Krystyna Janda: siła, żywioł i odwaga
„Były czasy, kiedy się wszyscy odzywaliśmy. I ja też. Potem było 30 lat, kiedy zajmowałam się tylko sztuką i przyjemnością, i znowu zaczął się czas, kiedy uważam, że odezwać się jest moim obowiązkiem. Pomijając mój temperament – nie mogę utrzymać języka za zębami, ale… milczenie jest przyzwoleniem” – mówiła Krystyna Janda po premierze „Słodkiego końca dnia” na festiwalu Mastercard OFF Camera. Film właśnie wchodzi na ekrany, a Krystyna Janda, która za swoją kreację dostała nagrodę na Sundance, ma nam do przekazania ważną lekcję. Nie pierwszą w swojej karierze i życiu.
W „Słodkim końcu dnia” Krystyna Janda wciela się w fikcyjną polską laureatkę Nobla – poetkę Marię Linde, która znalazła swoje życiowe ustronie w malowniczych krajobrazach Toskanii i miasteczka Volterra. Z przyjaciółmi i rodziną korzysta z uroków la dolce vita, odcina się od świata mediów, wywiadów, zamieszania. Pije wino, je świeże ryby, romansuje też, przyjaźni, z o wiele od siebie młodszym koptem Nazeerem, uchodźcą z Egiptu. Atmosfera jednak gęstnieje, toskańska sielanka okazuje się fasadą, a wszystkie skrywane przez lokalną społeczność (i nie tylko nią) lęki, niechęci i uczucia wybuchają, gdy Maria publicznie, w bezpardonowy sposób komentuje krwawy zamach terrorystyczny, do którego dochodzi w Rzymie. Jej „test wolności słowa” nie tylko burzy dotychczasowy pozorny porządek, ale i narusza tkankę jej własnej rodziny. Wywołuje też medialną falę, w której każdy stara się wykorzystać i zinterpretować jej wypowiedź na własny sposób, na korzyść swojego „obozu”.
Maria Linde – nikt inny, tylko Janda!
Postać Marii Linde z myślą o Krystynie Jandzie napisali wspólnie reżyser filmu Jacek Borcuch („Tulipany”, „Wszystko, co kocham”) oraz pisarz Szczepan Twardoch. Maria Linde nie jest oczywiście alter ego Krystyny Jandy (a aktorka w wywiadach krytykuje słowa swojej bohaterki), trudno jednak wyobrazić sobie jakąkolwiek inną aktorkę w tej roli. Janda nie tylko ożywiła papierową postać, ale wypełniła ją całą sobą, swoim talentem, charyzmą, energią, uczuciami, życiorysem artystycznym i prywatnym, życiowym doświadczeniem, przede wszystkim siłą i uporem. Linde gotowa jest na to, żeby ponieść konsekwencje swoich działań, nawet jeżeli nie będą one dla niej przyjemne. To samo można powiedzieć o Krystynie Jandzie. Zawsze kroczy własną drogą. Nigdy nie boi się mówić tego, co myśli – o sztuce, polityce, życiu, a gdy podejmuje jakieś zadanie – czy to w teatrze, czy w kinie, w fundacji, czy w swoich tekstach, to zawsze na 1000 procent. Inaczej nie potrafi. Nie chce. „Sama sobie jestem szefową. W życiu też. Nie wszyscy mają taki luksus. W związku z tym nie muszę liczyć się z konformistycznymi postawami (…) Rozliczam się tylko przed publicznością. Nie mam tu żadnych innych pośredników ani żadnych nadzorców” – komentuje w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim, opublikowanej w książce „Aktorki. Portrety”.
