Teofila i Makarego - wszystkiego dobrego
28 lutego 2002, czwartek
Hilarego, Makarego, Romana – wszystkiego dobrego.
Wszystkiego dobrego. Roman – kojarzy mi się z białymi zębami i gitarą. Gra na tej gitarze, śpiewa i błyskają wtedy jego równe, białe zęby. Ma włosy pofalowane i jest nieśmiały, ma także zawsze lekko wilgotne opuszki palców i błyszczące od potu skronie. Jest polską odmianą hiszpańskiego kochanka, ale nie obraża się, jak się mówi do niego np.: Ty dupku. Jest miły. Zaznaczam, że wszelkie moje skojarzenia są czysto subiektywne i zupełnie nie można wysnuwać z nich jakichkolwiek reguł.
Wczoraj urodziny Daniela Olbrychskiego. Dzień zakończony biesiadą w Podkowie. Bardzo miło.
Ze mną coraz trudniej wytrzymać. Z dnia na dzień, z chwili na chwilę staję się Martą, czyli potworem. Dzieje się to zupełnie ode mnie niezależnie, ale poddaję się temu z przyjemnością. Jeszcze tylko tyle, że nie piję, ale z raz chyba będę musiała, żeby sobie tak zobaczyć, jakby to było, zapamiętać i zachować na wszystkie potem wieczory. Nie mogę się doczekać tej próby.
Wczoraj Steinberg i dyskusja po spektaklu bardzo długa. Dużo, dużo młodzieży. To moja cała radość. Podoba się. Nawet więcej. Dużo ludzi naprawdę wzruszonych po spektaklu, a śmieją się też w trakcie. Cel osiągnięty. Bardzo lubię ją grać. Bardzo lubię nią być, no i „Marysia” przy mnie, czyli Callas nade mną czuwa.
Jeszcze tylko jedna Mała w Teatrze Studio, trzy Callas w Powszechnym, i do premiery, a raczej do 24 marca, tylko Marta z Virginii.
Jestem zmęczona, ale od tygodnia mam kierowcę, to znaczy zaangażowałam kogoś, kto mnie wozi. Zainwestowałam w moje zdrowie, życie, spokój, no i tym prostym sposobem odzyskałam minimum trzy godziny w ciągu dnia. Decyzję podjęłam po kolejnej sytuacji na drodze, z której wyszłam cudem. Za bardzo byłam zamyślona, zmęczona, telefon dzwonił bez przerwy. W każdym razie żyję, ale już nie będę prowadzić, to okazuje się dla mnie zbyt niebezpieczne.
Dobrego dnia. Szkoda, że nie wypada mi opisać, co sobie wczoraj myślałam o życiu, losie i miłości, bo musiałoby być z nazwiskami.
Gabriela i Anastazji - wszystkiego dobrego
27 lutego 2002, środa, 05:39
Anastazji, Gabriela, Juliana – wszystkiego dobrego.
Imiona sprzed lat – Nastusia, Gabryjel kojarzony z fryzjerem i Julian kojarzony z bindą i „Moralnością pani Dulskiej”.
Wczoraj nie mogłam siąść do komputera, nie było takiej fizycznej możliwości, fizycznej w sensie dosłownym, bo nawet jak już byłam w domu to fizycznie nie istniałam, a podróż nocą z Poznania z poniedziałku na wtorek w zawiei, śnieżycy i mgle była koszmarem.
Ale za to ostatni tomik poezji Czesława Miłosza po prostu wspaniały. Wspaniały!!! Wiersze starego poety-człowieka.
.…Powinienem już umrzeć, a ciągle nie nieskończona praca….. Jeżeli Boga nie ma, to nie wszystko człowiekowi wolno….
KOLEŻANKASzedłem do niej i niosłem nierozwitą różę.
Jechałem, bo to były całe podróże
Labiryntami wind, od sztolni do sztolni,
W towarzystwie jakichś dam z fantasmagorii.
Leżąca na dywanie, przyjmowała gości,
Jej szyja jak lelija pierwszej białości.
Niech pan tutaj, powiedziała, przy mnie uklęknie,
Będziemy rozmawiali o dobru i pięknie.
Bardzo zdolna, pisywała wiersze grafomańskie.
Było to w innym wieku i w przepadłym państwie.
Nosiła czapkę studencką z wilczymi kłami,
Herbem naszej uczelni wszywanym w aksamit.
Na pewno wyszła za mąż, miała trójkę dzieci,
A zresztą, kto tam takie szczegóły wyśledzi.
Czy ten sen tyle znaczy, że jej pożądałem?
Czy prowadzi mnie litość nad jej byłym ciałem?
Że zliczam rozsypane jej suche kosteczki,
Ostatni z naszej młodzi, jakby filareckiej?
Jakieś dantejskie w ciemne doły zstępowanie
Gdzieś pod Archangielskiem albo w Kazachstanie?
Właściwie dla niej miejsce na cmentarzu Rossa,
Ale pewnie zła dola z miasta ją wywiozła.
Dlaczego właśnie ona, tego nie rozumiem.
Nawet nie wiem, czy poznałbym ją w miejskim tłumie.
I zapytuję, czemu tak przewrotnie bywa:
Życie małowyraźne, tylko śmierć prawdziwa.
Żegnaj, Piórewiczówna, nieżądany cieniu
O zapomnianym na zawsze pierwszym imieniu.
Dobrego dnia. Świat i życie jest piękniejsze dzięki poetom. Och, jak mi się podobają te wiersze.
Mirosława i Aleksandra - wszystkiego dobrego
26 luty 2002
Tego dnia jakby dla mnie nie było. Przeżyłam go w nieobecności i trudzie codziennym.
Wiktora i Cezarego - wszystkiego dobrego
25 lutego 2002, poniedziałek, 07:08
Cezarego, Wiktora, Zygfryda – wszystkiego dobrego.
Wszystkiego dobrego.
Dobrego dnia. Ja jadę do Poznania grać Małą Steinberg. Przede mną ciężki dzień i powrót nocą.
Dziś rano znów pomyślałam, że to wielka szkoda, że nie mamy książki o Adolfie Dymszy. To zdumiewające, nasz największy komik, tak kolorowa, fascynująca postać, autor miliona anegdot, które wszyscy do dziś w środowisku aktorów powtarzamy, i śmiejemy się z nich niezmiennie. Żyją ciągle ludzie, którzy mogliby opowiedzieć wiele rzeczy. Szkoda.
Wczoraj usłyszałam o nim znów wiele opowieści, między innymi tę o kapeluszach. Kolega aktor kupił sobie nowy kapelusz i bardzo się nim chwalił. Dymsza natychmiast kupił kilka takich samych, identycznych kapeluszy, tylko każdy o numer mniejszy, i co kilka dni zamieniał temu koledze w garderobie kapelusz, podkładając po cichu numer mniejszy od poprzedniego. Doprowadził go do prawdziwego obłędu na tle zmian jego głowy. Komu dziś by się chciało?
