w „Tataraku”, trafia w ton, jakiego wtedy nie osiągnęła. Zamknąwszy rozdział, otwiera nowe perspektywy. Jej każda nowa rola będzie niespodzianką.
Jacek Wakar