20
Maj
2002
07:46

Bernarda i Bazylego - wszystkiego dobrego

20 maja 2002, poniedziałek, 07:46

Aleksandra, Bazylego, Bernarda, Iwona – wszystkiego dobrego.

Aleksander, Bazyli i Bernard to trzy fajne imiona.

Olek to imię bardzo popularne, ale ostatnio trochę zbyt częste w mediach, więc nie może być traktowane jako imię popularne bez jednoznacznych konotacji.

Bazyli to imię w Polsce używane raczej dla kota, znam ze dwa koty o tym imieniu, i tylko koty, dziwne, bo to naprawdę piękne męskie imię.

Bernard to imię szerokie, potężne, bezwstydnie męskie, nieśpieszne, leniwe, spokojne. Brązowo-czarne.

Iwon? Iwo znam, ale Iwona nie znam. Dziwne imię.

Nie mam dziś czasu, bo jadę zaraz do Gliwic, a muszę skończyć eksplikację reżyserską, dotyczącą pewnego tekstu, co to ewentualnie pozwolą mi zrobić w Teatrze Telewizji, ale nie wiadomo.

Pozdrawiam. Dziś dwa razy Virginia… w Gliwicach.

Matko, ile ja mam pomysłów na nowy sezon! Aż się sama siebie boję! Jestem potworem. Ale z drugiej strony trzeba mieć pomysłów dużo, bo jak zwykle dochodzi do realizacji tylko jednego.

Dobrego dnia.

19
Maj
2002
07:45

Piotra i Mikołaja - wszystkiego dobrego

19 maja 2002, niedziela, 07:45

Celestyna, Mikołaja, Piotra – wszystkiego dobrego.

Celestyn – w Polsce to imię męskie jest tak rzadkie, że właściwie nie istnieje.

Mikołaj to z kolei imię na nowo coraz częściej spotykane, choć w Polsce najczęściej zdrobnienie od Mikołaja to Miś a nie Nik jak na świecie.

Piotr to klasyk. Piotr to powaga i niedojrzałość jednocześnie. Wszyscy Piotrowie, jakich ja znam, to połączenie dzieci z dyrektorami banków. Może Wy macie inne doświadczenia.

Wczoraj przypadkowo, nocą, odbyłam podróż sentymentalną po Ursusie. Musiałam tam kogoś zawieźć i potem wracając jechałam ulicami mojej młodości, z rozrzewnieniem. Spędziłam tam 15 lat mojego życia. Przejechałam koło szkoły, żłobka. Przedszkola. Ulubionych sklepów, księgarni – która nadal jest księgarnią – w której godzinami stałam „podczytując” nowości, bo nie miałam pieniędzy na książki. Apteki, w której pracowała moja mama. A przede wszystkim biblioteki, dzięki której przeczytałam w młodości, za darmo, to co przeczytałam, i gdybym jej nie miała pod bokiem, lub gdyby pracowali tam wtedy inni ludzie, tacy bez chęci pomocy młodym wilkom, spragnionym wiedzy i doznań, jakie może dać literatura, niewątpliwie byłabym dziś inna. W jakimś sensie dzięki tej bibliotece, jej zasobom, ludziom tam pracującym, się ukształtowałam. To tam, za pomocą tych skromnych drewnianych regałów, dzięki starym, wyczytanym książkom, obłożonym wtedy, pamiętam jak dziś, w szary papier, weszłam w zaczarowany świat literatury pięknej, poznałam cuda Stendhala, Balzaka, Kraszewskiego, Dostojewskiego, Żeromskiego, Tołstoja. Ale też z perspektywy tej małomiasteczkowej biblioteki nie mogłam przypuszczać, że istnieje także Gombrowicz, Sołżenicyn, Singer, Nabokow, Bukowski, Miłosz, o nich dowiedziałam się dużo później, już w liceum, kiedy zaczęłam z tego Ursusa wyjeżdżać do Warszawy. Pamiętam pierwszą potajemnie przekazaną mi książkę, obłożoną dla niepoznaki w okładkę z „Kobiety i Życia”. Było to „Ferydurke” Gombrowicza, wydane w Kulturze Paryskiej, miałam ją sobie znaleźć w szatni w worku z kapciami. Jak się potem okazało, przekazywał mi te lektury chłopak, zakochany wtedy we mnie. Po latach dowiedziałam się, że był stałym współpracownikiem UB. Nieważne, ważne, że je wtedy przeczytałam. Kilka lat później popełnił samobójstwo.

Ten wczorajszy nocny spacer po podwarszawskim Ursusie doprowadził mnie prawie do łez. Przejeżdżałam wzruszona między blokami postawionymi w latach pięćdziesiątych dla tych, którzy przyjechali budować potęgę Zakładów Mechanicznych URSUS, produkujących ciągniki, a dostosowanych do natychmiastowej zamiany, w razie konieczności, na fabrykę zbrojeniową. Między tymi ludźmi sprowadzonymi tu do Ursusa był mój ojciec. Patrzyłam w okna tych bloków i liczyłam: Agnieszka – umarła na raka piersi, Gośka – jest w Stanach, Ulka – rozwiodła się, znów wyszła za mąż i chyba wyjechała, Halinka – straciła bliźniaki przy porodzie i leczy się u mojego znajomego lekarza psychiatry, Kaśka – ma chyba troje dzieci, wychowuje je sama, Irmina – w Niemczech, Ewka – jest weterynarzem, Zosia – w Belgii, Jurek podobno zapił się na śmierć w Południowej Afryce, Mirka ma małą fabryczkę, szyje firanki, Halina ma antykwariat i sklep ze starociami, Roman – ach, chyba on jest burmistrzem Ursusa, albo był, nie to chyba Janek, nieważne…

Dobrego dnia.

18
Maj
2002
07:21

Feliksa i Aleksandry - wszystkiego dobrego

18 maja 2002, sobota, 07:21

Aleksandry, Edwina, Eryka, Feliksa, Jana – wszystkiego dobrego.

Aleksandra! – To jest imię! Ola, Olka, Oleńka. Mnie kojarzy się z Aleksandrą Śląską, nazywaną Oleńką tylko przez jej męża, śp. dyrektora Teatru Ateneum pana Janusza Warmińskiego. Olu, ośmielał się mówić do pani Aleksandry tylko Jan Świderski, a jej ulubiona garderobiana, pani Marysia, mówiła pani Oleńko. Oj, Aleksandro! Aleksandro! Wiem o Tobie tak dużo. Ale rzeczy tak zakulisowych, że nigdy nie przedostaną się, w każdym razie za moim pośrednictwem, do wiadomości publicznej. Bo po co. Odpoczywaj w spokoju.

Ty sama udzielałaś wywiadu raz na dziesięć lat, zadręczyłaś przy tym dziennikarzy autoryzacjami, zmianami, chodzili do Ciebie potem miesiącami szlifować Twoje wypowiedzi. A potem, na koniec, nie pozwalałaś tego wydrukować. Obserwowałam te korowody wielokrotnie.

Uwielbiałam Twoje równiutko poukładane ołówki do brwi i powiek, leżące zawsze w tej samej nieśmiertelnej kolejności, temperowane do ogryzeczków, abszminki, podkłady, cienie, szminki do ust. Wszystko teatralne, NRD-owskiej produkcji, nawet wtedy, kiedy były już dostępne inne, nie specjalistyczne szminki, najlepszych firm, tak dobrej jakości, że z powodzeniem zastępowały te stare śmierdzące lanoliną „kity”. Ale Ty nie! Ty, tradycja. Zapach teatru, kurzu, kostiumów. Ach, ile ja się napatrzyłam. Jak się malowałaś, jak ubierałaś w kostiumy, jak zaklinałaś Boga przed wyjściem z garderoby na scenę, żeby Cię tym razem nie opuścił. Jak powtarzałaś szeptem tekst każdego wieczora przed spektaklem, a potem, odwracając się teatralnym ruchem do reszty garderoby, reszty koleżanek, pytałaś niezmiennie: „No i co w wielkim świecie?!”. Jak układałaś fałdy godetów u sukien, aby dobrze się prezentowały, kiedy staniesz przed publicznością.

