Mariana i Katarzyny - wszystkiego dobrego
30 kwietnia 2002, wtorek, 12:51
Katarzyny, Lilii, Ludwiki, Mariana – Wszystkiego dobrego.
No, Katarzyna to jest imię! Imię nad imionami. Znam Katarzyn, Kaś, Kasiek, Kasiuniek, i każda z nich to potęga. Potęga energii, lub potęga skromności, potęga zaradności lub zagubienia, ale za każdym razem wyraża się Katarzyną jakąś skrajność. Życzę Wam, Katarzyny, wszystkiego…
Lilia to niebezpieczne imię, bo jeśli zdarzy się nie najurodziwsza to co z tym imieniem pocznie?
Ludwika to jedno z tych imion, które noszę pod sercem. Ludwika to drugie imię mojej córki Marysi, uwielbiam Ludwiki, przynoszą spokój.
Marian, o to imię skomplikowane, znam kilku Marianów i prawie z każdym jest jakiś problem. Powodzenia.
Właśnie wróciłam z Kalisza i biegnę na próbę do Powszechnego, przed dzisiejszą Virginią…. Jak Kalisz? Jak mnie dziś zapytano przez telefon. Dobrze. Co prawda, jak wynikało z porannej kaliskiej prasy, moje aktorstwo jest w tym roku znów gorsze niż innych, niż sztuka aktorska (bo jest to festiwal sztuki aktorskiej, przypominam), niż sztuka aktorska pani Gabrieli Muskały i pani Kingi Preis. Tak więc pokazałam, jak się okazało, rzemiosło i odjechałam, a publiczność została zbesztana za to, że biła brawo, wstała i cieszyła się naiwnie, że obcowała z „wyższą sztuką”, a to nieprawda.
A publiczność teatralna? Jak zwykle, wdzięczna za wzruszenia i miła. Bardzo Jej za to dziękuję.
Usłyszałam wczoraj miły żart: Siedzą dwie sowy na gałęzi i rozmawiają. Hu, hu, huuu! – mówi jedna z nich. A druga na to: – Co ty mnie straszysz, czy co? O co ci chodzi?
Dobrego dnia. Ja lecę powtórzyć tekst, po przerwie, podczas której nie graliśmy tego całkiem świeżutkiego przedstawienia. Muszę dbać o doskonałość rzemieślniczego wykonania! To artyści mogą sobie pozwolić na „nagość”.
No i prezent na koniec. Pozdrawiam.
Piotra i Pawła - wszystkiego dobrego
29 kwietnia 2002, poniedziałek, 06:28
Bogusława, Hugona, Roberta – wszystkiego dobrego.
Imię Bogusława od jakiegoś czasu zaanektował sobie Boguś Linda jakby na własność, choć mamy wielu innych mężczyzn w życiu publicznym noszących to imię, pan Wołoszański, Bogusław Kaczyński, itd. Imię bogobojne, imię delikatne i ciche. Jakby podarowane Bogu, ofiarowane. Takie imię, za którym wydawałoby się nie powinno być konkretnego człowieka. Imię bez miejsca dla noszącego go. Imię bez imienia.
Hugon, rzadko w Polsce spotykany. Imię jak okaleczony dzwon. Silne i bezsilne. Imię brązowe.
Roberta mieliśmy już wielokrotnie. I wciąż nic się nie zmieniło.
Panna Migotka, z którą spędziłam całą niedzielę w naszym odświętnym wiosną ogrodzie.
Dziś jadę za chwilę do Kalisza, aby zagrać Opowiadania zebrane. Kalisz – Festiwal. Festiwal z tradycjami, istniejący już bardzo długo. Festiwal Sztuki Aktorskiej. Grałam na tym festiwalu wielokrotnie, różne moje role, nigdy nie dostałam za nic nagrody, zawsze okazywało się, że jakaś aktorka jest dużo lepsza ode mnie. Ale, co więcej, nigdy też na tym festiwalu nie miałam dobrej albo przynajmniej akceptującej recenzji za żadną z ról. Odsądzano mnie tam zawsze od czci i wiary, pisano obraźliwe krytyki mojego aktorstwa. Wyzywano od manierycznych i okropnych. A największy wrzask podniósł się tam, kiedy, pamiętam lata temu, przyjechałam z Shirley. Nie pamiętam, kto wtedy dostał pierwszą nagrodę za aktorstwo, od kogo, jednym słowem, byłam gorsza, nieważne. Z recenzji wynikało, że od wszystkich aktorów zgromadzonych na tym festiwalu. Byłam załamana wyjeżdżając. Pamiętam nawet, że samotną nocą płakałam. Potem przez lata przyjeżdżałam już tam bez złudzeń, wiedziałam, że jadę po to, żeby ktoś mógł być ode mnie lepszy, ale zjadliwość recenzji po każdej z ról, pamiętam do dzisiaj. Dziś jadę dla Marysi, żeby sobie mogła tam zagrać. Szczególnie, że Opowiadania… możemy grać jeszcze tylko do końca tego roku i kończą się prawa. A ja tak lubię to przedstawienie.
Dobrego dnia, no i na koniec pocztówka z kobietą – aktorką. Jak płatek ciemnej róży.
Pawła i Walerii - wszystkiego dobrego
28 kwietnia 2002, niedziela, 10:48
Walerii, Ludwika, Piotra, Witalisa – Wszystkiego dobrego.
Waleria – to imię zapomniane, nielubiane z powodu swojego zdrobnienia. Walerka to nie brzmi dumnie. Trudno. Ja nie znam żadnej Walerii, ale mam przeczucie, że na Walerii można by się było oprzeć, że jest to ktoś godny zaufania.
Ludwik znów, to imię staroświeckie. Mój komputer za każdym razem, kiedy napiszę słowo „lubię”, zawiadamia mnie, że jest to słowo przestarzałe, idiota! A jakim słowem można zastąpić słowo „lubię”? Cóż to za słowo nowoczesne mogłoby zastąpić takie miłe, bezpieczne, neutralne słowo „lubię”? Muszę zapytać ten mój komputer… Niemniej Ludwik to imię rzeczywiście przestarzałe. Wraca do łask Juliusz, nawet Julian, ale Ludwik służy już tylko jako płyn do mycia naczyń.
Piotr to imię wieczne. Piękne, dumne, nobilitujące, proste, często spotykane.
Witalisa natomiast znam jednego. Jest leśniczym, jak na Witalista przystało. I, jak na Witalista przystało, zapalonym wędkarzem. Uspokajam się przy nim. Rozluźniam. Troszkę jest zamętu, jak sobie wypije, ale jego żona nie pozwala mu się wtedy pokazywać gościom. I pozostaje ten pijany Witalis słodką tajemnicą jego rodziny.