Cudownie opowiada o Dymszy Marek Kondrat. Marek zresztą to prawdziwa kopalnia anegdot, i Król, jeśli chodzi o sposób ich opowiadania. Jego opowieści o Kazimierzu Opalińskim, który był jego ojcem chrzestnym, czy panu Dzwonkowskim, czy wreszcie o swoim ojcu i wujku, panach Kondratach starszych, nie mają sobie równych.
Jadę. Dołączam trzy zdjęcia zrobione nocą w czasie powrotu z Rudy Śląskiej, gdzie grałam Opowiadania w ubiegłą poniedziałkowo-wtorkową noc. Zdjęcia robiła Marysia.
Macieja i Bogusza - wszystkiego dobrego
24 lutego 2002, niedziela, 09:09
Bogusza, Macieja, Sergiusza – wszystkiego dobrego.
Wszystkiego dobrego dla trzech panów o zdecydowanych imionach.
Dziś zapiszę Wam tylko żart, który mnie wczoraj zachwycił. To z tego gatunku żartów, które podobają mi się najbardziej. Filozoficzny.
Cyrk przyjechał do Ameryki z występami. Wszystkie bilety na wieczorne przedstawienie zostały sprzedane, a rano okazało się, że foka ma uczulenie na wodę, słoń przytrzasnął sobie trąbę, goryl kaszle, lwy mają wysypkę, konie biegunkę, a nosorożec ma katar. Załamany właściciel cyrku poszedł naprzeciwko do baru i zwierzył się ze swoich problemów barmanowi i z tego, że będzie musiał odwołać spektakl, a to dla niego katastrofa finansowa. I wtedy barman powiedział mu, że naprzeciwko na budowie pracuje żaba. Przychodzi codziennie po pracy do tego baru na piwo, i gdyby zwrócił się do niej o pomoc to może ona coś umie, jakąś sztuczkę, cokolwiek, być może zgodzi się wystąpić i przedstawienie będzie uratowane. Po chwili wchodzi żaba w kasku, umęczona po pracy, prosi o piwo. Dyrektor cyrku zbiera się na odwagę i tłumaczy jej swój kłopot, namawia do występu, do czegokolwiek, prosi o ratunek. Żaba spokojnie wysłuchuje opowieści, rozumie problem, jest chętna pomóc, ale na koniec zadaje pytanie: – Wszystko w porządku, wystąpię, ale proszę mi tylko powiedzieć, po co panu murarz w cyrku?
Czy to nie piękny żart?
Tak więc nie sądźcie nikogo po pozorach, i dobrej niedzieli. Dziś wieczór znów Helver. Wczoraj byłam z siebie zadowolona. Wydaje mi się, że zagraliśmy bardzo ładne przedstawienie.
Romany i Damiana - wszystkiego dobrego
23 lutego 2002, sobota, 06:15
Izabeli, Romy, Damiana, Polikarpa – wszystkiego dobrego.
Izabela – opanowana, logicznie rozumująca, nigdy nie traci zimnej krwi. Urodzona dyplomatka, która potrafi zręcznie realizować swoje plany i nakłaniać innych, żeby jej w tym sprzyjali. Kochająca i oddana, odczuwa potrzebę oddawania innym przysług. Tym razem dokładnie opis zgadza się z moimi doświadczeniami w sprawie Izabela. Choć Izabela przez jedno l to jakiś kundel. Izabella – to jest dopiero Izabela. Nie znam żadnej Izabelli blondynki, i w ogóle nie wyobrażam sobie, żeby Izabella mogła nią być. Piękne imię. Hiszpańskie. Zbudowane z gorącego wiatru i piasku.
Ale naprawdę podoba mi się Roma – co to za imię! Imię z dużymi zielonymi oczami. Imię wielkie i leniwe. Imię, co się za nim tęskni długimi nocami, a ono fioletowo-różowe pozostaje obojętne. ROMA. Tyle, że Roma ma wielki tyłek. I to też jest piękne.
Damianowi i Polikarpowi również wszystkiego dobrego.
Zima, znów cholera zima. Znów jadę do Warszawy półtorej godziny. Bo zawalony wiadukt plus zima równa się katastrofa totalna. Zamieszczam dla Was śnieżne zapiski z dziennika, które dostałam pocztą, i zdjęcia zrobione podczas ostatniego Sylwestra czy w Nowy Rok, przez moich znajomych, gdzieś w Bieszczadach.
Śnieżyca – urywki z dziennika z Massachusets
12.8
Przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu w Massachusets. Boże, jak tu pięknie. Drzewa wokół wyglądają tak majestatycznie. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy pokryją się śniegiem.
14.10
Massachusetts jest najpiękniejszym miejscem na ziemi! Wszystkie liście zmieniły kolory – tonacje pomarańczowe i czerwone. Pojechałem na przejażdżkę po okolicy i zobaczyłem kilka jeleni. Jakie wspaniałe! Jestem pewien, że to najpiękniejsze zwierzęta na ziemi. Tutaj jest jak w raju. Boże, jak mi się tu podoba.
11.11
Wkrótce zaczyna się sezon myśliwski. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś może chcieć zabić coś tak wspaniałego, jak jeleń. Mam nadzieję, że wreszcie zacznie padać śnieg.
2.12
Ostatniej nocy wreszcie spadł śnieg. Obudziłem się i wszystko było przykryte białą kołdrą. Widok jak z pocztówki bożonarodzeniowej. Wyszliśmy na dwór, odgarnęliśmy śnieg ze schodów i odśnieżyliśmy drogę dojazdową. Zrobiliśmy sobie świetną bitwę śnieżną (wygrałem), a potem przyjechał pług śnieżny i znowu musieliśmy odśnieżyć drogę dojazdową. Kocham Massachusetts.
12.12
Zeszłej nocy znowu spadł śnieg. Pług śnieżny znowu powtórzył dowcip z drogą dojazdową. Po prostu kocham to miejsce.
19.12
Kolejny śnieg spadł zeszłej nocy. Ze względu na nieprzejezdną drogę dojazdową nie dojechałem do pracy. Jestem kompletnie wykończony odśnieżaniem. [Ciach] pług śnieżny.
22.12
Zeszłej nocy napadało jeszcze więcej tych białych gówien. Całe dłonie mam w pęcherzach od łopaty. Jestem przekonany, że pług śnieżny czeka tuż za rogiem, dopóki nie odśnieżę drogi dojazdowej. Skurwysyn!
25.12
Wesołych [Ciach] świąt! Jeszcze więcej gównianego śniegu. Jak kiedyś wpadnie mi w ręce ten [Ciach] od pługu śnieżnego, przysięgam – zabiję. Nie rozumiem, dlaczego nie posypią drogi solą, żeby rozpuściła to cholerstwo.