Denerwowałam Cię, jak mało kto. Patrzyłaś na mnie z zainteresowaniem i niechęcią, co wieczór. Byłam dla Ciebie dziwna, zniekształcona, niedoskonała, byłam dla Ciebie „Zbyt…”. Zbyt wyrazista, zbyt ostra, zbyt twarda, zbyt prozaiczna, zbyt nowoczesna, zbyt prosta, zbyt bezpośrednia, zbyt wesoła, zbyt niekobieca… Wiedziałaś, że ja patrzę z kolei na Twoje aktorstwo bardzo krytycznie. Że nie podobało mi się, jak grałaś w ostatnich latach Twej drogi zawodowej, a w każdym razie miałam wątpliwości. Nienawidziłaś tego mojego skupionego, chłodnego, badawczego, oceniającego Cię wzroku, ale ja musiałam. Ja się uczyłam. Ja zdobywałam swoje zdanie i na Tobie sprawdzałam reakcje publiczności, czy się mylę czy nie. Obserwowałam i Ciebie, i publiczność, a w swoje granie rzucałam się jak w otchłań, od niechcenia. Biegałam po scenie, choć nie wolno biegać, płakałam naprawdę, choć Ty pogardzałaś prawdziwymi łzami w teatrze, stałam tyłem do widowni i tak grałam, choć dla Ciebie to było niedopuszczalne, śmiałam się głośno w romantycznym repertuarze, a kobieta się tak nie śmieje w ogóle… Byłam koło Ciebie, jak nieuregulowany rwący strumień, nieobliczalny, ale kiedy Ty zaczynałaś mówić, grać milkłam, nieruchomiałam, zapominałam o swojej roli i przywierałam do Ciebie wzrokiem i uchem. Przepraszam, uczyłam się. Na Tobie. Dziękuję.

Im dalej, im więcej lat upływa, tym bardziej boję się, aby nie popełnić Twoich błędów, i te same lęki, które wtedy musiały dręczyć Ciebie, opadają i mnie. Mówię teraz o sprawach, niuansach, do których publiczność, ludzie z zewnątrz, nawet współpartnerzy, nie mają dostępu, nie potrafią ich zauważyć. Wie to tylko inna aktorka. Współczuję Ci, że musiałaś mnie i inne młodsze aktorki – z konieczności – dopuścić do swoich tajemnic. W tym teatrze, Teatrze Ateneum, są tylko dwie garderoby damskie, nie miałaś innego wyjścia. Ja na szczęście mam garderobę dla siebie. Jestem tam sama, i nikt nie widzi moich chwil zwątpienia, mojej teatralnej samotności, nie mówiąc o upokarzającej już w pewnym wieku, braku intymności przy zmianie kostiumów czy treści rozmów telefonicznych przypadkiem usłyszanych, na wizytach wielbicieli w garderobie kończąc.

Oj, Aleksandro! Oj, Oleńko! A tak boli, że tak mało osób potem pamięta. Mnie to dziś boli za Ciebie. Za chwilę i mnie nie będzie. I mnie nie będą pamiętać. A tyle łez…

Byłam wczoraj w kinie na ostatnim Altmanie, na „Gosford Park”, wspaniały film. Uwielbiam Altmana, mistrza akcji równoległej, mistrza opowieści wielowątkowych, tkacza lekkich pajęczyn z drobiazgów, szczegółów i drogich kamieni, jakimi są psychologiczne, głębokie obserwacje człowieka. Ten film to uczta, chłodna i wyrafinowana, nie poruszająca bezpośrednio emocji widzów, ale dopiero po wyjściu z kina rozumiemy, że obejrzeliśmy świetną analizę konfliktów społecznych w ogóle. Że to misterna obserwacja społeczeństw w każdym miejscu świata, w każdym czasie. Mistrz, spokojny, chłodny, mistrz, nie lubiący „fajerwerków”. W filmie wiele cudowności aktorskich, na czele z Meggi Smith, dowcipne, wspaniałe dialogi. Postać producenta amerykańskiego nieprawdopodobnie zabawna, no i angielsko-amerykańska tym razem, czyli podwójna pieczołowitość w szczegółach dotyczących scenografii, kostiumów, rekwizytów, obyczaju. Słodki, wspaniały film, nie dla wszystkich. Dwóch młodzieńców za mną opowiadało sobie cały czas historię jakiegoś interesu samochodowego, w który był zaplątany trzeci ich znajomy. Pewnie przyszli do kina, żeby ich nikt nie podsłuchiwał. Mieli po 18, 19 lat, jedli coś cały czas, odbierali telefon, na szczęście nastawiony na wibrację a nie dzwonek, pili i rozmawiali półgłosem. Zamilkli raz i spojrzeli na ekran podczas dość wulgarnej sceny erotycznej toczącej się między służącymi.

Wieczorem odebrałam nagrodę przyznaną mi przez TEL-ENERGO S.A. z okazji Światowego Dnia Telekomunikacji … ZA TWÓRCZE I OSOBISTE WYKORZYSTANIE INTERNETU…

To nagroda za tę stronę! Chciałabym Wam Wszystkim serdecznie podziękować za pomoc. To właściwie nagroda dla nas wszystkich.

Dobrego dnia.

17
Maj
2002
08:51

Weroniki i Sławomira - wszystkiego dobrego

17 maja 2002, piątek, 08:51

Weroniki, Brunona, Sławomira – Wszystkiego dobrego.

Weronika – jak moja książka twierdzi, od dziecka samodzielna jest i odpowiedzialna. Ambitna, inteligentna i systematyczna. Odnosi sukcesy w każdej dziedzinie a w dodatku umie cieszyć się z osiągnięć innych. Obce są jej humory i kaprysy. Jest ideałem. Jedyna wada – zbyt łatwo się obraża. Św. Weronika jest opiekunką dobrej śmierci. Wzywa się ją również w wypadku poronień. I krwotoków. Z mojego doświadczenia, są to miłe, skromne, nie wyróżniające się specjalnie niczym wyjątkowym, dziewczyny. Można na nie liczyć. Polegać na ich skromnej "codzienności", odpocząć w cieniu ich zwykłości i spokoju. No chyba, że spotkacie Weronikę, która prosi, aby zwracać się do niej Wera, no, ale to całkiem inny przypadek, to ten wyjątkowy przypadek potwierdzający regułę.

Brunon – to rzadkie w Polsce imię, a z kolei Bruno w Niemczech, Włoszech czy Francji mieszka w każdym prawie domu.

Sławomira – kojarzy mi się tylko ze Sławką Łozińską, a teraz szczególnie myślę o niej często, po tragedii, jaka ją spotkała. Niewiele jest smutniejszych i trudniejszych przeżyć niż pochowanie własnego dziecka. Pogrzeb własnego dziecka jest niewyobrażalnym cierpieniem, które prawdziwie przeraża. Wyślijcie do niej dobre myśli.

 

Zamieszczam dziś zdjęcie zrobione podczas czterechsetnego przedstawienia, Shirley Valentine. Zamieszczam je z dwóch powodów: po pierwsze – wczoraj dostałam je w prezencie, a jutro znów gram Shirley – po drugie, i to jest główny powód. Razem ze zdjęciem przyszła do mnie historia fotografa, które je zrobił, pana Piotra Kowalczyka.