Wróciłam z Chełmska o 5-tej nad ranem. Przemarznięta, chora i nieszczęśliwa. Ostatni, upiorny dzień zdjęć, na jakimś wichrowym wzgórzu, z nieprawdopodobnym wiatrem, zimnem i deszczem, wykończył nas. Nie byłabym tak zła, gdyby cokolwiek się dało w tych warunkach zagrać. Ale przysięgam, wiatr, zimno, peruka z fruwającymi na twarz włosami, włosy wplątujące się w sztuczne rzęsy, raniąca w szyję kolia z pereł, unieruchomiona ręka i noga, nie sprzyjają subtelnemu aktorstwu. Nie są to warunki sprzyjające jakiemukolwiek aktorstwu. Jestem wściekła. Dwie najważniejsze sceny w tej roli, sceny „złamania” postaci i konwencji przyjętej na granie pozostałych, właściwie do wyrzucenia, na straty. Trudno. Tak bywa.
Zamieszczam ostatnie zdjęcia i zapomnijmy o tym.
Sąd. Z panem Zygmuntem Bielawskim
Scena śmierci, ja i ja na ścianie
Scena śmierci
Scena śmierci
Scena śmierci, ja na ścianie
Ach, wracając do imion. Tłumy towarzyszących nam dzieci i ludzi, w czasie zdjęć, był wielce pouczający. Z wielu względów. Wszyscy chcieli autografy. Każde dziecko chciało autograf sobie dedykowany. I teraz imiona. Otóż w okolicy zdaje się nie ma już w ogóle – nazwijmy je – normalnych imion. Są same Violetty, koniecznie przez V, Inez, to pewnie po emigrantach z Hiszpanii, Kariny, Dominy itp. Chłopcy? Nie ma żadnego, a w każdym razie nie zgłosił się żaden Piotruś, Romek czy Jacek, a same Rudolfy, Maksy, Gerardy. No cóż. Dodatkowo prześladował nas pewien bezrobotny pijany tatuś, codziennie zbierając autografy dla swoich dzieci od nas, aktorów. Zapytałam go pewnego dnia o imiona dzieci. Wtedy dłuższą chwilę drapał się w głowę zakłopotany, wreszcie machnął ręką i zaczął z trudem wymieniać: – Aaaaaa Sylwunia, aaaVioletta, eeeeeMisia, eeeeKrystian, Zibi, eeeeeeAdriana, eeeeeeAmanda, aaaaaaaaSandra, …. Jak doszedł do dziewiątego chyba dziecka, prawie zemdlałam, z wrażenia i od jego chuchu. Panie Boże! I ty patrzysz na to? I nie grzmisz?! – jak mówiła moja św. pamięci babcia.
Dobrej niedzieli, i prezent na koniec, bo wczoraj zapomniałam.
Zyty i Teofila - wszystkiego dobrego
27 kwietnia 2002, sobota, 07:54
Zyty, Anastazego, Teofila – wszystkiego dobrego.
Zyta piękne imię z mocnym charakterem.
A we trójkę Zyta, Anastazy i Teofil to brzmi jak imiona zakonników.
Ja idę na zdjęcia w deszczu i na zimnym wietrze, a Wam daję Krzeszów. Klasztor pocysterski, Bazylikę Mniejszą Wniebowzięcia NMP i kościół św. Józefa. Czyli Sanktuarium Matki Boskiej Łaskawej. I dobrego dnia.
Marii i Marcelego - wszystkiego dobrego
26 kwietnia 2002, piątek, 09:26
Marii, Marzeny, Ryszarda – wszystkiego dobrego.
Maria, dla mnie najpiękniejsze imię kobiece w kalendarzu. Maria ma w sobie wszystko – mądrość, tkliwość, spokój, dumę, cichość, skromność i patetyczność, budzi respekt i zaufanie. Jest bez pretensji, jak Marzena na przykład, to imię trzeba umieć nosić, z godnością.
O Marzenie powiem od razu, nie lubię tego imienia, jest pretensjonalne i bez wyobraźni. To imię zbyt dosłowne i jednoznaczne, co nie ma nic wspólnego z kobietami, które je noszą. Nie znam Marzeny, która by pasowała do swego imienia. I na szczęście.
Ryszard to dla mnie imię zbyt osobiste. Tak miał na imię mój ojciec i to imię jest zrośnięte z nim.
Oto seria zdjęć pt.: Aktorzy oczekujący na możliwość stworzenia „kreacji”, czyli na wezwanie przed kamerę.
Pan Marian Opania
Panowie Zygmunt Bielawski, Zbigniew Górski, Ferdynand Matysiak
Panowie Jerzy Stuhr, Krzysztof Dracz, Ryszard Kotys, Witold Debicki, Henryk Niebudek, Zdzisław Kużniar
Ciż sami
I znów – Marian Opania, Zygmunt Bielawski, Zbigniew Górski, Ferdynand Matysiak
Moi Drodzy! Chełmsko Śląskie – to dawne miasteczko, obecnie wieś położona w Sudetach Środkowych 510 m n.p.m., pomiędzy Zaworami, Górami Kruczymi i Górami Kamiennymi, u zbiegu rzek Zadrny, i Mety, w sąsiedztwie z Czechami. W XVII i XVIII wieku następuje największy rozkwit miasta, staje się ono poważnym ośrodkiem produkcji i handlu płótnem, które jest sprzedawane poza granice Śląska: do Austrii, Rosji, Triestu i innych krajów świata. Tu także dochodzi do słynnego buntu tkaczy, ale także z tego okresu są wspaniałe renesansowe kamienice w rynku i przy ulicy Kamiennogórskiej oraz domy z podcieniami i wysokimi szczytami. W roku 1810 zostaje rozwiązany i zlikwidowany olbrzymi zakon Cystersów w pobliskim Krzeszowie, a także wiek dziewiętnasty przynosi uprzemysłowienie tkactwa. Doprowadzona zostaje natomiast linia kolejowa i energia elektryczna, i do roku 1945 Chełmsko Śl. jest powszechnie nazywane „perełką Dolnego Śląska”, znane jako modny kurort turystyczny, w którym istniały hotele, restauracje, zajazdy, słynące z wyśmienitej kuchni. Po roku 1945 straciło status miasta, w latach siedemdziesiątych status gminy. Obecnie Chełmsko Śląskie – wieś, należy do gminy Lubawka.
Oto dzieje, sława i upadek miasta Chełmsko Śląskie. Oby za lat kilka odzyskało swą świetność, bo to absolutnie wyjątkowy zakątek Ziemi. Wczoraj robiliśmy zdjęcia do nocy, długą i trudną scenę sądu, dziś ja zaczynam trochę później, przed pracą jadę zwiedzić pobliski Krzeszów i imponujący klasztor i kościół Cystersów, koło którego przejeżdżamy, jadąc na zdjęcia do Kamiennej Góry.
Czytam Doktorowa „Księgę Daniela”, świetnie napisane, świetnie, tyle że to nie mój świat. Doktorowa należy czytać choćby dla jego konstrukcji opowiadania.
Dobrego dnia i na koniec już tradycyjnie prezent.