27.12
Znowu to białe [Ciach] napadało w nocy. Przez trzy dni nie wytknąłem nosa, z wyjątkiem odśnieżania drogi dojazdowej za każdym razem, kiedy przejechał pług. Nigdzie nie mogę dojechać. Samochód jest pogrzebany pod górą białego gówna. Meteorolog znowu zapowiadał dwadzieścia pięć centymetrów tej nocy. Możecie sobie wyobrazić, ile to oznacza łopat pełnych śniegu?
28.12
Meteorolog się mylił! Tym razem napadało osiemdziesiąt pięć centymetrów tego białego cholerstwa. Teraz to nie odtaja nawet do lata. Pług śnieżny ugrzązł w zaspie, a ten łajdak przyszedł pożyczyć ode mnie łopatę! Powiedziałem mu, że sześć już połamałem, kiedy odgarniałem to [Ciach] z mojej drogi dojazdowej, a potem ostatnią rozwaliłem o jego zakuty łeb.
4.1
Wreszcie wydostałem się z domu. Pojechałem do sklepu kupić coś do jedzenia i, kiedy wracałem, pod samochód wpadł mi cholerny jeleń i całkiem go rozwalił. Narobił szkód za trzy tysiące. Powinni powystrzelać te [Ciach] zwierzaki. Że też myśliwi nie rozwalili wszystkich w sezonie.
3.5
Zawiozłem samochód do serwisu w mieście. Nie uwierzycie, jak zardzewiał od tej pieprzonej soli, którą posypują drogi.
18.5
Przeprowadziłem się do Georgii. Nie mogę sobie wyobrazić, jak ktoś, kto ma odrobinę zdrowego rozsądku, może mieszkać na takim zadupiu jak Massachusetts.
Marty i Małgorzaty - wszystkiego dobrego
22 lutego 2002, piątek, 06:24
Małgorzaty, Marty, Wrocisława – wszystkiego dobrego.
Małgorzata – delikatna, wrażliwa i krucha. Potrzebuje oparcia, otuchy, czujności. Nie znosi samotności, przepada za zabawami. Bardzo łatwo poddaje się wpływom – zarówno dobrym jak i złym. Urocza, nieco roztargniona marzycielka i pełna kobiecego wdzięku kokietka. Nic z tego nie jest prawdą, jeśli bym to porównywała z charakterystyką wszystkich Małgorzat, które znam. Uparte, pracowite, zaradne, pragmatyczne i zorganizowane. Wspaniałe koleżanki, zawsze śpieszące z pomocą i radą. Wesołe i pogodne. Wszystkiego dobrego.
Marta – silna osobowość. Zdyscyplinowana, bardzo ambitna, a przy tym konsekwentna i pracowita. Robi wszystko by osiągnąć obrany cel. Racjonalistka, która nie pozwala ponieść się emocjom. W życiu powoduje się przede wszystkim rozsądkiem. Wszystkie Marty, jakie znam, a znam ich kilka, są słabe, niezaradne, nieśmiałe. Leczą się z nerwicy, nie mają wiary w siebie i łatwo wpadają ze słabości i niepewności w nałogi, wszelkiego rodzaju. Marta jest dla mnie bezbronną, bezradną kobietą mówiącą szeptem.
A Agnieszka Osiecka, co o Marcie?
AZALIAAzalia, to walczyk paryski –
Azali, azali, azali –
Zamknij oczy, zapomnij o wszystkim –
Raz dwa trzy, raz dwa, trzy, raz, dwa, trzy….
Byłaś Martą, a jesteś azalią
azali, azali, azali,
jesteś niebem, Afryką, Australią –
do re mi, do re mi, do re mi.
Znów wróciła zima. Znów nie sypiam, pewnie z powodu zbliżającej się premiery. Dziś nocą oglądałam konkurs jazdy figurowej na lodzie pań, w Salt Lake City. Chyba pierwszy raz od dzieciństwa. I przeżyłam razem z Marią Butyrskają odejście ze sportu bez medalu olimpijskiego. To było takie straszne….. Ta zasłużona, prawie trzydziestoletnia, wspaniała łyżwiarka, świetna technicznie, doskonała, mistrzyni Europy sprzed kilku lat, historia łyżwiarstwa figurowego, kończy karierę tutaj, walcząc na koniec o medal olimpijski, którego nigdy nie dostała….. I zacięta, skurczona twarz, wygasłe oczy i zaciśnięte wargi na zbliżeniu. Bez cienia uśmiechu rysy. I początek, i żelaźnie naciągnięte mięśnie, i ciężko, i wysiłek, i mus, i każdy piruet jak zawał serca, mój i pewnie jej, i każdy skok, zaciśnięte pięści z kciukami w środku, moje, żeby wyszło jej, i wymuszone, i brak wdzięku, i wymęczone, i podparte, i ciężko, i nie da rady, i upadek, i łzy, i sztuczny uśmiech, i wyprężona figura końcowa zaplanowana jako zwycięska, i ciało posłuszne a oczy bez blasku. I smutny zjazd, i nie czeka na wyniki, i zniknęła za czerwoną kurtynką, i koniec kariery. A tuż po niej, szesnastoletnia uśmiechnięta, trzpiotowata, robiąca tysiąc min do kamer Sarah Hugehes, nonszalancka, z wdziękiem, bez namysłu, zadowolona, i wszystkie piruety jak piana, i bez zastanowienia, i śmiech, śmiech, uśmiech szczęścia, że wiatr, że szybko, że pęd, że fajnie, że można pokazać i spróbować jeszcze więcej, jeszcze lepiej, jeszcze wyżej. I pluszowe misie rzucane z trybun, i ukłon krótki z minami uszczęśliwionego zajączka. I mama, i trenerka, i wyniki…. i … a co tam, machanie łapką i …. złoty medal …. niespodziewanie.
Dobrego dnia. Dziś Opowiadania zebrane w Teatrze Komedia.
Eleonory i Feliksa - wszystkiego dobrego
21 lutego 2002, czwartek, 07:36
Eleonory, Feliksa, Kiejstuta, Roberta – wszystkiego dobrego.