Krystyna Janda jest siłą. Zjawiskiem i żywiołem. Inspiracją dla innych
Dostrzegł to Andrzej Wajda, powierzając jej rolę w „Człowieku z marmuru”, a przed nim Aleksander Bardini, za sprawą którego znalazła się w akademii teatralnej. Dziś w swoim dorobku ma ponad 70 kreacji na scenie, przeszło 50 w Teatrze Telewizji i tyleż na ekranie. Grała u Wajdy („Człowiek z marmuru”, „Człowiek z żelaza”, „Bez znieczulenia”, „Dyrygent”, „Tatarak”), ale i u Piotra Szulkina („Golem, „Wojna światów – następne stulecie”), Krzysztofa Zanussiego („Stan posiadania”), Krzysztofa Kieślowskiego („Dekalog), Andrzeja Barańskiego („Parę osób, mały czas”), Ryszarda Bugajskiego („Przesłuchanie”), Waldemara Krzystka („Zwolnieni z życia”). Sama reżyseruje, dokonuje adaptacji tekstów literackich na potrzeby teatru i kina. Jest artystką totalną. A na studia aktorskie trafiła… przez przypadek – koleżanka, która miała taki właśnie plan, poprosiła ją, żeby ta towarzyszyła jej w „zwiadach”. „Chciałyśmy zasięgnąć informacji w punkcie konsultacyjnym. Siedziałyśmy pod drzwiami 3 godziny i nikt nas nie wezwał. (…) Nie było rady, trzeba było wejść i zrobić awanturę. Poszłam więc ja jako niezainteresowana” – wspomina Krystyna Janda w wywiadzie rzece dla Bożeny Janickiej (opublikowanym w książce „Tylko się nie pchaj. Krystyna Janda”). „Zastałam w środku kilka osób, był tam także profesor Bardini. Właśnie profesor powiedział, że to ja powinnam zdawać. Kompletnie mnie zaskoczył, bo o szkole teatralnej nigdy nie myślałam. Nie wygłaszałam wierszy na akademiach, nie należałam do teatralnych kółek. A tu nagle… Zapytałam…” – zawsze była w niej pewna „bezczelność” – „… jakie mi mogą dać gwarancje, bo mam w planie ASP. Wybuchnęli śmiechem: gwarancji nie ma, ale my pani radzimy”.
„Na ławce, psiekrwie, na trawce, Naróbcie Polsce bachorów”
Zaryzykowała, chociaż osoba, do której zwróciła się z prośbą o pomoc w przygotowaniu do egzaminu, prowadząca lokalne kółko teatralne Regina Skoczek, odradzała jej taki krok. „Wylała na mnie kubeł zimnej wody. Powiedziała, że się nie nadaję, absolutnie! Jestem ostatnią osobą, która mogłaby o tej szkole myśleć. (…) Usłyszałam, że jestem brzydka, głupia, mam niedobrą cerę i krosty. Mówiła mi to wszystko bez owijania w bawełnę. Urocza kobieta” – po latach opowiadała Janda. Upór zwyciężył i na egzaminie wyrecytowała: „Na ławce, psiekrwie, na trawce, Naróbcie Polsce bachorów” – Tuwima. I jeszcze, wprost do Andrzeja Łapickiego, nacechowany erotycznie list Zapolskiej: „Stachu, przyjedź do mnie, ja cię tak upieszczę”. Zdała, chociaż w części teoretycznej jedno zdanie z francuskiego przetłumaczyła dość oryginalnie: zamiast „rankiem najlepiej się myśli” – „ranki są najlepsze do miłości”.
Babcia, po której chyba odziedziczyła swoją siłę – spędziła z nią swoje wczesne dzieciństwo i w domu tym zawsze rządziły kobiety – nigdy się z tym faktem nie pogodziła. Ale Janda w końcu odkryła swoje powołanie, bo wcześniej „miotała się” pomiędzy szkołami i zainteresowaniami – muzyka, liceum plastyczne. Trafiła też na fantastyczny rok – razem z nią studiowały Gabriela Kownacka, Joanna Szczepkowska, Ewa Ziętek i Barbara Winiarska. Takie towarzystwo musiało się wzajemnie inspirować i mobilizować. Z Joanną Szczepkowską umawiała się po zajęciach, żeby grać jeszcze więcej. Do upadłego, ćwiczyć, jeszcze więcej. Siła kobiet!
„Nie obawiałam się prawdy”
Dzięki Bardiniemu nie tylko zdecydowała się na studia aktorskie, ale i debiutowała w telewizyjnej adaptacji „Trzech sióstr”, którą mistrz reżyserował. Wśród innych studentów legendarny artysta budził strach, ale przecież nie u Jandy. Łukaszowi Maciejewskiemu powiedziała: „Nie bałam się Bardiniego, ponieważ nie obawiałam się prawdy”. Bez tego nie mogłaby istnieć jej sztuka, jej aktorstwo. Zawsze to drążenie sensu było dla niej podstawą. Czasami nawet doprowadzało do lekkich spięć z reżyserami. W rozmowie z Bożeną Janicką opisuje „incydent” z planu telewizyjnego „Dnia kobiet”: „Ustaliliśmy z reżyserem, że moja rola będzie kończyła się w pewien sposób, tymczasem w ostatniej chwili dowiedziałam się, że zakończenie ulega zmianie. Gdyby mi powiedział wcześniej, poprowadziłabym rolę inaczej, teraz było za późno. Wyszłam ze studia, tak jak stałam – w czarnej sukience, bo grałam wdowę, w samych rajstopach, bo pantofle gdzieś się zapodziały – i poszłam asfaltem w kierunku Bukszpanowej. Nie od razu zorientowali się, że nie ma mnie na Woronicza. Kiedy do nich dotarło, zadzwonili do mnie do domu. Zapytałam, jakie zakończenie będę grała, jeśli wrócę, odpowiedzieli, że ustalone wcześniej. Wróciłam więc i zagrałam”. Zdarzyło się jej też wyjść z planu „Kuchni polskiej”, gdy reżyser Jacek Bromski bez jej zgody chciał sfotografować jej pupę. „Ale to nie była awantura, po prostu odmówiłam. Reżyser powinien mnie przekonać, że taki chwyt jest w filmie artystycznie niezbędny”. Proste, a jednak niewiele aktorek ma w sobie tyle odwagi. Świadomości artystycznej, ale nie tylko – również wrażliwości społecznej i świadomości politycznej.