Marka i Jarosława - wszystkiego dobrego
25 kwietnia 2002, czwartek, 07:18
Jarosława, Kaliksta, Marka – wszystkiego dobrego.
Kalikst – trudno, musi się pogodzić, że Jarek i Marek go przytłaczają.
Jarosław kojarzy mi się nieodmiennie z Jarosławem Kuczerą, wybitnym czeskim operatorem filmowym, robiłam z nim osiem miesięcy pewien niemiecki film, kręcony w Ameryce, i obserwowałam z rosnącą sympatią tego skromnego, cichego człowieka o wielkim talencie, wiedzy i wyobraźni. To jeden z tych artystów, którzy nie robiąc hałasu, jakby obok spraw, realizują swoje piękne rzeczy. Umarł dwa, trzy lata po naszym powrocie do Europy. Ostatnie lata życia spędził z miłą młodą osóbką, którą poznałam w tejże Ameryce. Mam wrażenie, że uczyniła te jego ostatnie lata szczęśliwymi. Tak to wyglądało. Przynajmniej tyle. Naprawdę na to zasługiwał. Jarosław to też imię marynarzy, zaraz do jednego z nich zadzwonię.
No Marek… to imię… do niego mam słabość i wiele wspomnień z młodości. Uwielbiam Marków – jak słyszę, że ktoś ma na imię Marek, zyskuje od razu u mnie kredyt sympatii. Tak to jest ze słabościami.
Pochwały dla BYKA
Przestrogi dla BYKA
Charakter BYKA
Dobrego dnia. Ja idę na plan, gdzie będę do późnej nocy. Kręcimy scenę sądu. Tłum ludzi, wiele ustawień kamery, kilogramy tekstu. Dobrze, że we wnętrzu, dzięki temu nie zmarznę w moich aksamitnych, cieniutkich narzutkach.
Dołączam prezent.
Grzegorza i Aleksandra - wszystkiego dobrego
24 kwietnia 2002, środa, 08:32
Aleksego, Erwina, Feliksa, Grzegorza – wszystkiego dobrego.
Aleksy jest w Polsce rzadkością, Aleksander go wielokrotnie przewyższa popularnością i znaczeniem jako imię.
Erwin jest miłym mi imieniem, bo stoi pod nim dla mnie Erwin Axer, którego po prostu ubóstwiam, i za chwile spędzone w Jego towarzystwie, za chwile słuchania jego wywodów, opowieści, wspomnień oddałabym wiele. Przeczytałam jego książki jednym tchem i pozostał mi po nich smak najwyższej doskonałości. Humor, żart, wysublimowana krytyka i ironia, a przede wszystkim miłość do teatru i sztuki oraz ludzi z tych kręgów, razem z ich śmiesznościami i małostkami. Wielka, wielka kultura, wiedza, mądrość i klasa. A przede wszystkim brak nienawiści czy choćby niechęci do osób, zdarzeń i spraw. Prawdziwie filozoficzne, łagodne spojrzenie spod lekko przymrużonych oczu. Jakie to dziś rzadkie!
Feliks jest z nami co kilka dni i już nie bardzo robi na nas wrażenie jako imię, natomiast Grzegorz zjawił się królewsko. To piękne, piękne imię, choć matki boją się go, bo uważają, że to imię urwisów. Przecież to także imię papieży. Piękne, dostojne, gorzkie i mocne imię, a Grzesiek wyrośnie i jakoś się uspokoi.
Przesyłam dwa moje nieostre zdjęcia, bo mnie śmieszy, że charakteryzatorka zrobiła je, żeby sobie udokumentować makijaż, jaki mi zrobiła, i według nich potem ewentualnie robić korekty. Uwielbiam takie śmieszne drobiazgi codzienności. Reszta zdjęć to Jurek Stuhr jako Ill z tej sztuki, w imieniny, i obrazki z planu.
Coś czasem błędnie wczoraj zagrałam, z pośpiechu, nie tak jak sobie założyłam, będę musiała korygować w innych scenach, ciekawe czy mi się uda? Może nie. Dziś mam wolny dzień, jadę do Czech. Ach, czytam po latach „Trismusa” Grochowiaka, znów robi na mnie wrażenie. Czytałam tę książkę jak byłam młodą panienką, wtedy wrażenie było piorunujące. Warto ją na nowo przeczytać, ale nie warto nic dziś z tego robić, tak jak i nie należy w tym momencie przypominać ani „Niemców” Kruczkowskiego, ani robić „Krzyżaków” jako filmu; wchodzimy do Europy i należy zrobić w tym roku wszystko, żeby ułatwić nam psychicznie to wejście. Skóra mi cierpnie na plecach, na myśl o tym, co by było gdyby referendum wypadło negatywnie. Wtedy już na długie lata żadnej nadziei w żadnej sprawie. I co robić z dziećmi? Czy można je skazywać na los życia w takim kraju? A lęk jest prawdziwy i tuż pod powiekami, za uszami i w sercu. I to lęk realny! Prawdziwie uzasadniony! Wzburzają mnie nawet te, w duchu demokratyzmu poczynione, wypowiedzi ludzi światłych i inteligentnych, którzy przyznają, że wejście do Europy rodzi „pewne” niebezpieczeństwa. „Pewne”? No to co? Wszystko przynosi niebezpieczeństwa, nawet zwykłe, codzienne wyjście na ulicę. To znaczy, że trzeba siedzieć w domu? Kochani! Nie przekazujcie swoich inteligenckich wątpliwości, relatywizmów i dialektycznych rozważań narodowi, nie dajcie im szansy na wahanie, bo utoniemy razem z nimi! Jak ja się tego boję!
Pozdrawiam.
Dobrego dnia, no i prezent – Juliusz Osterwa.
Jerzego i Wojciecha - wszystkiego dobrego
23 kwietnia 2002, wtorek, 07:30
Ilony, Idziego, Jerzego, Wojciecha – wszystkiego dobrego.
Dziś w Polsce w wielu rodzinach imieniny.
Jurków i Wojtków zatrzęsienie. Życzę wspaniałego dnia i nie pięknych prezentów, bo o to mniejsza, ale pamięci ludzkiej i serca. Oby żadnemu z Was nie minął ten dzień bez choćby jednego uśmiechu.
Ilona i Idzi niestety muszą się cieszyć swoimi imieninami jakby na przyczepkę do tych dwóch królów imion. Wszystkiego dobrego. Pocałujcie Młynarskiego. Ja dziś pocałuję Stuhra, bo z Nim gram.
Zdjęcia z planu:
Ekipa na jednym z planów dzisiejszego dnia. W środku moje krzesełko. Ja marznę obok w stodole, w jedwabnym kostiumie, piątą godzinę w przeciągu.
Ten samochód należy do Klary Zachanassian, czyli do mnie w tej roli. Nie mógł podjechać pod tę górkę, wciągnął go traktor.
Klara Zachanassian. To ja w kostiumie i charakteryzacji. Grzeję się tutaj prywatnie na słońcu, przez moment. Kostium – ślubna suknia Klary.