Eleonora – wrażliwa, nerwowa, o wybuchowym usposobieniu, a jednocześnie empatyczna i bardzo uczynna. Każdy potrzebujący pomocy może na nią liczyć. To społeczniczka poświęcająca się działaniom na rzecz szczytnych idei. Zdyscyplinowana, rozsądna, odpowiedzialna i nad wiek dojrzała. Tak czytam w książce, nie znam żadnej Eleonory, nie mogę tego z nikim porównać. A swoją drogą tak rzadko to dziś spotykane imię, kojarzy nam się z krynoliną, koronkami i chusteczką, ale też z elegancją. Solenizantom wszystkiego dobrego. Robertom szczególnie. Znam ich kilku i są diametralnie różni, choć nie ma wśród nich intelektualisty. Przepraszam, jest jeden, który się za niego uważa, a tak naprawdę jest niezdolnym, zakompleksiałym gościem, z pretensjami do całego świata za niedocenianie go. Dość podłym i obrzydliwym. Za każdym razem, jak zrobi coś nikczemnego, tłumaczę sobie, że to ze słabości. Nienawidzi wszystkich i wszystkiego, i w każdym wietrzy wroga. Ma o sobie naprawdę niewyobrażalne mniemanie a o wszystkich innych mówi bardzo źle.
Wczoraj na próbie po raz kolejny uderzyło mnie zdanie: Marta (czyli postać przeze mnie grana) jest romantyczna. Czy ja jestem romantyczna, ja KJ? Zawsze na to pytanie wybuchałam śmiechem i przeczyłam. Mój mąż zawsze w tym momencie zabierał głos i mówił, że mam zamiast serca kamyczek. Dlaczego? W gruncie rzeczy jestem romantyczna jak każdy, tyle tylko, że romantyzm kojarzy nam się dzisiaj z niedojrzałością, naiwnością, a wręcz głupotą. Jakie to straszne! Dlaczego tak się stało?
Chyba niespodziewanie lecę w kwietniu do Brazylii na kilka dni.
Dobrego dnia.
Leona i Ludomiła - wszystkiego dobrego
20 lutego 2002, środa, 8:32
Leontyny, Leona, Ludomiła – wszystkiego dobrego.
Leontyna kojarzy mi się oczywiście tylko z „Awanturą o Basię”.
Leon – to lwie imię – z drobnym, chudziutkim mężczyzną, do tego łysym, nie znam Leona nie łysego.
No, a Ludomiła nie znam w ogóle, i pomyśleć, że to imię męskie. Ludomił? Co to za dziwne imię? Kochający ludzi? Miłośnik człowieka? No, niech będzie. Wszystkiego dobrego
Dziś posyłam kilka zdjęć z koncertu w Harendzie, zrobionych przez mojego zięcia, i biegnę „tworzyć”. Pa, pa. Dobrego dnia.
Konrada i Arnolda - wszystkiego dobrego
19 lutego 2002, wtorek, 18:19
Arnolda, Konrada, Piotra – wszystkiego dobrego.
Już kończy się właściwie dzień, ale dla wszystkich solenizantów, najlepsze…..
Wracając przed chwilą z Warszawy, małymi polnymi drogami, miasteczkami, opłotkami, z powodu awarii wiaduktu na głównej drodze do Warszawy, w jednej z miejscowości zobaczyłam na kościele wielki transparent MIŁOŚĆ BOGA DOSTANIESZ ZA DARMO, no – pomyślałam… – promocja na miłość Boga! Czy to nie przesada? Te czasy, zwariować można!
A może tylko ja przyjmuję to tak „ostatecznie”?
Oddalam się od Was i komputera, muszę się uczyć na pamięć mojej Marty. Premiera za niecały miesiąc, a w mojej głowie tekst nie był łaskaw się zainstalować, mimo codziennych, całodniowych właściwie prób.
I jeszcze na koniec moja nowa tapeta w komputerze.
Dobrego wieczora.
Symeona i Konstancji - wszystkiego dobrego
18 lutego 2002, poniedziałek, 07:25
Albertyny, Konstancji, Maksyma, Symeona – wszystkiego dobrego.
Konstancja – codziennie przeżywa bardzo silne emocje. Rozpacz i łzy, za chwilę – uniesienie i żywiołowa radość – trudno nadążyć za tymi zmianami nastroju. Ruchliwa, energiczna, wścibska. Lubi, żeby się nią zajmować, chwalić, podziwiać. Zawsze w centrum zainteresowania, w pierwszym szeregu – nie sposób jej nie zauważyć i nie zapamiętać. Ma wiele uroku, słodką minką i miłym słowem potrafi rozbroić każdego. Tak zawiadamia książka o imionach żeńskich. A ja znam dwie Konstancje, wyobraźcie sobie. Choć to rzadkie, bardzo dziś rzadkie imię. Obie moje znajome są ciche, skromne, spokojne, i absolutnie nienawidzą być w centrum zainteresowania. I takie były jako dzieci. Choć obie mieszkają w innych krajach, ba, na innych kontynentach, są bardzo do siebie podobne. Podobny mają klimat, podobny rytm i podobny uśmiech. Nie cierpią na siebie zwracać uwagi i podziw je peszy. Jedna jest bardzo poważnym lekarzem, a druga ma galerię sztuki. Są dobrymi, cichymi duchami wielu ludzi. I jak tu wierzyć książkom? Wszystkiego dobrego.
Albertyna kojarzy się natychmiast z Gombrowiczem i od razu wiemy, że to niezły numer, a Albertyna od Prousta jest chłopcem, więc to dużo bardziej skomplikowane, choć jak sobie ją przypomnieć to kwintesencja kobiecej natury. Z Albertyną kojarzy się nieuchronne przeczucie zdrady.
Jeśli chodzi o Maksyma, to zawsze widzę to imię jako podejrzane, hotelowo-kabaretowo-niejednoznaczne. Imię wieczorne i karciane. Imię z zapachem czarnej kawy i likieru.
Symeon jest porządny i zorganizowany. Można na nim polegać.
Ja Wam będę tłumaczyć imiona, bo ta książka mnie wkurza.
Jadę do Rudy – otwierajcie budy. Teatr w Rudzie miał na nas apetyt i dlatego bardzo się tam wybieramy dzisiaj.
Opowiadania zebrane. Zobaczę się i zagram sobie z córeczką, a dla Was – Dobrego dnia.
Donata i Łukasza - wszystkiego dobrego
17 lutego 2002, niedziela, 05:45
Aleksego, Juliana, Łukasza, Sylwina – wszystkiego dobrego.
Wczoraj pierwszy raz od bardzo dawna zaczął boleć mnie ząb. Ból do tego stopnia się nasilił, że przerwałam wszystkie zajęcia, usiadłam w poczekalni jednej z warszawskich klinik dentystycznych i czekałam na pomoc. Na stoliku koło mnie leżało jakieś specjalistyczne pismo. Zaczęłam czytać:
Nieświadomość, a szczególnie ta zdezorganizowana, chaotyczna jej część, wymaga treningu. Należy jej zakomunikować właściwy rytm i kierunek. Inspirujące symbole mogą znacznie pomóc w tym zadaniu, ponieważ mają one tendencje do ogniskowania swobodnie płynącej energii bez represjonowania jej. Wizualizacja kwitnienia róży, na przykład, kieruje nieświadome czynniki, które w innym wypadku zachowałyby się bezładnie, w stronę kwitnienia, pozytywnej ewolucji.