Otóż pan Kowalczyk wrócił właśnie z Bliskiego Wschodu. Przebywał tam, głównie w Izraelu, jako wysłannik swojej gazety, przez najgorętszy czas konfliktu. Pewnego dnia dostał się w pole ostrego obstrzału, uwięziony w jakimś budynku z powybijanymi oknami, nie mógł się wiele godzin poruszyć, podnieść z podłogi, zrobić cokolwiek. Wiele niewyobrażalnych godzin w krańcowej sytuacji zagrożenia i nerwów. W pewnym momencie zwrócił jego uwagę telewizor stojący w tym pomieszczeniu. Doczołgał się do niego z narażeniem życia i włączył. Zmieniając nerwowo kanały, szukając jakichś informacji, trafił na Telewizję Polonia, a tam właśnie trwała emisja Zazdrości Esther Vilar, spektaklu teatru telewizji, który reżyserowałam i grałam w nim jedną z ról. W spektaklu grała też moja córka Marysia, a opisuję to tak szczegółowo, ponieważ historię tę pan Kowalczyk opowiedział mojemu zięciowi, mężowi Marysi, w następujący sposób: "Stary! Tu walą jak wściekli, a tu nagle widzę: twoja żona, twoja teściowa! No mówię ci, jak mi się zrobiło dobrze……!"

Dobrego dnia.

Wczoraj na Steinberg było tylko 90 osób. To po raz pierwszy takie załamanie frekwencji. Co to znaczy? Maj? Komunie? Matury? Działki? Słońce? Brak pieniędzy u ludzi? Strach przed tematem sztuki? Czy się kończę? Nie mogłam zasnąć. Mimo, że ci którzy byli, reagowali wspaniale, śmiali się, cichli, byli ze mną, a raczej z nią, i wyszli z uśmiechem. A ci, co przyszli do garderoby, byli wzruszeni i wdzięczni za nadzieję, jaka zostaje po tym spektaklu. Mówili, że dawno nie oglądali tak radosnego spektaklu. Radosny to może nie jest najodpowiedniejsze słowo, choć może tak, właśnie tak.

Dobrego dnia.

 

16
Maj
2002
07:46

Andrzeja i Wieńczysława - wszystkiego dobrego

16 maja 2002, czwartek, 07:46

Małgorzaty, Andrzeja, Jędrzeja, Wieńczysława – Wszystkiego dobrego.

Małgorzata, czyli perła. Po grecku margarites znaczy perła. Delikatna, wrażliwa i krucha. Potrzebuje oparcia, otuchy, czułości. Nie znosi samotności, przepada za zabawami w gronie rówieśników, kocha rodzeństwo. Bardzo łatwo poddaje się wpływom – zarówno dobrym, jak i złym. Urocza, nieco roztargniona marzycielka i pełna kobiecego wdzięku kokietka. Św. Małgorzata opiekuje się trudnymi porodami, bezpłodnością, chorobami wzroku i ciężko rannymi. Z mojego doświadczenia, Małgorzaty to zaradne, bezpośrednie, szalenie zorganizowane kobiety, wiedzące czego chcą, ani kruche, ani nieśmiałe, ani podatne na wpływy. Vide – Małgorzata Walewska, nasz mezzosopran.

Andrzej – dziś Andrzeja Boboli, i wielkie uroczystości kościelne w całej Polsce, ponieważ to dziś właśnie zostaje On jednym z patronów Polski.

Jędrzej. Ja szczególnie lubię to imię. Jędrzej dla mnie to konkret, to głośny śmiech, to radość życia, to spokojna odpowiedzialność. To Jędrek, Jędruś. Mój najmłodszy syn Andrzej, co jest winą „Wojny i pokoju”, książki czytanej w połogu. Ale nasz Andrzej jest w domu Jędrusiem. Jędruś to moja słabość.

Wieńczysława – wieńczy sława, i bardzo mu tak dobrze.

Błagam Was, zaszczepcie się przed wyjazdami, wakacjami, na żółtaczkę. Na tę Typu C, co to nią teraz tak straszą w prasie, nie ma co prawda szczepionki, ale na żółtaczkę Typu A, czyli pokarmową, i Typu B – zwaną potocznie wszczepienną czy przedoperacyjną, są szczepionki, ogólnie dostępne. Pamiętajcie, nie przyjmą Was do żadnego szpitala na zabieg bez tej szczepionki. A dodatkowo, aby były one naprawdę skuteczne, należy je szczepić w cyklu 1-6 miesięcznym. Żółtaczka pokarmowa jest najczęstszą infekcją turystów, i jest poważną chorobą, w wielu wypadkach wymagającą hospitalizacji. Natomiast żółtaczką typu B możecie się zarazić wszędzie. W Polsce żyje około 300.000 nosicieli wirusa.

Dobrego dnia, mimo wszystko.

Ach, przytoczę taki stary dowcip, który wczoraj cytowałam po obejrzeniu „Kropki nad i” pani Moniki Olejnik. Trzej panowie – jeden z PSL (najcichszy), jeden z Samoobrony i jeden, szef kółek rolniczych – doprowadzili ją prawie do łez swoim chamstwem i nieumiejętnością rozmowy. Na koniec wymknęła jej się uwaga do pana z Samoobrony, że przydałoby mu się przeczytanie kilku książek. No, na to bym nie liczyła, pani Moniko, ale mam dla pani żart. (Szkoda, że nie mogę go zagrać. Lubię grać i studentkę, i profesora. Mam to opracowane.)

Przychodzi więc studentka na egzamin i profesor pyta:

– Kto jest prezydentem kraju?
– Nie wiem.
– Kto premierem?
– Nie wiem.
– Ile mamy i jakie parte polityczne?
– Nie wiem
– A skąd pani jest?
– Z Szamotuł.
– O, Boże! A może rzucić to wszystko, i do Szamotuł!!!

No nic, w każdym razie po obejrzeniu tej „Kropki nad i” zgasiłam w popłochu telewizor, zaczęłam sobie wmawiać, że to nieprawda, że tego nie słyszałam i tych panów nie widziałam, bo się cała trzęsłam, i na siłę starałam się skupić nad książką.

Dobrego dnia.

15
Maj
2002
06:28

Zofii i Jana - wszystkiego dobrego

15 maja 2002, środa, 06:28

Nadziei, Zofii, Jana – Wszystkiego najlepszego.

Jan – znów świętuje, ale zajmijmy się Nadzieją.

Nadzieja – kobieta o imieniu Nadzieja to wielki pomysł. Mogłaby przynieść szczęście każdemu domowi i każdemu mężczyźnie. Niestety życie idzie swoją drogą. Znam taką kobietę, jest samotna. Jeździ na rowerze, wiatr rozsypuje, już posiwiałe dzisiaj, długie włosy, od wczesnej wiosny do późnej jesieni chodzi w sandałach, na gołe nogi. Jej suknie i szerokie spódnice wplątują się w szprychy i wiecznie są na nich plamy ze smaru. Ma kolekcję broszek, najbardziej lubię tę po mamie, metalową, przedstawiającą szarotkę. Małe dekolty „w serek” ukrywają jej pierś, której nikt nie widział, nawet lekarz, ale ta pierś kryje wielkie, wielkie serce. Robi sernik na zimno, zasusza każdy kwiatek, który dostaje, obojętnie od kogo, mnie miała odwagę poprosić, żeby nigdy jej nie ofiarowywać ciętych kwiatów, bo nie może patrzeć jak więdną, jeśli już to doniczkowe. Do tych doniczkowych mówi głośno. Na moją sugestię, aby na lato przynajmniej goliła nogi, ze zdumieniem zapytała: – Po co? Uwielbiam ją i trochę mi jej żal.