Ten dziennik jest właściwie dziwny. Piszę go już tak długo, że nie umiem myśleć o Was inaczej niż jak o bliskich, a jednocześnie nie mogę Wam powiedzieć wszystkiego. Wszystkiego? Co ja piszę!? Co najmniej 40 procent tego, co myślę i przeżywam, nie mogę ujawnić, bo byłoby nietaktowne, okropne. Jestem w moich zapiskach szczera i impulsywna, choć pilnie strzegę kilku granic, które sobie sama wyznaczyłam. Mam pełną świadomość, że zwierzam się „publicznie”, że to nie jest pamiętnik, notatki intymne, a jednak czasem wymknie mi się, zdarzy mi się poskarżyć, pożalić, wyrzucić coś, co mnie dręczy i uwiera, i jestem wtedy zła. A są takie dni, że napisałabym Wam wiele, wiele więcej, po prostu wszystko! Z przyjemnością! Podzieliła się wątpliwościami i kłopotami, z którymi prawdziwie nie mogę sobie poradzić. Są momenty, że dopada mnie zmora zawodowa czy osobista, która chce się wydostać, a muszę ją w sobie trzymać siłą. I to się nazywa samotność w takie dni. Ale w tym sensie wszyscy są samotni. Tylko ten dziennik czasem mnie oszukuje, że mam coś więcej. Nie wiem, czy rozumiecie, co piszę? Tłumaczę się niejasno. Nie szkodzi. Są takie dni.
Przesyłam kilka zdjęć z planu. Zdjęć pełnych wątpliwości jak cały wczorajszy dzień. I życzę Wam dziś dobrego dnia. No i prezent.
Leona i Łukasza - wszystkiego dobrego
22 kwietnia 2002, poniedziałek, 08:16
Kai, Leonii, Leona, Łukasza – wszystkiego dobrego.
Kaja – zawsze myślałam, że to jest zdrobnienie od wielu innych imion, ale okazuje się że nie. Bardzo ładne imię Kaja, okazuje się być imieniem samodzielnym i niezależnym. Gratulacje.
Leonia i Leon to taki tytuł sztuki. Ale i jako imiona codzienne ostatnio częściej się je słyszy. Szczególnie Leon. Problem z tym, że Leon jest już od razu dorosły, no a Leonia hoduje begonie, a z tym się pogodzić nie wszyscy mogą. Ale Leo to by się ładnie mówiło.
Łukasz – to imię kochane przez mamy. Łukaszów jest bardzo, bardzo u nas wielu, i wszyscy oni to ukochani synkowie swoich mam, wypieszczeni, wychuchani, nadzieje rodzin. To imię od lat modne w kręgach polskiej inteligencji i dziś mamy wielu Łukaszów lekarzy, prawników, architektów. Poza tym to piękne, naprawdę piękne imię.
Jestem Tutaj.
O drugiej w nocy wylądowałam w Chełmsku Śląskim, 6 kilometrów od przejścia granicznego w Lubawce. Zdjęcia zrobiłam przed momentem, z mojego tarasu. Za chwilę mam pierwszy dzień zdjęciowy w miasteczku, ale muszę Wam najpierw opisać jedną historię i przysięgam, że nie kłamię. Pierwszy telefon w tej sprawie miałam wieczorem po spektaklu w Bytomiu. Przy okazji dziękujemy z Marysią bytomskiej publiczności, bo po prostu nadzwyczajna. Dawno nie słyszałyśmy tak gorących, prawdziwie hucznych braw. Ale wracając do sprawy. Już byłam w drodze do Chełmska, kiedy zadzwonił mój mąż i opowiedział mi, co następuje: Wrócił wieczorem do ciemnego już, cichego domu, wszyscy układali się do snu w swoich pokojach. Wszedł do kuchni i zauważył, że lodówka jest otwarta a przed lodówką siedzi kot, zezowaty Napek, w całkowitej depresji. Mąż zatrzasnął lodówkę i włączył wodę na herbatę, wtedy zrozumiał, że z kotem dzieją się jakieś dziwne rzeczy, a w każdym razie histerycznie stara się tę lodówkę na nowo otworzyć. Podszedł więc i otworzył lodówkę z ciekawości, co tak intryguje w niej naszego kota, i jakież było jego zdumienie, kiedy ujrzał na dolnej półce, ale też wcale nie tak nisko, ogromną szarą ropuchę. Ropuchę naszą, znajomą, mieszkającą od lat w warzywniku babci, szarą ropuchę. Wyjął ją delikatnie i odniósł do ogrodu, przekonany, że to głupi żart naszych synów, żart wycelowany w ciocię, która rano jako pierwsza otwiera lodówkę. Pobiegł do dzieci i chciał im zrobić pogadankę na ten temat, ale oni przysięgali kładąc rękę na sercu i nie krzyżując żadnych palców, nawet u nóg, że oni nie mają z żabą w lodówce nic a nic wspólnego. Wtedy znów zadzwonili do mnie i uznaliśmy, że żabę do domu przyniósł kot, przypadkowo lodówka była otwarta i żaba uciekając przed kotem wskoczyła do lodówki. Koniec. Wszyscy pogasili światła, pozamykali drzwi i poszli spać. I teraz uważajcie. Rano budzi mnie telefon z domu. Kiedy wstali, żaba siedziała znów w kuchni, wciśnięta w szczelinę pod lodówką. Wróciła do domu z warzywnika! Jak? Drzwi wejściowe były zamknięte. Dlaczego? Po co chce do lodówki za wszelką cenę? Dlaczego wchodzi do domu mimo kotów? Weszła może specjalnymi drzwiami dla psów, ze śluzą, ale one są dość wysoko. Skąd o nich wiedziała? Ciocia twierdzi, że ona jest w ciąży i chce urodzić dzieci u nas w lodówce, bo w ogrodzie jest za sucho i nie ma jeszcze liści paproci, pod którymi ona mieszka. Biedna żaba. Znów rano powędrowała do ogrodu. Ale ja zadzwoniłam przed chwilą do dzieci, żeby spróbowały ją pocałować, może to zaklęta królewna, bo na pewno zwyczajna żaba to nie jest.
Dobrego dnia. Od dziś jestem Klarą Zachanassian. Ze chwilę mam powiedzieć w jednym z monologów takie zdanie: Człowieczeństwo moi panowie jest podporządkowane giełdzie. Jeśli ktoś rozporządza takim kapitałem jak mój, stać go na stworzenie własnego porządku świata… Straszne. Ale jakoś dziś niezwykle aktualne. Mam nadzieję, że to dobrze zagram. Byle rozumnie i nie śpiesząc się. Jak grać bogatych? Wolno! Naprawdę bogaci już się nie śpieszą.
No i prezent dla Was na koniec. Pa, pa.