W tej plastyczności ludzkiej psychiki leży obietnica niezliczonych możliwości.
¬RÓDŁO
Wyobraź sobie źródło, wytryskujące z granitowej skały. Widzisz jego wodę czystą, iskrzącą się w słońcu i słyszysz, jak rozpluskuje się w otaczającej ciszy. Doświadczasz przebywania w tym specjalnym miejscu, gdzie wszystko jest jaśniejsze, czystsze i głębsze.
Zaczynasz pić wodę i czujesz jej dobroczynną energię, która przenika cię. Czujesz się lżejszy.
Teraz wejdź sam do źródła, pozwalając by woda spływała po tobie.
Wyobraź sobie, że ona ma zdolność przepływania przez każdą komórkę twego ciała i między komórkami. Wyobraź sobie, że płynie ona przez niezliczone odcienie twoich emocji i sentymentów, a także przez twój intelekt. Poczuj, że woda oczyszcza cię ze wszystkich psychicznych złogów, które nieuchronnie gromadziły się dzień po dniu – z frustracji, żalów, obaw, z różnego typu myśli.
Stopniowo doświadczasz, jak czystość tego źródła staje się twoją czystością, a jego energia twoją energią.
Na koniec wyobraź sobie, że sam jesteś źródłem, w którym istnieją wszelkie możliwości, a życie nieustannie odnawia się.
Obecnie możemy wyjaśnić, na czym polega efektywność wizualizacji takich symbolicznych wyobrażeń. Służą one strukturalizacji i ukierunkowaniu pewnych nieświadomych energii. Część naszej nieświadomości jest podzielona, rozproszona i nie skierowana na cel……
Podniosłam głowę i zdałam sobie sprawę, że coś mi jest. Co mi jest? Co się zmieniło? Przestał mnie boleć ząb! Nie czuję bólu! Nie ma nic. Spojrzałam zdumiona na to, co czytałam. Przecież to w ogóle nie różni się od techniki stosowanej w aktorstwie. Zajrzałam do dalszego tekstu, co jeszcze pismo proponuje mi, abym sobie wyobraziła? Słońce, Motyl, Diament, Niebo, Strzała. O cholera! Pomyślałam, na razie starczy, że przeszedł ból zęba. Nie wiadomo, co by się stało, gdybym przeczytała i wyobraziła sobie strzałę.
Zapytałam w recepcji, czy mogę odkupić tę gazetę? Pani z uprzejmym uśmiechem powiedziała, że mogą mi ją podarować. Proszę bardzo.
Schowałam gazetę i zbierałam się do wyjścia. Czekają na mnie, myślałam, muszę dalej pracować. A jak mnie nie boli, to po co tracić czas? Jak mnie znowu zaboli, przeczytam jeszcze raz ustęp „¬ródło”, a może nawet „Motyl” pomoże mi jeszcze bardziej?
W tym momencie drzwi gabinetu otworzyły się, i miła dentystka zaprosiła mnie z uśmiechem do środka. No trudno – pomyślałam i weszłam. Ale następnym razem już będę tylko czytać i wizualizacja pomoże, u mnie daje to nadzwyczajne efekty. Mam trening.
Dobrego dnia.
Dziś koncert w Jazz-Cafe w Łomiankach. Fajnie.
Danuty i Juliany - wszystkiego dobrego
16 lutego 2002, sobota, 06:43
Danuty, Juliany, Daniela – wszystkiego dobrego.
Danuta – samodzielna, pełna inicjatywy, zaradna. To kobieta czynu. Ma wiele talentów i umiejętności, potrafi przystosować się do okoliczności i uwić przytulne gniazdko w każdych warunkach. Przebojowa, czasem narzuca swój punkt widzenia innym, ale nigdy nie zawodzi.
Wszystkiego dobrego szczególnie Danielom.
Zapomniałam Wam powiedzieć, że w tak zwanym międzyczasie, przeczytałam ze 30 sztuk i żadna mi się nie podobała, i że byłam na Harrym Potterze i płakałam za każdym razem, kiedy była mowa o mamusi i tatusiu. W ogóle, na Harrym spłakałam się jak bóbr między innymi dlatego, że obsada tego filmu mnie wzruszyła, grają tam same filary angielskiego teatru, i starają się tak, że wyłażą ze skóry. Jutro idziemy na Władcę pierścieni, którą to książkę moje dzieci przeczytały po kilka razy. No zobaczymy, ja nie jestem tak entuzjastycznie nastawiona, idę do towarzystwa, może się prześpię w kinie.
Dziś śpiewam w Harendzie, jutro w Jazz-cafe w Łomiankach. Wczoraj jeden z kolegów aktorów powiedział do mnie… Boże jak ty pracujesz! Po co ty śpiewasz, jak masz dwa dni wolne, jeszcze te koncerty?
Dla przyjemności.
Dobrego dnia.
Faustyna i Józefa - wszystkiego dobrego
15 lutego 2002, piątek, 06:01
Jowity, Faustyna, Józefa, Saturnina – wszystkiego dobrego.
Odkąd się nie widzieliśmy przez ten internet, zdarzyło się bardzo dużo, ale nie będę do tego wracać. Z zabawnych rzeczy – byłam na dwóch balach, z jednego mąż mnie zabrał pospiesznie, bo się „napiłam” przez nieuwagę, nie zauważyłam, że w tych sokach, które przede mną stawiają, jest dużo wódki, a jak się napiłam to oczywiście zawiadomiłam o tym wszystkich na balu, łącznie z personelem wspomagającym, złożyłam dodatkowo absurdalne oświadczenie przez mikrofon, takie mianowicie, że „Kobieta to kobieta, a Mercedes to Mercedes”. Myślę, że do dziś niektórzy się zastanawiają, co to miało znaczyć, ale ja uważam, że znaczenie tego jest jasne i proste. Wykładzina dywanowa, którą były wyłożone schody do toalety, była w kropki i nie mogłam w związku z tym się tam nijak dostać, bo mi wszystko skakało przed oczami, no DNO! Na szczęście zostałam usunięta sprzed oczu ludzi.
Na drugim balu w ogóle nie piłam, zlicytowano na aukcji podczas tego wieczoru mojego Super Wiktora, i wszystko było świetnie oprócz tego, że poszłam niespodziewanie do wróżki i wyszła mi GLORIA. Tak się tym zdenerwowałam, że również musiałam natychmiast jechać do domu.
Próby do Virginii… cały czas trwają i z każdym dniem zbliżamy się do premiery.
Ja dostaję co chwila jakieś oszałamiające propozycje, namawiają mnie, abym zaczęła aktywność w najróżniejszych dziedzinach, na razie obserwuję, co z tego wszystkiego, z tych zawirowań rynku i w związku z tym z tych histerycznych pomysłów, wyniknie.