„Jesteś za dobrą aktorką na rewolucjonistkę, zagrzewaj do rewolucji, a nie ją rób”
Krystynę Jandę, jaką znamy – chociażby z jej śledzonego przez ponad 370 tysięcy osób profilu na Facebooku, ukształtowała nie tylko sztuka, ale i ludzie, którzy stawali na jej drodze. W okresie studiów poznała Andrzeja Seweryna i chociaż nie od razu ją zauroczył, stali się na jakiś czas parą i doczekali córki Marii. Seweryn wprowadził Jandę w zupełnie nowy – polityczny świat. „W domu [rodzinnym] nie prowadziło się rozmów na tematy polityczne, rodzice uważali, że wystarczy uczciwie żyć” – artystka wspomina w rozmowie z Bożeną Janicką. „(…) Andrzej wprowadził mnie w nowy dla mnie świat. Poznałam ludzi, którzy siedzieli latami w więzieniach, poświęcili życie wielkiej sprawie. Chowałam się gdzieś w kącie i chłonęłam ich opowieści i rozmowy”.
Początkowo przez to zaangażowane środowisko młoda aktorka była traktowana jako ktoś na „doczepkę” do Seweryna. Zyskała nawet przezwisko „Wdowa Mozart”. Do czasu, aż zagrała Agnieszkę w „Człowieku z marmuru”. „Piętno” zdjął z niej ostatecznie Jacek Kuroń, niedługo po premierze. „Jacek na mój widok zaczął wrzeszczeć i rzucił mi się na szyję. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że Wdowa Mozart – to już nieaktualne”. Ten sam Kuroń mówił jej też: „Jesteś za dobrą aktorką na rewolucjonistkę, zagrzewaj do rewolucji, a nie ją rób”.
Agnieszka – „mam 15 minut czasu”
W „Człowieku z marmuru” porwała tłum. Jej angaż i praca na planie obrosły już dziś legendami i milionem anegdot. Na zdjęcia próbne przyszła nieumalowana, ubrana byle jak i… „oświadczyłam na wstępie, że mam 15 minut czasu” – tym razem ta bezczelność wzięła się z jej negatywnych doświadczeń z innych przesłuchań do filmu. Stanęła przed kamerą. „Nie wiem, co się stało, ale natychmiast wyskoczyła z hukiem z szyn, rejestrując przez cały czas moją twarz. Okazało się, że nawet nie mrugnęłam okiem. Potem Wajda podobno powiedział: ona może zabić, ona zagra”. Zachwycił go również sposób, w jaki paliła. „Dla mnie najważniejszy był sposób, w jaki paliła papierosa w oczekiwaniu na kamerę i oświetlenie. Nigdy przedtem nie widziałem takiej nerwowości. Zachwycony, zwróciłem jej na to uwagę i poprosiłem o powtórzenie tego przed kamerą. Zrobiła to z wielką precyzją. Było dla mnie jasne, że jest aktorką świadomą” – opowiadał po latach.
Imię Agnieszka bohaterka „Człowieka z marmuru” otrzymała „po” Osieckiej. Wzorem zachowania, stylu bycia miała być też dla Krystyny Jandy Agnieszka Holland – Andrzej Wajda zabierał ją na jej plan i kazał się przyglądać. Sama aktorka myślała o „narwanych” dziewczynach z plastyka. Szukała. Rozmawiała z reżyserem o jego stosunku do historii, polityki, władzy. „Pomógł mi bardzo dwiema konkretnymi uwagami” – wspomina w „Tylko się nie pchaj”. „Pierwsza – to właściwie był żart. Powiedział, że Amerykanie robią filmy z samymi mężczyznami i zapytał, czy wobec tego nie mogłabym zagrać mężczyzny? Potem dodał, że muszę zachowywać się tak, żeby widzowie albo mnie pokochali, albo znienawidzili. Jedno albo drugie, wszystko jedno, byle nie pozostali obojętni”.