Feliksa i Anzelma - wszystkiego dobrego
21 kwietnia 2002, niedziela, 09:12
Selmy, Anzelma, Drogomiła, Feliksa – wszystkiego dobrego.
Selma – zupełnie nie wiedziałam, że jest w naszym kalendarzu takie ładne imię. Selma szeleści i przypomina tajemnicze chwile. Kojarzy się z szalami, imbirem i miętą. Ładne imię.
Anzelm – ma szelki i druciane okulary. Takiego Anzelma ja znałam. Czytał gazetę po pracy, zdejmując tylko marynarkę a zostając w muszce. Jadł obiady w muszce i ciapkach wsuwkach, zatykając serwetkę pod brodą, za kołnierzyk. Nie tolerował obiadu bez deseru, a jego żona była mistrzynią szarlotki na ciepło z sosem waniliowym. Gotowała także zupę nic, z ubitym białkiem.
Drogomił. Moim zdaniem nikt się tak nie nazywa. Choć znałam jedną kobietę o imieniu Drogomiła i rzeczywiście imię było adekwatne do jej wymagań.
Feliks – pojawia się w kalendarzu bodaj najczęściej. Choć konkuruje z Wiktorem. Znam kilku Felków. Jeden jest nawet dość młody. Do niedawna był wspaniałym szefem kuchni w jednej z restauracji warszawskich. Prywatnie robił genialnie jajka faszerowane. Nie chciał zdradzić przepisu nikomu. Mnie zdradził, ponieważ wiedział, że i tak nigdy nie będę ich sama robić, że to jednoznaczne z wyrzuceniem tego przepisu na wiatr.
Jadę za chwilę do Bytomia zagrać wieczorem Opowiadania zebrane.
Wiezie mnie mój kierowca, który wczoraj wieczorem wziął ślub. Nie chciałam się na to zgodzić, aby prosto po ślubie… ale powiedział mi, że nie ma sprawy. W ogóle, życie pana Jurka weszło bardzo w moje. W najbliższym czasie czeka „nas” napisanie pracy magisterskiej, dotyczącej silnika Lublin. Nie mogę przytoczyć całego tytułu pracy, bo w ogóle go nie rozumiem i w związku z tym to jest dla mnie nie do zapamiętania. Zrozumiałam tylko tyle, że chodzi o jego „zepsuwalność” i „naprawialność” w pierwszym okresie eksploatacji, czy o coś takiego. Teraz za każdym razem, kiedy widzę na drodze samochód Lublin, który mi w związku z tym pan Jurek pokazał, bo nie miałam pojęcia, że taki silnik i samochód w ogóle istnieje, krzyczę dumna, że go rozpoznałam: O, panie Jurku, jedzie LUBLIN! Pan Jurek powiedział mi, że wolałby pisać pracę o silniku Mercedesa, ale Mercedes nie przewiduje „zepsuwalności” i „naprawialności” w pierwszym okresie eksploatacji. No trudno!
Dobrego dnia. Ja jadę na Śląsk. A ja zupełnie nie wiem, czemu czytam na nowo „Zbrodnię i karę”, i nie mogę odgonić od siebie myśli, że to jest prawdziwa analiza terroryzmu.
No i prezent.
Czesława i Agnieszki - wszystkiego dobrego
20 kwietnia 2002, sobota, 09:30
Agnieszki, Amelii, Czesława, Teodora – wszystkiego dobrego.
Agnieszka to Agnieszka. To Osiecka Agnieszka i na tej Agnieszce mój świat dotyczący Agnieszek się kończy.
Amelia – napiszę dla Was, co pod datą i imieniem Amelia zapisała Agnieszka Osiecka.
WYSYPAŁY SIĘ KACZEŃCEZawieszony na powietrzu
nić błękitną pająk przędzie,
nie wiedziałam wczoraj jeszcze,
że mi tak błękitnie będzie.
Niebo płonie od wieczora,
gorze gwiazda na kolędę,
nie wiedziałam jeszcze wczoraj,
że ja także płonąć będę.
Na zielonej łąki fale
wysypały się kaczeńce,
nie wiedziałam wczoraj wcale
że mi złagodnieją ręce.
Teodor to imię dawane zawsze jako drugie. Dodaje dostojeństwa pierwszemu i osobie, np. Andrzej Teodor Jakistam, Marek Teodor Innytam. Ładnie prawda?
Wczoraj słuchałam piosenek Agnieszki i wypisywałam bezmyślnie czy myślnie zdania i sformułowania: Jeśli nie będę mieć dosyć, to wytrwam. Wybacz, że sama śpię. Miła mania. Scenografia ciał. Po co stare rwać i iść pod prąd? Migdałowy zapach Twój. Kupię ci żywego lwa. Gdy w twoim chłodzie się wygrzewam. Urlop od pogardy. Tramwajem jeździć w podróże! Świt, godziny, których nie chce nikt.
Także wczoraj moje dzieci były w teatrze. Na „Płaszczu” Gogola. Przyjechało przedstawienie z Białegostoku. Chłopcy bardzo interesująco opowiadali o tym przy śniadaniu, historia o panu, jak to nazwali, którego nikt nie lubił, aż kupił sobie raz płaszcz. Ale nie o tym piszę, a o tym, że nie ma większej szkody jak zaprowadzić dzieci do teatru na źle wystawioną, nudną rzecz. Ich niechęć i konsekwencje tego nieudanego wieczoru są długie i brzemienne. Można na całe życie tym jednym nieopatrznym ruchem „odgonić” człowieka od sztuki w ogóle. Nie ma to oczywiście nic wspólnego z wczorajszym wieczorem moich synów, ale piszę o tym, ponieważ oni szli na wczorajszy spektakl niechętnie, jak na tortury, buntowali się, wymyślali różne sposoby niemożności pójścia. Dlaczego? Bo miesiąc temu byli na bardzo nieudanym, nudnym, długim przedstawieniu i uraz pozostał. Pozostało wrażenie męki, nudy i straconego czasu. Konsekwencje tego odczuliśmy wczoraj. Nauczyciele! Rodzice! Uważajcie, co pokazujecie dzieciom! Przynajmniej na początku ich drogi do teatru i filmu. Do sztuki, malarstwa i muzyki. Nie prowadźcie ich na rzeczy nie dla nich, bo odwrócą się od tego wszystkiego po pierwszym nieudanym razie. Potem, kiedy będą starsi, już sami będą sobie wybierać to, co im się podoba, lub co ich interesuje. Na początku to Wy, za ich miłość lub niechęć do sztuki odpowiadacie.
Strasznie coś Was męczę! Trudno.
Dobrego dnia, i na koniec obiecany prezent.
Adolfa i Tymona - wszystkiego dobrego
19 kwietnia 2002, piątek, 08:37
Jerzego, Konrada, Leona, Tymona – wszystkiego dobrego.