Dobrze. Dziś postanowiłam Wam zacytować pewien list. Przyszedł do mnie pocztą przedwczoraj.
….. Mieszkam w wojewódzkim mieście na północy Polski. Jestem matką autystycznego dziecka. Mój syn – Marcin – ma obecnie 24 lata. To o nim właśnie chcę do Ciebie napisać. No i oczywiście trochę o sobie, o swoim macierzyństwie. Wiesz o tym zapewne sporo – czytałam w licznych z tobą wywiadach, że kontaktujesz się z rodzicami autystycznych dzieci. Te doświadczenia są w pewnej mierze podobne, w szczegółach zaś czasami zupełnie różne. Moim udziałem stał się trudny los. Marcin – pierwsze (i jedyne) oczekiwane dziecko dość wcześnie dał sygnał, że coś jest nie tak. Moi rodzice już wtedy nie żyli (jestem jedynaczką). To ważne, bo to oznacza, że nie miałam po swojej stronie nikogo. Rodzice męża – śmiertelnie, jak i on – przerażeni, niedwuznacznie obciążali mnie winą za urodzenie „takiego dziecka”. Uważali, że poddając małego intensywnej terapii czynię zeń królika doświadczalnego w rękach psychologów, a tego moje serce matki nigdy im nie wybaczy. Mąż miotał się, nie mając siły przeciwstawić się zdaniu rodziców (był z nimi bardzo związany uczuciowo) i nie będąc do końca przekonany o słuszności obranej pod moim naciskiem drogi. Walczyłam więc przez długi czas samotnie – musiało minąć parę lat, zanim mąż uwierzył w sens prowadzonej terapii. Tamte lata wspominam jako horror. Do dziś dnia nie mogę oglądać zdjęć 3,4,5-letniego Marcina. Przypominają mi tamten czas. Dzieciństwo mojego dziecka zostało mi bezpowrotnie odebrane, nie tylko dlatego, że nie znałam jego przytuleń, uścisków, wdrapywania się na kolana i że najpierw wymówił słowo „auto”, zanim usłyszałam „mama”. Także dlatego, że wspominam je jako czas udręki, upokorzeń ze strony rodziny, oskarżeń, niepewności, szamotaniny, wreszcie rozpaczy. Dziś wiem, że to, co miałam najważniejszego do zrobienia, to było zrobić coś ze sobą. Wcale nie z moim upośledzonym dzieckiem, ale ze sobą, przebudować siebie właśnie. To jest najtrudniejsza praca – i jak boli… Czasem chciałabym o tym opowiedzieć. Napisać. Może kiedyś się zdobędę… Nie oglądałam Twojej „Małej Steinberg”. I nie obejrzę. Po prostu nie stać mnie na to emocjonalnie. Z „Rain mana” chciałam uciec po kwadransie, wytrwałam do końca z zaciśniętymi zębami. Nie mogę, nie chcę do tego wracać. Na szczęście to przeszłość. Dziś jestem chyba szczęśliwą matką. Odbieram zapłatę za lata katorżniczej pracy. Podniosłam głowę. Marcin jest wysokim, zgrabnym, przystojnym młodym mężczyzną. Skończył szkołę specjalną. Nauczyłam go (trwało to 3 lata) czytać i pisać – czyta biegle, ładnie, ze zrozumieniem. Razem przeczytaliśmy na głos „Lalkę”, „Trylogię”, „Noce i dnie”. Nauczyłam go jeździć na rowerze. Jeździmy we trójkę na długie rowerowe wycieczki od wiosny do jesieni. Nauczyłam go pływać. Panicznie bał się wody – nawet takiej do kostki. Oswajałam go z nią przez 5 lat. Dziś chodzimy regularnie na basen, szalejąc za nim i „utapiając się” do woli. Ponieważ jest moim dzieckiem – tak jak ja pokochał teatr. Co w nim odnajduje – mogę się tylko domyślać. Domaga się chodzenia do teatru i to bynajmniej nie na lekki repertuar. Po obejrzeniu „Króla Leara” przyznał, że nie wszystko zrozumiał, ale podobało mu się. Powiedział: „To było bardzo smutne. Żal mi tego króla”. Pomyślałam wtedy – czy aby nie o to w końcu chodziło Szekspirowi? Zabieramy go na większość spektakli, a bywamy w teatrze często. Siedzi zasłuchany, wychodzi zawsze zadowolony. Teatr zdaje się go zajmować i cieszyć.
A teraz najważniejsze.
Okazało się, że Marcin ma absolutny słuch. Niezwykłą pamięć muzyczną. Naturalną zdolność harmonizowania. Jego światem, jego miłością, jego pasją stała się muzyka. Dość szybko zorientowaliśmy się, że ma nieprzeciętny talent. Odtąd wiedzieliśmy, że nie wolno nam go zmarnować.
Przeznaczeniem Marcina stały się organy. Zaczęliśmy go uczyć. Prywatnie. Znaleźliśmy wspaniałą nauczycielkę, która się tego podjęła. Nie znał przecież nut! Grał wyłącznie ze słuchu. Potraktowała to jako wyzwanie (Marcin miał zawsze szczęście do ludzi). I tak mój syn został organistą. Gra tak jak oddycha. Kiedy gra – jest szczęśliwy.
Czy tak właśnie wygląda happy end?
Niezupełnie. Życie to jednak nie hollywoodzki film (czasami szkoda). Rok temu, przypadkiem dowiedzieliśmy się, że pewna parafia szuka organisty. Zagrał. Spodobał się proboszczowi. Pracował tam – bez ośmiu dni – cały rok. Nie opuścił ani jednego dnia pracy. Punktualny, dyspozycyjny, obowiązkowy, wypełniał wszystkie – dość wygórowane zresztą wymagania. Na życzenie proboszcza uczył się nowych pieśni, choć miał w repertuarze około dwustu – po to, aby taką pieśń wykonać raz czy dwa (ludzie nie śpiewali, bo była nieznana). Ale pobożni – bardzo pobożni parafianie – zorientowali się, że ich młody organista jest inny…. jakiś dziwny….. Dziateczki przystępujące do Pierwszej Komunii były bardzo dociekliwe – zaczęły, podczas tzw. białego tygodnia – zaczepiać, przedrzeźniać, wyśmiewać…. No więc ksiądz proboszcz oznajmił nam, że on, obowiązany służyć swoim parafianom, musi spełniać ich żądanie i zmienić organistę. Bo pobożni parafianie nie życzą sobie mieć „takiego” organisty…. Owszem, syn państwa bardzo dobrze opanował instrument, pięknie gra utwory, czysto śpiewa (Marcin ma ładny dźwięczny baryton, który jest stale szkolony), ale wierni nie znają się na muzyce – świadomość, że mają „takiego” organistę przeszkadza im się modlić… były skargi…. także podpisane…. państwo rozumieją…..