Zofia – śliczne, prześliczne imię. Cóż to za wdzięk w tym imieniu. Ile obietnic i zawstydzeń. Moja książka zawiera taki opis Zofii: W życiu ceni ład, harmonię i stabilność. Poczucie bezpieczeństwa – zarówno emocjonalnego jak i materialnego – jest jej niezbędne. Godna zaufania, solidna, lojalna. Bywa kapryśna. Wrażliwa i empatyczna, chętnie pomaga potrzebującym. Św. Zofia jest patronką wdów i osób pozostających w niedoli.

Ach, to małe zdanko… Bywa kapryśna…, jak niewinnie ono wygląda w tym zapisie, a ile niesie za sobą! Ale Zofia to imię związane z pieniędzmi, z dostatkiem, to prawda. W każdym razie taki jest przesąd.

Zofia to pieniądze.
W Zosi wszystkie me żądze,
Zosia moje pieniądze,
Kiedy przy mnie przebywa,
Na niczym mi nie zbywa….
Franciszek Karpiński

A Agnieszka Osiecka? Co o Zofii? O, Agnieszka nas nie zawodzi!

Madame Sophie dniem nudzi się i ziewa,
A nocą – oczy jej rosną.
Coraz to inny humor przywdziewa
igrając strofą miłosną.
Euforyczna woń perfum jej loki spowija,
jęki wspomnień unoszą się nad nią –
Kwiatem przedziwnym zda się Zofija…
A jakimż to kwiatem?
Niech zgadną.

Zgadną oczywiście. Niezapominajką. Dziś dzień niezapominajki. Dzień nostalgii za przeszłością. Dzień wspomnień i roztrząsań. Dzień przypomnień dawnych pocałunków, dotyków, dreszczy. Miły dzień.

Oby dla Was był miły. Przypomnijcie sobie smaki wszystkich pocałunków, najmilsze chwile z Waszego życia. Pozdrówcie dawne miłości. Przejrzyjcie zasuszone listki, wstążki, kwiatki, dawne bilety do kina, piórka, kamyczki, muszelki. Miłych wspomnień. No i wybaczajcie we wspomnieniach. Co tam! Było, minęło. Ale było! Idę sfotografować niezapominajki rosnące w moim ogrodzie. Zaraz wrócę.

Dobrego dnia.

14
Maj
2002
07:43

Bonifacego i Dobiesława - wszystkiego dobrego

14 maja 2002, wtorek, 07:43

Justyny, Bonifacego, Dobiesława, Macieja – wszystkiego dobrego.

Justyna – jak objaśnia moja książka – dama o tym imieniu idzie przez życie z głębokim przekonaniem o własnej wyjątkowości. Jest żądna podziwu, zachwytów, hołdów otoczenia. Ma wysoką samoocenę i porażki nie są w stanie tego zmienić. Nie przejmuje się zakazami i przestrogami, wszystko musi sprawdzić na własnej skórze. Ma szalony apetyt na życie. To niespokojny duch, wulkan energii i bujna osobowość pełna fantazji. To książka – a wszystkie Justysie, które znam, łącznie z Justysią Sieńczyłło, mają bujną osobowość pełną fantazji, ale mają ją sobie po cichu, w tajemnicy. Są ciche, skromne, jakby trochę zagubione i bynajmniej nie mają za wysokiej samooceny. W wypadku Justysi Sieńczyłło, zdanie „wszystko musi sprawdzić na własnej skórze” może dotyczyć małżeństwa z Emilianem Kamińskim, to prawda, ale poza tym nic się nie zgadza. Lubię tę moją książkę o imionach, bo nic się nie zgadza z moimi doświadczeniami. To miłe.

Bonifacy – to zasadniczy jakiś facet, z nim nie pogadasz, ten to musi mieć zawyżoną samoocenę!

Dobiesław, czyli Dobek, miły człowiek. Żona wysyła go po zakupy z taką siatką z plastikowej żyłki, i wystaje mu z niej bez przerwy kiełbasa i marchewki. Ma z tym problem.

Maciej – to król nad króle, jeśli chodzi o imiona. Iluż ja znam Maćków, Maciejów, Misiów! Uwielbiam ich, choć są prawdziwie nieznośni. Mam też kilku z nich nieźle za skórą i wzdrygam się na wspomnienie o nich. No, ale takie jest życie. 

Przypomniałam sobie Justysię Sieńczyłło i Emiliana Kamińskiego i zrobiło mi się miło na sercu. To małżeństwo, ten związek, to jakby moje dzieło. Lata temu zaangażowałam, robiąc Na szkle malowane w Teatrze Powszechnym, Emiliana do zagrania Janosika. Justysia, wtedy młodziutka, początkująca aktorka w zespole teatru, świetnie śpiewająca i po szkole baletowej, miała grać Swoją. Byli osobni, każde z nich miało inne życie, inne sprawy, inną energię, innych oblubieńców, dzieliła ich spora różnica lat. Grali zakochanych, co wieczór na scenie, śpiewali słynne piosenki miłosne do siebie, nawzajem głęboko patrząc sobie w oczy. Banał. Rutyna aktorska, codzienność. Grali to bardzo ładnie, ale to aktorska zwykłość. Ja, jako Anioł sceniczny, ale także reżyser całości, co wieczór słuchałam i obserwowałam wszystkich tam grających z napięciem i uwagą, radością także, bo było to przedstawienie przez nas wszystkich ukochane, i nagle pewnego dnia ucho pochwyciło ton i barwę głosu Emiliana, niebywałą, nie spotykaną, nie słyszaną wcześniej, …. Czekałem na Ciebie / Trzy długie noce/… parlandował, patrząc na Justynę niby jak co wieczór…..Oho, pomyślałam, zdaje się, że wiem wszystko…. Stało się. Kiedy w spektaklu doszło do …na sianeczku sianie, słodkie omdlewanie, do rana czekanie, hej! , czyli do piosenki „Miłosne śpiewanie”, i usłyszałam słodycz w ich głosach, stało się dla mnie jasne coś, co dla innych było jeszcze długo, długo tajemnicą. A potem ślub i szczęście do dzisiaj. I z każdej byle okazji, pod byle pretekstem, podziękowanie od nich dla mnie, za to szczęście. To moja para.

Wczoraj Shirley w Kielcach – bardzo miło. Ta sala jest jednak gigantyczna. Jak na ten utwór troszkę za duża, nie wiem, co widzieli z ostatniego rzędu widzowie? Mam nadzieję, że coś widzieli. Bo słyszeli na pewno. Pozdrawiam.

Dobrego dnia.

13
Maj
2002
06:07

Roberta i Serwacego - wszystkiego dobrego

13 maja 2002, poniedziałek, 06:07

Ofelii, Roberta, Serwacego – Wszystkiego dobrego.

Ofelio – dzięki Szekspirowi – symbolu krzywdy, niewinności i ofiary manipulacji. Delikatna istoto, zamknięta w potrzasku niezrozumiałych dla ciebie zmian uczuć najbliższych. Dziecko, wychowywane bez matki, spragnione miłości, oszukane przez ludzi. To musiało się skończyć szaleństwem i śmiercią. Szekspir nienawidził kobiet, ale Julia i Ofelia to jeszcze dzieci.

Robert – to imię budzi zaufanie, a z drugiej strony to imię oszustów. Ale to wrażenie, to wynik moich doświadczeń życiowych. Mój zięć ma na imię Robert, i całkowicie nie potwierdza moich wcześniejszych doświadczeń z tym imieniem. Na szczęście. To także imię wymarzonych, oczekiwanych synów. Beniaminków.