To nie jest tego najważniejszego w roku Jerzego, ale jednak. Konrad to imię waleczne i romantyczne, imię z naszej wielkiej literatury. Kiedyś, kiedy wracałam podczas stanu wojennego do Polski, jakiś zdesperowany Polak, na wielkim moście tuż przed granicą polską, na kilkaset metrów przed wjazdem do Polski, w dawnym NRD, zapisał sprayem – STOP! KONRAD-GUSTAW ZASTANÓW SIĘ CZY NIE ZAWRÓCIĆ! Litery były wielkości piętra. A na poboczu drogi stało wiele samochodów z polskimi numerami rejestracyjnymi, a ich pasażerowie na skutek lektury tego napisu albo zastanawiali się czy wracać, albo nabierali powietrza jak przed skokiem w otchłań. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Jak widać, na nich też, choć pewnie nie każdy z nich wiedział, że desperat nazwał go imieniem z Mickiewicza. Leon jest, jak już nieraz pisałam, niestety już łysy. A Tymon wciąż kaszle, ma kłopoty ze wzrokiem i wciąż szuka chusteczki, bo nie może przyzwyczaić się do higienicznych. Leon i Tymon spotykają się poza tym na ławce w parku i wspominają.
Mam dla Was prezent! Wczoraj za duże pieniądze kupiłam w antykwariacie część zbioru starych pocztówek, które ktoś tam wstawił. Chwała temu, kto je zgromadził. Oglądałam je stojąc w sklepie, chyba z godzinę, urzeczona, a potem postanowiłam i Wam zrobić przyjemność, kupić je po prostu i Wam ofiarować.
Codziennie, od dzisiaj, dostaniecie w prezencie jedną z nich. Są piękne. Piękne. Zaczynam od pocztówki z pięknym zdjęciem Dagny Przybyszewskiej.
Dobrego dnia. Dziś Mała Steinberg, dawno nie grałam. Spektakl o 21.00.
Bogusławy i Bogumiły - wszystkiego dobrego
18 kwietnia 2002, czwartek, 06:09
Alicji, Bogusławy, Apoloniusza – wszystkiego dobrego.
Ala, Bogusia i Apek to niezła szajka hultajska. Ala ma kota, Bogusia papugę, a Apek znika na całe dni i zupełnie nie wiadomo, co robi. Ale dziś są ich imieniny i będzie niezły wieczorek, Apek dziś przyprowadzi narzeczoną, mają oboje po siedemdziesiąt lat, ale zapłacili ostatnio kolegium za całowanie się publiczne w metrze. Ala i Bogusia nie mogą się doczekać wieczora, tak są ciekawe tej pani. Apek tylko się martwi, bo narzeczona ma uczulenie na zwierzęta, a szczególnie ptaki. Ale może wieczór imieninowy się uda.
Dziś zamieszczam moje zdjęcie pod tytułem „Kobieta po przejściach i kremy”. Powinien być do tego zdjęcia dołączony artykuł w piśmie kobiecym pt. „Jak pogodzić się z upływającym czasem?”, a w nim porady typu: dbaj o siebie, podaruj sobie codziennie chwile spokoju i luksusu. Nie wszystko jest ważniejsze niż twoje dobre samopoczucie i twoja chwila wytchnienia. Potem nastąpiłyby akapity o konieczności zaakceptowania czasu, przemijania oraz pocieszenie, że każdy moment życia ma swoje cienie i blaski, a na koniec siedemset zabiegów kosmetyczno-chirurgicznych, o tak okropnych nazwach jak dermobrazma, hydrodermodremaż, limfatyczno-termiczne zdejmowanie naskórka z ultralizohydrocudodermą, które każda, ale to absolutnie każda kobieta może wykonać i nawet powinna, aby zatrzymać czas. Nie byłoby oczywiście wzmianki o cenach tych przyjemności, ale za to szczegółowe opisy i zdjęcia cudownie odmłodzonych. Tuż po tym artykule następowałby inny pt. „Natura”, który zaczynałby się definicją naturalności oczywiście. Naturalny – zawiadomiliby – to zgodny z prawami natury, a poza tym naturalność to zespół cech przyrodzonych, wrodzonych, zgodność z naturą, oraz brak sztuczności, przesady, prostota i szczerość. Cały artykuł byłby pochwałą natury i namawiałby do pokochania siebie naturalnej, a po nim przykłady sześciu diet o cudownych właściwościach, które całkowicie odmienią ciebie i twoje życie. Na koniec horoskop, w którym kobiety mogłyby przeczytać, że już za chwilę w tym miesiącu czeka ją zmiana życia, osobowości, otworzą się nowe możliwości i perspektywy, które zmuszą ją do zastanowienia się nad dotychczasowym życiem i podjęcia poważnych decyzji, co do zmian w przyszłości.
Na koniec moich dzisiejszych wywodów ofiarowuję Wam zdjęcia, które mnie absolutnie zachwyciły. Pochodzą z jednego z ostatnich pism amerykańskich, zostały zrobione podczas sesji zdjęciowej mody, do której wzięto stare modelki. Zobaczcie, jakie piękne.
Dobrego dnia. I zaakceptujcie i pokochajcie siebie takie, jakie jesteście. I oświadczam Wam, że to normalne i zgodne z naturą, że kobiecie w pewnym wieku, jak już tylko przekroczy młodość, nie chce się biegać rano, gimnastykować, stosować diet itd. itd. Lubi posiedzieć, coś ugotować i zjeść, i w ogóle trochę się położyć.
Roberta i Patrycego - wszystkiego dobrego
17 kwietnia 2002, środa, 06:00
Klary, Aniceta, Roberta, Rudolfa – wszystkiego dobrego.
Klara jest czerwona i szalona. To śliczne, dziś bardzo rzadko spotykane w Polsce imię, a bardzo popularne na świecie.
Nie zapomnijcie, że dziś Roberta. Piszę to sama sobie, bo Robertów mam znajomych wielu i byłoby im przykro, gdybym o nich zapomniała.
Rudolf jest oczywiście imieniem kochanków. Podłych kochanków i okrutnych. Takich, co to doprowadzają kobiety do szaleństwa i rozpaczy. No trudno.
Dziś aforyzmy dla Barana:
Po powrocie wciąż nie mogę dojść do siebie. Słucham z niedowierzaniem tego, co mówi do mnie radio, telewizor, odzwyczaiłam się.
Podobno żaden z planowanych filmów nie wystartował do produkcji, reżyserzy nie mają na rachunki za światło i gaz. W środowisku lęk.
Idziemy podobno, jeśli chodzi o ekonomię, drogą Trzeciego Świata, drogą Ameryki Południowej właśnie, a nie Północnej, czeka nas to, co widziałam w Brazylii.
No nic, w związku z tym moje dzieci uczą się grać na gitarze. To jakiś absurd. Co będzie dalej?
Wczoraj zapytałam, co będzie dalej, jedną z moich przyjaciółek. Odpowiedziała spokojnie: – Najpierw długi majowy weekend a potem wakacje. To mnie przeraziło do końca.