Nie rozumiem. To tak właśnie katoliccy kapłani pojmują swoje obowiązki wobec powierzonych ich pieczy owieczek – uczenie tolerancji i prawdziwie chrześcijańskiej miłości bliźniego? Zawołaniem zakonnym naszego proboszcza i tego kościoła jest „czyń dobrze”. Zaiste – dobrze uczynili i sumienie im nie dolega. Niech im Bóg wybaczy. Ja nie potrafię. Zdecydowaliśmy nie nagłaśniać w żaden sposób tej sprawy. Lękamy się solidarności zawodowej w kościele katolickim. Nie chcemy zamykać Marcinowi drogi na przyszłość. Ale cierpieliśmy bardzo. Wszyscy. Czy potrafisz zrozumieć co czułam, gdy Marcin mówił: „Popatrz mamo, ja się starałem i nie wyszło….”
Tak oto zderzył się los osobliwego człowieka, jakim jest mój syn, ze światem ludzi „normalnych”. To nie jest happy end, prawda? Wierzę, że to w ogóle nie jest end. Znaleźliśmy Marcinowi możliwość grania, jako wolontariusz gra w jednym z kościołów. Tam jest życzliwy nam proboszcz, a ludziom nie przeszkadza to, że czasem ich modlitwom do Ojca wszystkich ludzi towarzyszy głos „takiego” organisty…. Może kiedyś Marcin znajdzie parafię, która będzie dumna z tego, że jej organista został tak szczególnie, niezwykle obdarowany przez Boga…. Chcę w to wierzyć.
Dlaczego ci to wszystko opisałam? Pomyślałam sobie, że dobrze będzie jak dowiesz się o kimś, komu się udało. Że dostaniesz do ręki jeszcze jeden dowód, że warto (chociaż wiem, że nie trzeba Cię o tym przekonywać). Ale sukces przywracania światu i życiu człowieka zza szklanej szyby będzie miał dla Ciebie konkretne imię i twarz mojego syna.
Dziękuję Ci za wszystko, co robisz. Dla tych ludzi. To ważne i warto. A jeśli kiedyś zdecyduję się napisać coś, co będzie opowieścią matki, która wygrała w walce ze sobą – Ty dowiesz się o tym pierwsza – obiecuję. Pozdrawiam Cię z całego serca i życzę słońca we wszystkie dni…….
Zacytowałam ten list, bo jest ważny i dla mnie, i będzie ważny – mam nadzieję – i dla Was.
Dobrego dnia.
Walentego i Metodego - wszystkiego dobrego
14 lutego 2002, czwartek, 06:57
Liliany, Lilii, Cyryla, Metodego, Walentego – wszystkiego dobrego.
Dziś Dzień Zakochanych. Błagam Was, odejdźcie od tych komputerów natychmiast i biegnijcie powiedzieć tym, których kochacie, że ich kochacie! Błagam. To jedyna szansa, teraz! Co więcej, jeżeli kogoś kochacie potajemnie, to zaraz też mu to wyznajcie. Niech się dzieje co chce, pamiętajcie, nikogo wyznanie miłosne nie może urazić, a nuż okaże się, że i Wy jesteście temu komuś nieobojętni. A może wręcz ktoś na to czeka? I okaże się, że żyliście w dramaturgii serialu brazylijskiego? I jednym słowem można dramat zakończyć? Problem rozwiązać?
Ci, którzy rozstali się, nawet bardzo dawno temu, a dalej kochają, natychmiast biegiem zawiadomcie o tym dawnych partnerów. W ogóle nie namyślajcie się, tylko szybko, natychmiast, bez względu na konsekwencje mówcie o miłości! Nie bójcie się odrzucenia.
Nie myślcie też, że nie ma po co powtarzać, że się kogoś kocha, skoro Wasi oblubieńcy i tak dawno to wiedzą, a nic się nie zmieniło. Nie zaniedbajcie dziś miłości! Lepiej powiedzieć raz „kocham cię” za dużo niż ten dramatyczny jeden raz za mało.
Dobrego dnia. Mam nadzieję, że ktoś się dziś zakocha! Nawet, jeśli nieszczęśliwie – to warto! I pamiętajcie – dziś wszyscy ludzie czekają na znak, że są potrzebni i kochani. Nie przesadzam.
Powodzenia w wyznaniach.
Grzegorza i Katarzyny - wszystkiego dobrego
13 lutego 2002, środa, 06:44
Arlety, Katarzyny, Grzegorza – wszystkiego dobrego.
Moi Drodzy!
Nie piszę od kilku dni, ponieważ po prostu nie mam takiej fizycznej możliwości. Zrobiła mi się zaspa. Nagromadziło się tyle pracy, że od soboty śpię po trzy, cztery godziny dziennie, a wczoraj nie kładłam się w ogóle, licząc nocny powrót z Gdańska pracowałam od poniedziałku rano do dziś do 2-giej w nocy. Wszystko stało się przez moją lekkomyślność i nieuwagę przy planowaniu zajęć, ale niedługo się ten okres skończy i mam nadzieję, że wszystko wróci no normy. Normy? To znaczy mojej normy. Pozdrawiam Was serdecznie i nie zapominijcie, że jutro Dzień Zakochanych.
Dobrego dnia.
Cyryla i Apolonii - wszystkiego dobrego
9 lutego 2002, sobota, 10:31
Apolonii, Poli, Cyryla, Eryka – wszystkiego dobrego.
Znów mam problem z czasem. Za każdym razem po wakacjach, przerwie, wypadnięciu z tego rytmu, w którym żyję i pracuję cały rok, mam problemy, właśnie z czasem. Z ujarzmieniem czasu. Ze zorganizowaniem się i przestrzeganiem ścisłym zaplanowanych zajęć w czasie. Na przykład spotkanie z kimś może trwać pół godziny, nie więcej, jeśli zajmie mi ono więcej czasu następne obowiązki opóźniają się, kolejne są już problemem, te jeszcze dalsze stają się już niewykonalne. Wtedy zaczynam się gubić we wszystkim, denerwować. To samo dotyczy koncentracji podczas przeznaczonego na coś czasu. Na półgodzinnym spotkaniu muszę być skupiona, myśleć logicznie i możliwie jak najwięcej na temat, w sprawie którego przyszłam, inaczej tracę praktycznie te pół godziny. Itd., itd., itd. Tylko czas na scenie jest nienaruszalny, logiczny, wykorzystany, tylko tam następuje spokój i nerwy znikają. Po tej przerwie na narty, znów nie umiem sobie poradzić i ciągle wzdycham i tęsknię do prostego życia narciarza.
Napiszę Wam, co zapisał Jung o czasie.