Serwacy – to imię dziwaczne. Nie znam nikogo o takim imieniu nawet w literaturze pięknej.

W szkole teatralnej mieliśmy taki przedmiot „Styl”, wykładała go słynna profesor Szczuka. Były to fascynujące zajęcia mające nas nauczyć, po pierwsze, podstawowych zasad dobrego wychowania, ładnego sposobu poruszania się, siadania, umiejętności zachowywania się w towarzystwie, zasad konwersacji, itd., itd., a także zapomnianych dziś i nie używanych a przydatnych w teatrze umiejętności noszenia fraka, sukni z trenem, używania wachlarza, przedstawiania się, zachowywania przy stole itp. Jedni z nas posiadali postawę, harmonię ruchów, elegancję naturalną, wrodzoną (niezależną zresztą często od środowiska, w którym się wychowali i urodzili), naturalne poczucie piękna i jego potrzebę, lub wszystkim tym dysponowali, ponieważ uczono ich tego i uświadomiano w domu. Inni uczyli się wszystkiego od podstaw, i często nawet sposób siadania na krześle i trzymania poprawnej sylwetki był dla nich umiejętnością prawie nie do zdobycia. Wtedy pani profesor mówiła z westchnieniem: „No, może nigdy nie będziesz musiał grać człowieka kulturalnego, dobrze urodzonego, czy nie daj Boże arystokraty” – co najczęściej się sprawdzało, zresztą z latami tego rodzaju umiejętności i wiedza coraz rzadziej się w socjalistycznej Polsce i w teatrach przydawały. Repertuar, który był grany, obyczaje, nawet przy wywiadach telewizyjnych nie obligowały do trzymania „formy”.

Wczoraj przypadkiem trafiłam na kolejną edycję „Big Brothera”, grupa przygłupów, jak wynikało z tematu, tonu i refleksji wynikających z ich rozmowy, siedziała na kanapach. Siedzieli – to zresztą dużo powiedziane. Leżeli, półleżeli, z rozwalonymi nogami, dłubali w zębach, drapali się po głowie i gołych piersiach. Uświadomiłam sobie w pewnym momencie, że po prostu oglądam grupę zwierząt. Tylko zwierzę obserwowane nie zmienia sposobu bycia i reakcji, jakich używa w całkowitej samotności, nie kształtuje naturalnych odruchów. Tylko zwierzę nie sili się na jakąkolwiek „formę” w zetknięciu z innym zwierzęciem, nie mówiąc o kamerze.

Myślę, że jednostki twórcze, wchodząc do tego pudełka, poddając się takiemu zabiegowi obserwacji, niezależnie od tego, co o tym myślimy, potrafiłyby stworzyć swoistą kreację podczas tego pobytu. Podobno wśród nich są tacy, wykreowali się i ich kreacja jest odległa od ich prawdziwej natury. Potrafili osiągnąć formę istnienia przed kamerą. Nie wiem. Być może. Podobno są i tacy, którzy stamtąd uciekli, nie wytrzymali obserwacji. No, ci niewątpliwie są najbardziej ludźmi, ponieważ ten program to dobrowolne pozbawienie się godności, honoru, człowieczeństwa, które ma prawo do intymności i tajemnicy, a nawet jest ono podstawą istnienia osoby myślącej. Pozbawienie się wartości podstawowych dla człowieka, wolności także.

A może nie? Może ich pobyt tam to rola, forma, konstrukcja, i niczym nie różni się to od mojego, jakże szlachetnego zawodu, który jest oparty właśnie na kompozycji? Może to, co widzę na ekranie, to nieprawda, to kreacja? Mam nadzieję, bo jeśli nie, to nie chcę, żeby taki był ten świat i tacy ludzie żyli koło mnie, a jeśli tak, to jakiś to marny oni grają utwór, jaki podły!

Dobrego dnia.

12
Maj
2002
06:47

Dominika i Pankracego - wszystkiego dobrego

12 maja 2002, niedziela, 06:47

Domiceli, Juty, Dominika, Pankracego – wszystkiego dobrego.

Domicela, Juta i Pankracy, jakieś dziwne towarzystwo.

A o Dominiku Agnieszka Osiecka tak:

LEKCJA PRZYRODY czyli BUKIET POLNY

Dominik wyszedł na spacerek
po zimie,
wesoły zerwał się wiaterek
w wiklinie,
nowy robak się urodził,
Dominik pyta – „o co chodzi?”.
Młody listek gniazdo chłodzi,
Dominik pyta – „o co chodzi?”
A my mu na to – zwyczajnie –
tak bywa wiosną.
To i owo przyszło na nowo, 
to i owo podrosło,
a inne – zasnęło na wiek.
Panowie – to jest korekt!
A my mu na to – zwyczajnie –
jak to na wiosnę,
łódź z powodzią,
kamień pod łodzią,
ziarnko bawi się w sosnę,
a inne – zasnęło na wiek,
Panowie – to jest korekt!
Dominik idąc ze spaceru
biegł pędem,
kokosza bije się z gąsiorem
o grzędę,
za łby kruk się z lisem wodzi,
Dominik pyta – „o co chodzi?”
Mak i kąkol zbożu szkodzi,
Dominik pyta – „o co chodzi?”
A my mu na to – zwyczajnie –
jak to w przyrodzie,
to pod wozem, tamto na wozie,
to i owo na spodzie,
a inne – zasnęło na wiek –
panowie, to jest korekt! 
Każdy ma w życiu
Przynajmniej po jednej frajdzie –
nic w przyrodzie nigdy nie ginie,
a jeśli, to zaraz się znajdzie –
i nad tym niech głowi się człek –
– Panowie – to jest korekt!
– Panowie – to jest korekt! 

Ja nie mam Wam nic interesującego do powiedzenia. Sobotę spędziłam, obchodząc gospodarstwo, patrząc jak mama z ciocią sadzą pomidory, jeżdżąc rowerem – z wnuczką na bagażniku – po lody, czytając jak zwykle różne sztuki teatralne, patrząc jak synowie z Marysią grają w ping-ponga, kąpiąc się w wodzie z pastylką żeższeniu lub żenszenia, nie wiem jak jest poprawnie, układając w szafie dzieci, a wieczorem w restauracji Carina albo Tcarina, też nie wiem, jedząc pierożki z kurkami, łososiem, baraniną, i jeszcze czymś, ale to fiume, jak mówią Włosi, na deser jadłam pierożki z… makiem. I to sobie dziś zjedzcie i Wy, i nie będziecie żałować. Bo to jest nieprawdopodobnie dobre. A jest to do zrobienia proste, przez jakąś ciocię albo mamę choćby. Normalne pierożki, tyle że w środku mają mak przygotowany tak jak na makowiec z posiekanymi drobno, troszkę, orzeszkami, pierożki powinny być polane masłem z bułką tartą i cukrem, a obok śmietana. Boskie! Bardzo kaloryczne, ciężkostrawne i pewnie niezdrowe. Ale to przy tym boskim smaku nie ma już większego znaczenia.

Dziś dieta cały dzień.

Dobrego dnia.

11
Maj
2002
06:44

Franciszka i Jakuba - wszystkiego dobrego

11 maja 2002, sobota, 06:44

Miry, Filipa, Franciszka, Ignacego, Jakuba – Wszystkiego dobrego.

Mira – nie wiedziałam, że jest takie imię, myślałam, że Mira to zdrobnienie od Mirosławy, i zawsze ono bardzo mi się podobało.

Filip, choć to piękne imię, w Polsce trochę ośmieszone i rzadko stosowane.

Za to Franek i Kuba to imiona ostatnio bardzo częste, i słusznie, bo to klasyczne, biblijne imiona i bardzo piękne.