Na mojej komodzie, z tygodnia na tydzień, rośnie góra książek przygotowanych do czytania podczas wakacji, tylko to mnie koi.
Boli mnie przeraźliwie gardło. Zaziębiłam się po tej Brazylii a dziś mam zaśpiewać koncert w Harendzie. Ostatnim razem, kiedy tam występowałam, odwołano koncert Jacka Kaczmarskiego, który miał się odbyć następnego dnia. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że Jacek ma raka przełyku, on sam także nie. 26-go kwietnia odbywa się w Warszawie wielki koncert charytatywny, wszyscy zbierają pieniądze na potwornie drogą operację, która być może uratuje jego struny głosowe. Ja będę pod Wrocławiem, w trakcie nagrywania Wizyty starszej Pani dla Teatru Telewizji, i nie mogę wystąpić, ale mogę zrobić coś innego i zrobię to.
Dobrego dnia.
Julii i Benedykta - wszystkiego dobrego
16 kwietnia 2002, wtorek, 07:35
Bernadetty, Julii, Benedykta – wszystkiego dobrego.
Zapomniałam Wam wczoraj napisać, że na każdej paczce papierosów w Brazylii, zamiast napisu ostrzegającego, że papierosy szkodzą zdrowiu, są umieszczane fotografie mające odstraszać ewentualnych nieświadomych konsekwencji palenia. Te fotografie układają się w całe historyjki. Śledziłam je z dużym zainteresowaniem. Była więc i kobieta w ciąży, i mężczyzna, który nie może wejść po schodach, kobieta w masce, nie mogąca oddychać, i pochyleni nad nią lekarze tuż przed operacją, a także taki obrazek, który nazwałam „impotencja” – smutni młodzi ludzie, siedzący najpierw w kawiarni a potem na brzegu łóżka, i wynikało z jego opuszczenia głowy, że on nie mógł…
Dołączam Wam zdjęcia.
W komunikacji miejskiej też są narysowani ci, co mają prawo usiąść jako pierwsi. Są to tacy, którzy mają obandażowaną lewą nogę, kobiety w ciąży i ci, którym wypadła laska lub boli ich kręgosłup, bo tak wynika z tego rysunku.
Dobrego dnia.
Anastazji i Bazylego - wszystkiego dobrego
15 kwietnia 2002, poniedziałek, 12:28
Anastazji, Modesta, Tytusa, Wacława – wszystkiego dobrego.
No więc jestem z powrotem. Dziś w nocy, po 22 godzinach w podróży wylądowałam w swoim domu i łóżku, szczęśliwa, że w tak przyjaznym zakątku świata przyszło mi żyć. Tak, tak, świat z tamtej perspektywy, z tamtej strony, jest wielkim nieszczęśliwym globem głodnych, samotnych, biednych i nie znających nawet najbliższej przyszłości ludzi. Europa wydaje się jakimś malutkim miejscem, gdzie niewielu ludzi w gruncie rzeczy ma podstawowe troski życiowe, i w ogóle w związku z tym nie ma znaczenia, i nie wiadomo czy w ogóle istnieje.
Ulice pełne samotnych, żebrzących i takich, którzy nie znają czasu, celu a za to nie mają nic do stracenia. Telewizory pełne walczących, krwawiących, głodnych tłumów, i bezsensownych, z tego punktu widzenia, seriali telewizyjnych. Świata, który my znamy, wartości, którym hołdujemy i wydarzeń, którymi my się zajmujemy, w ogóle tam nie ma, a w każdym razie ich nie widać. Wojny, potyczki, demonstracje, tłumy głodnych siedzących w kucki ludzi, i dzieci, dzieci, dzieci.
Nic na mnie nie zrobiło takiego wrażenia jak dzieci, dzieci śpiące na ulicach, wałęsające się grupami po mieście, żebrzące, zaczepiające, gotowe zrobić wszystko za mały pieniążek. Jeśli ktoś potrafi się do tego przyzwyczaić, przyjąć to do wiadomości, dostrzeże wiele wspaniałych rzeczy, ale ktoś, kto nie może się z tym pogodzić, nie ma tam czego szukać. Moja relacja, gdybym taką rzeczywiście napisała z tego pobytu, powinna mieć tytuł „Osobista historia”, bo przeżyłam ten tydzień ciężko, w smutku i właściwie przerażeniu, a jedyne momenty, jakie zapamiętałam jako spokojne, to wieczory spędzane na koncertach, spektaklach, zdarzeniach artystycznych, przywiezionych do Sao Paulo z Polski i spotkaniach z polskimi artystami-kolegami i ich sztuką. A także chwile spędzone w pokoju hotelowym z panoramą dalekiego miasta za powiewającą firanką i sambą w tle, w klimacie, który jest przyjazny człowiekowi o tej porze roku, to znaczy trwającej tam właśnie jesieni – przytula, pociesza, kołysze i pieści czule, szczęśliwych i nieszczęśliwych, bogatych i biednych, dzieci i dorosłych.
Jestem szczęśliwa, że tu wróciłam mimo tego, co usłyszałam po włączeniu telewizora i przeczytaniu gazety. Nawet po informacji, że dziś w Polsce obchodzimy dzień bezdomnych, że jest ich u nas w tej chwili około 400 tysięcy i będzie więcej.
Dołączam mały clip na uspokojenie.
Dobrego dnia.
Justyny i Waleriana - wszystkiego dobrego
14 kwietnia
Wracałam i już jestem. A nocą przed odjazdem odczepili sztuczne niebieskie róże poprzyczepiane do prawdziwych krzaków z czerwonymi, rosnącymi przed hotelem. Pewnie zauważyli, że nas to tak śmieszy i że ciągle tych sztucznych dotykamy, nie mogąc uwierzyć w ten absurd. Może bali się, że je sobie zabierzemy.
Przemysława i Hermenegildy - wszystkiego dobrego
12, 13 kwietnia celowo dodane
To dwa dni, które spędziliśmy w Rio de Janeiro. Tutaj mogłabym długo pisać, ale zastąpię to zdjęciami. Napiszę Wam tylko, że nie mogłabym odpoczywać na najsłynniejszej plaży Copacabana, wiedząc, że nocą spali tam wszyscy biedacy i bezdomni, a przepędzono ich o świcie. Tak więc w zdjęciach – podróż do Rio i z powrotem, razem z cudownym Ogrodem Botanicznym, w którym zrozumiałam, że roślinność może być tak groźnym żywiołem jak woda i ogień, a walka z tym żywiołem może być trudna. Zupełnie niewyobrażalne dla kogoś z kraju, gdzie się walczy o każde drzewo, krzak, kwiat. W Ogrodzie Botanicznym kupiłam dla moich dzieci zegar, który co godzina odzywa się głosem innego egzotycznego ptaka, i nie spałam dwie ostatnie noce w hotelu, budzona dziwnymi gwizdami ptaków z zegara.