Czas jest naszym codziennym przewodnikiem. Nie zawsze jednak potrafimy słuchać głosu czasu. Raz nie nadążamy za jego biegiem, innym razem wyprzedzamy go gubiąc po drodze siebie samego lub wpadamy w pustkę, gdzie niczego nie ma, tylko nasze samotne, rozedrgane, wystraszone „ja”.
Gdy rozumiemy czas, staje się on naszym sprzymierzeńcem w budowaniu życia i szczęścia.
W czasie rozpoznajemy przede wszystkim teraźniejszość, przeszłość i przyszłość. Oto, jaki jest stosunek zdrowego – normalnego człowieka do tych trzech fragmentów wieczności:
Przeszłość – jest dostępna w teraźniejszości.
Przyszłość – jest dostępna w czasie teraźniejszym.
Teraźniejszość – żywo obecna, ważna, centralna, rozszerzająca się poza pierwsze granice z przeszłością i przyszłością.
Dziecko tych podziałów uczy się dopiero od rodziców. Dziecko rozwijające się normalnie ma zaufanie do nadchodzącego czasu, nie utrwala też zbytnio w pamięci wydarzeń. One utrwalają się raczej powoli.
No, ale tu już dochodzimy do nerwic i chorób psychicznych, w których właśnie występuje brak funkcji liniowej czasu i przestrzeni, nie ma czasu fizycznego, a nam nie o to chodziło. Mnie w każdym razie. Ja chciałam tylko powiedzieć, że po wakacjach trudno mi być znów sprawnym kierownikiem produkcji i organizatorem mojego życia.
Pewnie każdy z Was ma takie problemy.
Dobrej, spokojniej, mistrzowsko zaplanowanej i zrealizowanej soboty.
Jana i Piotra - wszystkiego dobrego
8 lutego 2002, piątek, 10:48
Żakliny, Hieronima, Jana, Piotra– wszystkiego dobrego.
Wróciłam ze Słupska o 4-tej rano. Czekał na mnie rysunek. Jakie to miłe, kolejne dziecko dla mnie rysuje i ofiarowuje mi swoje dzieła. Oto rysunek mojej wnuczki Leny, podpisany przez nią zresztą.
Wczoraj długo w nocy rozmawialiśmy o kondycji polskich artystów, o upokarzających trasach koncertowych, zespołów operetek, filharmonii, oper, szczególnie organizowanych przez małych niemieckich impresariów, objazdów po mniejszych miastach niemieckich, za haniebne stawki, bez diet, albo z minimalnymi dietami. O problemach na polskim rynku koncertowym, o ciężkich czasach dla jazzu, beznadziejności, o tym, że te wstydliwe, jeśli chodzi o warunki, kontrakty, są dziś często dla nich jedynym zastrzykiem do ich skromnych budżetów domowych.
Usłyszałam też o swoistych osiągnięciach wyjazdowych, związanych z oszczędzaniem nawet na jedzeniu, udało się jakiemuś muzykowi w hotelu usmażyć schabowego na żelazku! Słyszałam wcześniej o zupach gotowanych w bidetach, makaron w bidecie gotowany grzałką to proste, ale zupa? Były też już jajka sadzone na żelazku, ale teraz schabowy! To osiągnięcie. Podobno, jak przyjeżdżają artyści z Polski, w hotelach wiedzą, że zaraz wysiądzie prąd z powodu eksperymentów kulinarnych.
Trochę nie chciało mi się w te opowieści wierzyć. Ale potem, konkluzja końcowa mnie zabiła: Mozart i Chopin umarli w skrajnej nędzy. To są koszty zwykłe. No, może tak.
Rano przy śniadaniu widziałam dzieci, Jędrkowi się śniło, że rozbił automat z cukierkami i jeszcze do tego wyleciały mu z niego pieniądze. Żałował, że to był sen.
Tak więc, jak zwykle – pieniądze, pieniądze, pieniądze! Pieniądze podobno szczęścia nie dają, ale….. pozwalają nieszczęście przetrwać w luksusie, jak mówi jedna z moich koleżanek.
Dobrego dnia. Dziś Steinberg w Warszawie.
Ryszarda i Romualda - wszystkiego dobrego
7 lutego 2002, czwartek, 08:52
Kolety, Romualda, Ryszarda – wszystkiego dobrego.
Wszystkiego dobrego dzisiejszym solenizantom. Wczorajszy dzień, spektakle, aukcja na rzecz dzieci autystycznych, wywiady, wszystko skończyło się dopiero nad ranem. Dziś źle się czuję i zaspałam, i muszę jechać dalej, i wszystko mnie boli, i nie mogę. Ruszam w kierunku Słupska.
Dobrego dnia.
Doroty i Tytusa - wszystkiego dobrego
6 lutego 2002, środa, 07:01
Amandy, Doroty, Bohdana, Tytusa – wszystkiego dobrego.
Dorota – Bardzo uczuciowa, wielkoduszna, przywiązana do tych, których kocha. Nierówna osobowość, poddaje się huśtawce nastrojów – od euforii po rozpacz czy złość. Łatwo wybucha gniewem i urządza sceny. Dumna, ale jak przyjaciółka czy towarzyszka życia stała, wierna, lojalna.
Tym, których dziś święto – wszystkiego dobrego.
Oj, jaki miły powrót do grania! Nawet po siedmio- czy ośmiogodzinnej podróży samochodem z Warszawy do Szczecina między ciężarówkami, wszystko z powodu spóźnienia na pociąg. Lubię grać. Grać to bezduszne określenie, paradoksalnie nigdy nie nauczyłam się grać, tylko jestem na scenie i nadaję formę temu, co czuję. A wczoraj czułam dużo po dwutygodniowym rozstaniu z moim kochankiem – publicznością. Oj, mój Kochanku! Wspaniały i podły! Okrutny i czuły! Mądry i głupi, naiwny i łatwowierny, podejrzliwy i nieufny! Dziki i nieobliczalny jak zwierzę! Lubię Cię!
Tu w Szczecinie widziałam się wczoraj nocą z moją córką; odrzuciła propozycję warszawską, telewizyjną serialową, a za to przyjęła w tutejszym teatrze rolę i jest teraz w trakcie prób. Praca u podstaw, ideały, rozwój, rzetelne aktorstwo – trudną drogą i szlachetną, nie robić kariery za wszelką cenę, szacunek do siebie i do zawodu, pieniądze nie są najważniejsze itd.. itd. Patrzyłam wczoraj na nią z rozczuleniem, wysłuchiwałam jej zmartwień. Powiedziałam na koniec: Słuchaj a nie graj, że słuchasz, śmiej się a nie graj, że się śmiejesz, patrz a nie graj, że patrzysz, to jedno, co mogę ci powiedzieć. Reszta jest niewytłumaczalna. I co więcej – ocena tego, co zrobisz jest względna.
Dobrego dnia. Jutro Wam wyślę zdjęcie Szczecina. Mówią o nim polski Paryż. Chcecie?