Sama przeciw wszystkim – pod gmachem telewizji
Agnieszka coraz bardziej się kształtowała – doszedł kostium: dżinsy, dżinsowa koszula i szalik plus paczka papierosów, potem worek żeglarski z „jej całym życiem”. Ruchy, słowa i gesty, którymi wielokrotnie wtrącała ekipę w zakłopotanie – poza Wajdą, Aleksandrem Ściborem-Rylskim, autorem scenariusza, i Edwardem Kłosińskim, operatorem, jej późniejszym życiowym partnerem. „To ja zaproponowałam, że zrobię gest, którym ostatecznie zaczyna się film. Ekipa była skonsternowana. Wajda się zgodził. W momencie kiedy zginałam rękę w łokciu i całowałam pięść, wiedziałam już, kim jestem: muszę walczyć sama przeciwko wszystkim”. Po premierze Wajda porównywał jej grę z grą Jacka Nicholsona – „Zaryzykowałbym twierdzenie, jest najzdolniejszym chłopcem, z jakim zetknąłem się od czasów Zbyszka Cybulskiego” – stwierdził.
Opowieść o kobiecej sile
Dziś te męskie porównania mogą nieco zaskakiwać, są mocno powiązane ze swoim czasem, który Krystyna Janda jako Agnieszka wyprzedziła. „Dziś to jednak zupełnie inne kino niż w dniu premiery” – mówi w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim. „Feministyczne kino akcji: opowieść o kobiecej sile, która przeciwstawia się całemu światu. Wygrywa”. Janda nie jest żadną „kobietą w męskim przebraniu”, jest kobietą. Z charakterem i osobowością. I – powtórzę – siłą. Kropka. Często tą siłą zaskakiwała – na ekranie nie tylko u Wajdy, ale też u Ryszarda Bugajskiego – jako łamana przez ubecję szansonistka Antonia Dziwisz w „Przesłuchaniu”. Najpierw śpiewała „Zgadnij kotku, co mam w środku”, a potem stawiała opór przesłuchującym. Głośny „półkownik” przyczynił się do rozwiązania kierowanego przez Andrzeja Wajdę Zespołu Filmowego X. Został zakazany przez cenzurę i nazwany „najbardziej antykomunistycznym filmem, jaki kiedykolwiek powstał”. Ludzie oglądali go w drugim obiegu. Anegdota głosi, że kiedyś na stacji benzynowej aktorkę zaczepił jakiś oficer i szybko wyszeptał: „Widziałem panią, widziałem, gratuluję” – i natychmiast uciekł.
A potem przyszła międzynarodowa sława. Za Tonię Krystyna Janda dostała m.in. Nagrodę Jury w Cannes. Gdy koledzy i koleżanki sądzili, że teraz zacznie grać jeszcze więcej, tylko już na świecie, ona miała zupełnie inne plany. Zaszła w ciążę. „Dwa miesiące później zaszłam w ciążę, co chyba najwyraźniej wskazuje, że nie łączyłam z nagrodą w Cannes żadnych marzeń o światowym sukcesie. Znajomi reżyserzy dowiedziawszy się, że spodziewam się dziecka, wyrażali zdumienie: żeby w takim momencie, tuż po Złotej Palmie, w Cannes… Nawet Krzysztof Zanussi się zdziwił” – mówi Bożenie Janickiej. Własna droga! Już jako nastolatka zszokowała cały Ursus, gdzie mieszkała, gdy uszyła sobie spodnie w kwiaty. I tak po ulicy paradowała, ku przerażeniu ojca i zgorszeniu sąsiadów.