Ignacy – to także imię mojego pradziadka, pochodzącego z Czech, nie znałam go, umarł dość młodo. Ignacy – tak też woła żartując, kiedy ma dobry humor, na swojego męża, jedna z moich przyjaciółek, a jej mąż to lubi.

Przepraszam, dziś będzie troszkę o badaniach prenatalnych, ponieważ coraz więcej kobiet po 35 roku życia decyduje się na dziecko, a prognozy mówią, że wiek matek będzie się jeszcze przesuwał dalej. Wiem, że wiele kobiet w Polsce albo nie wie o badaniach prenatalnych, bo nie są informowane przez swoich lekarzy prowadzących, albo ma utrudniony do nich dostęp.

(Pisząc, korzystam z danych zamieszczonych w Biuletynie Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, który z kolei opierał się na badaniach prof. Jacka Zaręby)

Kobiety od 35 roku życia automatycznie znajdują się w grupie tzw. „podwyższonego ryzyka i zalecane jest im robienie tych badań. Mogą uzyskać na nie skierowanie od swoich lekarzy prowadzących, a kiedy lekarz odmawia, powinna domagać się tej odmowy na piśmie, z datą, pieczątką i podpisem, a wtedy takie zaświadczenie, taka odmowa uprawni ją do wykonania tych badań w klinice na równi ze skierowaniem od lekarza. 

W Polsce w roku 2000 urodziło się 380.000 dzieci, z czego 35.000 z nich urodziły kobiety po 35 roku życia. W tym samym roku inwazyjnych badań prenatalnych wykonano w Polsce zaledwie 1600, czyli tylko 4,5 procent kobiet ze wskazaniami do diagnostyki wykonało takie badania. W Czechach na przykład już przed kilku laty wykonywało się takich badań około 10.000 rocznie.

Jeśli chodzi o prawo, dostęp do badań jest w zapisie ustawy z roku 1996:  „Organy administracji rządowej oraz samorządu terytorialnego, w zakresie swoich kompetencji określonych w przepisach szczególnych, są zobowiązane zapewnić swobodny dostęp do informacji i badań prenatalnych, szczególnie wtedy, gdy istnieje podwyższone ryzyko bądź podejrzenie wystąpienia wady genetycznej lub rozwojowej płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej życiu płodu„.

Lista wskazań prenatalnych.

Badania nieinwazyjne – są wskazane dla wszystkich kobiet ciężarnych, niezależnie od wieku, liczby ciąż i występowania w rodzinie chorób genetycznych. (Ultrasonografia i test potrójny).

Ultrasonografia – tzw. genetyczna, czyli ocena płodu pod kątem cech, które mogą sugerować, iż płód znajduje się w grupie podwyższonego ryzyka, np. pogrubienie skóry w okolicy karku w 12 tygodniu ciąży, przepuklina pępkowa, która nie zanikła po 11 tygodniu ciąży, odbiegająca od normy długość kości udowej. Badanie to także pozwala na dokładne określenie zaawansowania ciąży.

Test Potrójny – to badanie przesiewowe określające poziom 2 hormonów i alfa-fetoproteiny w surowicy matki. Pozwala ono wykazać zwiększone ryzyko wystąpienia zespołu Downa, Edwardsa oraz otwarte wady cewy nerwowej (rozszczep kręgosłupa i bezmózgowie). Wykonuje się je w II trymestrze ciąży, między 15 a 17 tygodniem. Należy pamiętać, że jest to badanie przesiewowe (wykonywane w celu określenia ryzyka) a nie badanie diagnostyczne.
DIAGNOSTYKA PRENATALNA

Badania inwazyjne – wykonuje się kobietom z grup ryzyka, a więc tym, które miały w rodzinie przypadki urodzenia dzieci z chorobami genetycznymi, kobietom z nieprawidłowym wynikiem testu potrójnego (przed 35 rokiem życia) a także kobietom, które zdecydowały się na zajście w ciążę po 35 roku życia (zagrożenie 1:300 lub większe u kobiety 35-letniej, 1:25 u kobiety 45-letniej).

Biopsja kosmówki – przeprowadza się we wczesnym okresie ciąży (9-12 tydzień). Ryzyko poronienia związane z wykonaniem biopsji wynosi ok. 1 proc.
Amniopunkcja – przezbrzuszne pobranie płynu owodniowego cienką igłą. Zawarte w nim komórki są oceniane pod kątem obecności wad chromosomalnych. Może być wykonywana od 12-15 tygodnia ciąży. Dzięki niej można wykryć wiele wrodzonych defektów metabolicznych (związanych ze znacznym stopniem upośledzenia umysłowego, dużym stopniem niesprawności lub prowadzących do śmierci we wczesnym dzieciństwie wad rozwojowych cewy nerwowej). Ryzyko zabiegu nie przekracza 0,5 proc. Wskazaniem do wykonania zabiegu jest przekroczenie 35 roku życia, nieprawidłowy wynik USG płodu, nieprawidłowy wynik badania surowicy krwi matki, poronienie lub urodzenie dziecka z wadami w przeszłości, wystąpienie w najbliższej rodzinie wad wrodzonych.

Badanie krwi płodu –  Pobranie krwi pępowinowej (przezbrzuszne). Badanie USG służy do wyboru miejsca pobrania. Krwawienie z miejsca nakłucia jest głównym ryzykiem zabiegu. Dzięki badaniu można zdiagnozować aberracje chromosomowe, niektóre choroby metaboliczne i inne.

Komisja Europejska zaleca w wypadku nieprawidłowego wyniku badań, by decyzja, czy kontynuować czy przerwać ciążę, należała wyłącznie do kobiety czy pary. A wskazania do przeprowadzenia badań prenatalnych powinny mieć charakter wyłącznie medyczny.

Tak więc, diagnostyka prenatalna to możliwość rozpoznania choroby w okresie ciąży na tyle wczesnym, by zapewnić urodzenie dziecka w optymalnych warunkach z odpowiednią opieką medyczną (np. by dziecko ze stwierdzoną w badaniach operacyjną wadą serca znalazło się od razu pod opieką kardiologa).

Piszę o tym, ponieważ urodziłam dwoje zdrowych, wspaniałych dzieci, po 35 roku życia. Adaś urodził się, kiedy miałam 38 lat, a Jędrek, kiedy miałam prawie 40. Podczas obu ciąż przeprowadziłam badania prenatalne.

Mam jeszcze dla Was zdjęcie z zapytaniem, jak Wam się to podoba. Mnie głównie się podoba sandwiczeria. A jest takie słowo kanapka, ale rozumiem, że jest nudne.

  Miłej soboty.

10
Maj
2002
07:56

Izydora i Antoniny - wszystkiego dobrego

10 maja 2002, piątek, 07:56

Antoniego, Symeona, Symplicjusza – Wszystkiego dobrego.

Antoni – śliczne imię, z tradycjami. Bardzo teraz dużo w szkołach Antków, a każdy z nich fajny gość, wszyscy go lubią. Oprócz pana  Antoniego Maciarewicza z Ligi Polskich Rodzin, czyli Taligów, którego ja się  boję. Zresztą twarz pana Maciarewicza jest dziwnie podobna do twarzy Bin Ladena. Nieprawdaż? A jak był młody był taki przystojny. Choć zalążki fanatyzmu tkwiły w nim od zawsze. Boję się fanatyków, no cóż.

Symeon – to dziwne imię tak jak i Symplicjusz, raczej nie będziemy ich używać, choć są ładne. Symeon Kowalski i Symplicjusz Nowak to nie brzmi najlepiej.

Byłam wczoraj dwa razy w kinie, na „Pięknym umyśle” i na „Plotce”; szkoda, że nie mogłam zostać i jeszcze obejrzeć czegoś, co zaniedbałam, albo nie zdążyłam ostatnio. Uwielbiam tak chodzić do kina, na cały dzień.