Zdjęcia z Ogrodu Botanicznego:
IMG height=300 src=”old/images/15_kwietnia_02_staw.jpg” width=400>
W Rio odwiedziliśmy polską restaurację, gdzie na jednej ścianie razem wiszą – zdjęcie Papieża, Kwaśniewskiego z dedykacją, Orzeł na czerwonym tle bez korony, Matka Boska Częstochowska, plakat Zespołu Mazowsze, zaproszenie do Poznania, Białegostoku i order wręczony pani Genowefie, właścicielce restauracji. Rozmawialiśmy z nią samą, jedząc bardzo polską zupę palmową, zagryzając absolutnie genialnym sufletem czekoladowym według dziewiętnastowiecznego polskiego przepisu i słuchając córki pani Genowefy, co marzy o Polsce i płacze za Polską, i kocha śnieg, który widziała raz w życiu, bo ma dosyć gorąca. Ale, żebyśmy pamiętali, że słynnego Jezusa, co czuwa nad Rio wyrzeźbił Polak, Lewandowski się nazywał, a teraz jego rodzina się procesuje o pieniądze.
A po podróży do Rio nigdy, nigdy nie zapomnę wszystkich dzieci, które chciały nam wyczyścić buty, sprzedać ręczniki, pokazać sztuki cyrkowe, przynieść krzesło na plażę, odnieść brudne talerzyki w restauracji, wyrzucić puszki do specjalnego worka, uśmiechnąć się, pogłaskać, zajrzeć w oczy, sprzedać okulary, olejek do opalania, zapałki, zapalniczkę do samochodu, mapę, misia na sprężynce i pokazać jak tatuś i mamusia tańczą sambę po sezonie, byleby dostać mały pieniążek.
Juliusza i Wiktora - wszystkiego dobrego
12, 13 kwietnia
To dwa dni, które spędziliśmy w Rio de Janeiro. Tutaj mogłabym długo pisać, ale zastąpię to zdjęciami. Napiszę Wam tylko, że nie mogłabym odpoczywać na najsłynniejszej plaży Copacabana, wiedząc, że nocą spali tam wszyscy biedacy i bezdomni, a przepędzono ich o świcie. Tak więc w zdjęciach – podróż do Rio i z powrotem, razem z cudownym Ogrodem Botanicznym, w którym zrozumiałam, że roślinność może być tak groźnym żywiołem jak woda i ogień, a walka z tym żywiołem może być trudna. Zupełnie niewyobrażalne dla kogoś z kraju, gdzie się walczy o każde drzewo, krzak, kwiat. W Ogrodzie Botanicznym kupiłam dla moich dzieci zegar, który co godzina odzywa się głosem innego egzotycznego ptaka, i nie spałam dwie ostatnie noce w hotelu, budzona dziwnymi gwizdami ptaków z zegara.
Zdjęcia z Ogrodu Botanicznego:
IMG height=300 src=”old/images/15_kwietnia_02_staw.jpg” width=400>
W Rio odwiedziliśmy polską restaurację, gdzie na jednej ścianie razem wiszą – zdjęcie Papieża, Kwaśniewskiego z dedykacją, Orzeł na czerwonym tle bez korony, Matka Boska Częstochowska, plakat Zespołu Mazowsze, zaproszenie do Poznania, Białegostoku i order wręczony pani Genowefie, właścicielce restauracji. Rozmawialiśmy z nią samą, jedząc bardzo polską zupę palmową, zagryzając absolutnie genialnym sufletem czekoladowym według dziewiętnastowiecznego polskiego przepisu i słuchając córki pani Genowefy, co marzy o Polsce i płacze za Polską, i kocha śnieg, który widziała raz w życiu, bo ma dosyć gorąca. Ale, żebyśmy pamiętali, że słynnego Jezusa, co czuwa nad Rio wyrzeźbił Polak, Lewandowski się nazywał, a teraz jego rodzina się procesuje o pieniądze.
A po podróży do Rio nigdy, nigdy nie zapomnę wszystkich dzieci, które chciały nam wyczyścić buty, sprzedać ręczniki, pokazać sztuki cyrkowe, przynieść krzesło na plażę, odnieść brudne talerzyki w restauracji, wyrzucić puszki do specjalnego worka, uśmiechnąć się, pogłaskać, zajrzeć w oczy, sprzedać okulary, olejek do opalania, zapałki, zapalniczkę do samochodu, mapę, misia na sprężynce i pokazać jak tatuś i mamusia tańczą sambę po sezonie, byleby dostać mały pieniążek.
Leona i Filipa - wszystkiego dobrego
11 kwietnia
To dzień zachwytu nad koncertem i talentem Leszka Możdżera. Popłakałam się jak dziecko. Dziś już wiem, że z całej Brazylii największe wrażenie zrobił na mnie Leszek Możdżer i jego gra na fortepianie, a improwizacje na temat Chopina uruchomiły we mnie w środku, świeży, ożywczy, życiodajny strumień, który będzie płynął we mnie latami. Ten koncert to moja prawdziwie „osobista historia”, jaka się zdarzyła w Sao Paulo. Po raz któryś znów, choć od bardzo dawna mi się to nie zdarzyło, poczułam jak można być wdzięcznym artyście za to, co daje innym.
Wieczorem rozmawiałam długo z Januszem Głowackim, co pisze, co myśli i co planuje dalej; bardzo, bardzo interesujące spojrzenie człowieka z zewnątrz. Z tak zwanego zewnątrz nas. Zewnątrz Polski, na to, co się dzieje wśród nas, i na nas. Kupiłam masę płyt z sambami i słuchałam ich bezsennie, śmiejąc się sama głośno z historyjki, którą usłyszałam w ciągu dnia, kiedy mówiliśmy wszyscy o języku i językowych pomyłkach. O zabawnych historiach związanych z akcentem, nieznajomością języka czy tłumaczeniami. Rozmowę sprowokował cudowny akcent pana Leona Tarasewicza, który był z nami i opowiadał śpiewnie po polsku o kłopotach z kupnem jakiejś specjalistycznej książki o kogutach, które hoduje. Historyjka, którą sobie przypomniałam i z której się śmiałam sama nocą, opowiadała o garderobianej i kostiumolog, które chciały zrobić zakupy gdzieś na świecie, kostiumy do jakiegoś polskiego filmu. Pani kostiumolog nie umiała wytłumaczyć, że chce suknię w kolorze granatowym. Granat, jak jest granat? – pytała gorączkowo garderobianą. Ta spokojnie oświadczyła: Ja im wytłumaczę. Podeszła do sprzedawcy, kazała mu na siebie patrzeć, po czym podbiegła i podskoczyła na środku sklepu, odbezpieczyła, zamachnęła się i rzuciła wyimaginowanym granatem, ustami wydając przeraźliwy ryk naśladujący huk granatu rozrywającego się w sklepie. Sprzedawca zupełnie nie zrozumiał, co więcej, był przerażony, ale wtedy na szczęście pani kostiumolog przypomniała sobie, że po angielsku granat nazywa się navy blue, lub Oxford blue.