„Programowa sufrażystka”
Agnieszka Osiecka powiedziała kiedyś o niej: „Krystyna mogłaby wygłosić pięciogodzinny monolog pod tytułem Siła kobiet”. A krytyk teatralny Lech Piotrowski pisał: „W teatrze określiła się Janda jako programowa sufrażystka, zajęta na scenie przede wszystkim sprawą kobiety”. Elżbieta z „Białej bluzki” według Osieckiej i w reżyserii Magdy Umer (na deskach od 1987 roku), Shirley Valentine ze spektaklu Macieja Wojtyszki (premiera: 1990), Monika z „Kobiety zawiedzionej” według Simone de Beauvoir (reż. Magda Umer, premiera: 1994), Maria Callas (reż. Andrzej Domalik, premiera: 1997), Florence Foster Jenkins z „Boskiej!” (reż. Andrzej Domalik, premiera: 2007), Martha z „Kto się boi Virginii Woolf” (reż. Władysław Pasikowski, premiera 2002), Danuta Wałęsa z „Danuty W.” (reż. Janusz Zaorski, premiera: 2012), czy Mała Steinberg ze sztuki, którą sama wyreżyserowała (2001), nagłaśniającej problematykę autyzmu. „Zespala te wszystkie teksty, pisane w różnych konwencjach i stylistykach, wspólnotą tematu: to niekończąca się rozmowa o kondycji kobiety współczesnej, o jej tragediach, smutkach i życiu codziennym. Rozmowa przeprowadzona przez aktorkę przy zastosowaniu środków tak prostych, że zacierających granice pomiędzy sztuką a prawdą” – podsumowywał Piotrowski.
Ciągle coś musi robić. I gdy ma jakiś pomysł, plan – zrealizuje go, to pewne. Gdy w 2004 rozstała się z Teatrem Powszechnym, przez rok nie dostała żadnej nowej aktorskiej propozycji – choć pracowała jako reżyserka „Namiętności” w Poznaniu i „Lekcji stepowania” w Łodzi. W końcu postanowiła otworzyć własną scenę i fundację. Gdy nikt nie chciał wyreżyserować „Pestki”, sama stanęła za kamerą. „Przez prawie pięć lat starałam się zainteresować tematem różnych twórców – bezskutecznie. Odsyłano mnie, twierdząc, że to literatura babska, infantylna. Cóż było robić? Kręcę sama” – opowiada Łukaszowi Maciejewskiemu. „Nigdy nie miałam poczucia, że robię więcej, niż mogę. Robiłam zawsze tyle, ile mogłam” – dodaje.
Obserwatorka i komentatorka
Należy do wąskiego grona artystów, którzy głośno zabierają głos w sprawach politycznych i społecznych. Regularnie pisze o nich w swoim publikowanym w sieci „Dzienniku” oraz na profilu na Facebooku. Pytana w „Polityce” przez Janusza Wróblewskiego o bycie twarzą sprzeciwu wobec obecnej władzy, odpowiada: „To mnie zobowiązuje od lat. Od pierwszego „Człowieka…” uświadamiał mi to, bardzo wtedy młodej, Andrzej Wajda. Mówił: nie możesz zepsuć postumenciku, na którym Cię postawiłem. Uważaj. Uważam, 45 lat uważam. Pracuję teraz w Gdańsku, chodzę ulicami, zatrzymują mnie ludzie, dawno nie usłyszałam tylu miłych słów i podziękowań”. A w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim wymienia: „Muszę wiedzieć, gdzie żyję, co myślą ludzie, jakie są emocje dookoła. To mój obowiązek jako aktora, reżysera, szefa teatru, ale i obywatela tego kraju. Czytam gazety, oglądam wiadomości, staram się interesować wszystkim, co dzieje się w kulturze, ale tylko do pewnej, określonej granicy, bo mam dużo innych obowiązków”.
O tej społecznej roli aktorstwa mówiła też studentom w wykładzie inaugurującym rok akademicki 2016/2017 w Akademii Teatralnej w Warszawie: „Dziś, chcę Wam jednak przypomnieć że aktorstwo, reżyseria, właściwie, każdy rodzaj sztuki to także zawody „społeczne”. Artyści są zależni od czasu w którym żyją, od miejsca, okoliczności. Zależni od sytuacji społecznej i politycznej, obyczajowej. Także finansowej. Słowo „posłannictwo” bardzo się wyświechtało, często jest lekceważone, wywołuje uśmiech, ale nadal sens tego słowa jest niezmienny. Sztuka ma za zadanie kształcić, zmieniać, edukować, poszerzać horyzonty, humanizować. W trudnych czasach, tak to enigmatycznie nazwijmy, artystom nie powinno być wszystko jedno, co mówią i dlaczego, w jakich kontekstach i znaczeniach funkcjonują ze swoim „dziełem”. A z tym było różnie, w tamtych czasach bez wolności i coraz częściej teraz”.
Naprawdę nikt inny nie mógł zagrać Marii Linde. Tylko aktorka, którą Stowarzyszenie Autorów Zdjęć Filmowych uhonorowało za „niezachwianą wiarę w sens sztuki, wrażliwość artystyczną oraz charyzmatyczną osobowość, niezmiennie inspirującą polską kulturę”. Janda!
Dagmara Romanowska, kultura onet.pl film, 9 maja2019