Na „Pięknym umyśle” płakałam w kinie jak bóbr, na końcu oczywiście, kiedy już wiemy na pewno, że świat jest piękny, ludzie dobrzy, miłość istnieje i to taka, która przekracza wszelkie bariery i pokonuje wszystkie trudności, przyjaźń także, i to taka, która przetrwa do końca życia, a co więcej – ci, których uważamy za nieprzyjaciół, okazują się w rezultacie wspaniałymi ludźmi, trzeba z nimi tylko porozmawiać. Chorobę i nieszczęście można pokonać, na koniec dostać nagrodę Nobla. Młodzież jest wartościowa, dobrze wychowana i mądra. Ceni starszych i korzysta z ich doświadczeń, a lekarze są mądrzy i nadzwyczajni. Świat jest dobry, sprawiedliwy, zorganizowany, obowiązują w nim ściśle określone normy współżycia, z elementami tolerancji, szacunku do wiedzy i etyki. Ja wcale nie ironizuję. Co więcej, ten film jest zrobiony według prawdziwej historii życia, bohater żyje do dzisiaj, i wszystko, cała opowiedziana historia zdarzyła się naprawdę. To jest dodatkową siłą filmu. Jest jeden drobiazg: podobno pierwowzór bohatera filmu jest antysemitą i środowiska żydowskie protestowały przeciwko zrobieniu o nim filmu –  no, ale to już troszkę inne zagadnienie –  i w tak założonym filmie, tak skonstruowanym i z taką tezą, taki rys biograficzny bohatera nie bardzo się mieścił – to ciekawy aspekt sprawy, wart szerszego omówienia, ale jakby nie należy do rzeczy, o której dziś piszę, jako że film przez większość widzów nie jest odbierany jako utwór biograficzny –  i tak zresztą jest. Film jest zrobiony w innym celu, ma inne zadania. I zadania zostały wykonane w 200%. Jest nam dobrze z tym filmem, jest nam…. lepiej, wracamy duchowo do starego, ułożonego, humanistycznego świata, na który możemy liczyć. Zrobione jest to, jak ja to nazywam, jeden do jednego, realistycznie, według wszystkich zasad klasycznej dramaturgii i narracji. Naiwnie, jakby dziś powiedzieli choćby polscy twórcy. Tak naiwnie, że naiwność ta graniczy z naiwnością dziecka, choć pomysł, aby do połowy akcji być z bohaterem w świecie jego choroby i nie orientować się w tym, jest fantastyczny. Niemniej, wymowa całości jest nazbyt pozytywna, i krzepiąca.

I co z tego? Pytam. Skoro cała sala widzów temu ulega, jest to grane i realizowane z taką perfekcją i wiarą, z taką doskonałością, że sceptycy łkają po cichu i ze wstydem? Zazdroszczę, za każdym razem zazdroszczę odwagi bycia dzieckiem, prostoty, i braku ambicji na artyzm, i „odlot”. Zazdroszczę. Ich wiara, zaufanie i miłość twórców amerykańskich w zwykłe realistyczne, proste, klasyczne kino, tyle, że perfekcyjne, zamienia i widzów w dzieci, i dostajemy prezent w postaci „zespołu odruchów, uczuć i reakcji rzadko ostatnio obserwowanych” w kinach i teatrach, wzruszenia. Od lat w Polsce nie słyszałam od żadnego reżysera, że chciałby po prostu opowiedzieć jakąś historię, nie czytałam choć w dziesięciu procentach tak fachowo skonstruowanego scenariusza, tak napisanych ról. Ciągle słyszę, że to coś, co robią, albo mają zamiar zrobić, to będzie: – Odlot, czad, kpina, pomieszanie gatunków, czyli dekadencja, jaja, nie wprost, zakręcone, kosmos, itd., itd., mogłabym wymieniać długo. A zdanie, że to będzie „inteligentne kino”, to, co oni zrobią, jest doprawdy nadużywane.

To prawda, jestem za realistycznym kinem i teatrem, które są i będą zawsze potrzebne, i niekoniecznie najprostszej widowni, choć głównie taką mamy. Za sztuką przekazującą największe wartości humanizmu nawet, jeśli to ma być negacja świata, w którym przyszło nam żyć, najprostsza, najszlachetniejsza również swą formą. Ale do tak uprawianej sztuki trzeba mieć: wiarę, talent, szacunek do człowieka, siebie, sztuki, widza, świata, trzeba mieć technikę i zawodowe umiejętności na naprawdę wysokim poziomie, bo tylko „czad odlot” można zrobić nic nie umiejąc. (Starzeję się, bo mówię, bo pouczam i moralizuję, ale trudno.)

Tyle.

„Plotka” – to świetnie wymyślony film, zrobiony zgrabnie i zręcznie, bez amerykańskiej dosłowności, która dopiero później się uogólnia i wchodzi na wyższy poziom. Bez ich dokładności i przesady w szczegółach, a raczej geniuszu w szczegółach (kostiumy, dekoracje, rekwizyty), dobrze grany, szczególnie przez Depardieu. Zrobiony z lekkością, przymrużeniem oka i chęcią zabawienia się i zaśmiania z nas samych. Powinien powstać u nas, w Polsce, byłby bardziej w stronę „moralnego niepokoju”, ale byłby potrzebny.

Fajny dzień. Spędziłam fajny dzień.

Dla Was dziś dobrego dnia. Pozdrawiam.

09
Maj
2002
06:16

Bożydara i Grzegorza - wszystkiego dobrego

9 maja 2002, czwartek, 06:16

Karoliny, Katarzyny, Grzegorza – Wszystkiego dobrego. 

Oj, cóż to za pyszne święto imion. I to jakich imion.

Karolina – ma czerwone korale, usta i serce. Ja lubię zdrobnienie Karo. Znam taką pannę o imieniu Karo, jej przenikliwa inteligencja i bystrość umysłu, chłodzona jego przytomnością, doprowadza do obłędu wielu, choć mam uczucie, że naprawdę docenić i ocenić Karo potrafią dopiero kobiety. Coś takiego się ostatnio stało, że mężczyźni nie potrafią oszacować prawdziwych zalet panny a tylko pozorne. Obserwuję to od jakiegoś czasu, kolejni chłopcy, z którymi widziałam Karo, nie są w stanie dosięgnąć jej poziomu, w związku z tym nie rozumieją nawet, co mają obok siebie. I pewnie dlatego nie mają tego długo.

Katarzyna to imię i osoba absolutna, jak już zresztą pisałam. A co o Katarzynie Agnieszka Osiecka?

PRZEPIS NA WINO Z CHABRÓW

Na lato pojedź do Gawrych – rudy….
Popatrz jak pasą się chabry
wśród kłosów rudych….
Weź nożyczki i płatki ścinaj
pierzaste jak piórka ptasie…
Gdy chcesz mieć kwartę wina –
nazbieraj ile da się.
A potem, w domu, dręcz je,
na mękach męcz je w cukrze
i czekaj sierpień, wrzesień,
aż przyjdzie zima w futrze.
PS.
Pić będziesz z Katarzyną
gdzieś w lutym (trzynastego)
różowozłote wino
Z błękitu chabrowego.
A dla mnie – jeden chaber
pozostaw pośród prosa…
Niech życie ma jaskrawe,
I niech zadziera nosa!

Grzegorz nosi szalik w paski, gra na gitarze i wszystko inne ma w nosie. Choć zdarzają się wśród Grzegorzy urzędnicy i to bardzo sumienni. Grzegorz – księgowy natomiast, prawie niespotykane.

Wczoraj spotkałam jedną znajomą panią, co wychodziła z kina z komedii. Powiedziała mi, że dawno żadna komedia jej tak nie przygnębiła. Była to komedia produkcji polskiej i o polskich problemach. Szła ze spuszczoną głową, powoli, przygnieciona jakimś gigantycznym ciężarem, kiedy ją zobaczyłam. Zatrzymana, podniosła głowę i wtedy zobaczyłam w jej oczach łzy. Powiedziała cicho: „W kinie ludzi rechotali, bo nie można tego nazwać śmiechem, ale każda ich reakcja rodziła w moim gardle ściskającą zmorę, w połowie seansu rozpacz ścisnęła mi mózg, płuca i serce. Zaczęłam płakać. Nigdy w życiu nie czułam się tak przygnębiona i sama. Przepraszam, ciężko mi nawet rozmawiać. Idę zrobić sobie kąpiel i napić się zielonej herbaty.” I odeszła. Na tę komedię nie pójdę. Nie, pójdę z patriotycznego obowiązku. Aby popierać polskie kino.

Dobrego dnia.

08
Maj
2002
08:10

Stanisława i Dezyderii - wszystkiego dobrego

8 maja 2002, środa, 08:10

Dezyderii, Stanisława, Wiktora – wszystkiego dobrego.

Dezyderia to imię, którego współczuję.

Stanisław to jedno z moich ukochanych imion. Stasio – jeśli miałabym jeszcze jednego syna, miałby na imię Staś. Na pewno. Staś, Stasinek, Stasio, Tusio. Miałam w rodzinie Stasiów, i wszyscy byli słodcy, dobrzy, mili, uczynni, nadzwyczajni. I do tego  Stanisław Radwan? A Stasio Brudny? A Stasiek Tym???

Wiktor – no to Wiktor. Dużo Wiktorów w kalendarzu i Wiktor to zawsze zwycięstwo. 

Przesyłam Polskę z okien pociągu jak zwykle. Nie mogłam się powstrzymać, no, bo jest pięknie! Naprawdę Bosko!!! Sami widzicie. Jest obezwłłładniająco!!!!

Krótki pobyt na Wybrzeżu, wspaniały, szczególnie, że odwiedził nas tam reżyser Władysław P. I choć nie był bardzo z nas, bardzo, zadowolony, nie był też niezadowolony.

Przeczytałam wszystkie gazety od dołu do góry i w poprzek, i te codzienne, i te kolorowe, i mam taki mętlik w głowie, taki galimatias, i takie głupoty, że głowa mała, jak to mówią. Chce mi się śmiać i płakać na przemian. Matury się zaczęły, kwitną kasztany, a złodzieje dalej kradną, szczególnie w pociągach.

Profesor Jerzy Limon napisał znów książkę o teatrze, nazywa się „Między niebem a sceną”, taaaaką gruuuubą, i już się widzę na leżaku we Włoszech nad nią, a fale morza szumią, a wiatr mnie owiewa.

Nie gram cały ten tydzień, aż do poniedziałku w Kielcach Shirley, i to jest szok. Organizm nie wie, co ma robić. Zaśpiewałabym coś! A może się przespała.

Kiedyś jechałam z jedną z moich koleżanek aktorek pociągiem. O godzinie w pół do drugiej, nagle wciąż zaczął dzwonić jej telefon komórkowy. Po szóstym czy siódmym telefonie zapytałam: – A co on tak nagle się rozdzwonił? Na co artystka z naszych marzeń, z roztargnionym uśmiechem odpowiedziała mi, odbierając kolejny telefon: – A bo oni myślą, że ja właśnie wstaję! – O wpół do drugiej – krzyknęłam… Ale już poszła sobie na korytarz, rozmawiać i śmiać się zmysłowo. Artystka! Taka to ma życie!

Dobrego dnia!!!! 

Wpadło mi coś do głowy. Zawodowy pomysł. Ale nie powiem, bo teraz takie czasy, że nawet pomysły podobno trzeba zgłaszać do biur adwokackich i opieczętowywać tajemnicą i zastrzeżeniami pierwszeństwa. Nie mówiąc o tytułach. Wszystko podobno kradną, a najbardziej pomysły. To dziwne. Bo ja zawsze uważałam, że talent wystarczy. Pomysł to nie wszystko, trzeba go jeszcze umieć zrealizować. A teraz okazuje się, że nie. Co za czasy! A dawniej wszyscy sobie w środowisku pomagali. W każdym razie miałam takie wrażenie.

Dobrego dnia.

07
Maj
2002
23:49

Ludmiły i Gizeli - wszystkiego dobrego

7 maja, wtorek, 23:49

Gizeli, Ludmiły, Augusta, Ludomira – Wszystkiego dobrego.

Gizela – to mała, samotna, nie bardzo zdolna tancerka, bez pracy, z wrzodami żołądka i głodem miłości. To dla mnie postać, którą grałam w Dwoje na huśtawce. Grałam z Piotrem Machalicą, reżyserował Andrzej Wajda. Lubiliśmy to grać, a publiczność żałowała, że nie zostajemy ze sobą z Piotrkiem na końcu. Na sali młode dziewczynki i chłopcy trzymali się za ręce, a potem całowali pod teatrem. Woleliby, żeby ta sztuka miała happy end. Jak to publiczność. Raz, kiedy wychodziłam z teatru, jakaś młoda osoba płakała głośno, opanowana wyraźną histerią, i krzyczała na mój widok: Dlaaaaczego on pannnią zostaaaaaaaaawiłłłłł!? Przerwaliśmy granie tego spektaklu gdzieś około 145 przedstawienia, mimo wciąż pełnych sal i mimo że uwielbialiśmy to grać, ponieważ stwierdziliśmy, że jesteśmy z Piotrkiem za starzy, ja już dłużej nie mogłam mówić na scenie, że mam 28 lat, wstydziłam się, a Piotrek, że ma 30, bo miał łysinę i w ogóle. Chcieliśmy publicznie przekazać role młodszym kolegom. Przygotować ich, zrobić z nimi normalne próby, i pewnego dnia zagrać pierwszy akt, a w przerwie oni by się przebrali i zagrali już drugi, i zostali z tymi rolami, być może na długo, na następne 100 razy. Marzyliśmy, żeby móc tak zrobić, ale Andrzej Wajda się nie zgodził. Do dziś nie wiem, dlaczego.

Na zdjęciach – moja Gizela z tego przedstawienia. To wszystko, co mam w domu na ten temat. Niestety nie ma zdjęcia Piotrka, ani żadnego innego zdjęcia. To są jakieś przypadkowo zrobione zdjęcia (przez kogoś z widowni?).

August to imię, które mi się bardzo podoba. Takie seledynowe imię z kandelabrami.

Ludomir to z kolei imię dla amatora. Nie brzmi mile dla ucha. Może zdrobnienia są przyjemniejsze.

No a teraz, co o Ludmile z 7 maja Agnieszka Osiecka.

Patrz jak jestem ładna,
To przez Ciebie.
Choć kłopot z nieba spadł nam.
…Jak to?
…Nie wiesz?
Opowiem Ci dzisiaj o nim,
o tym największym kłopocie,
Niech ci się Ludka przyśni
W tygodniu lub przy sobocie…

I kłopot – przybył znienacka –
To cała nasza sprawa,
ta miłość nasza wariacka,
o której piszczy trawa…

…A tak już było dobrze,
a tak już było prosto.
I nie w jakiej „Kobrze”,
przeciwnie – jak brat z siostrą.

Każde na miejscu swoim,
z koncepcją własną i szafą,
ty – niby nic się nie boisz,
ja – niby mądra jak Safo…
A jeśli randka – to chwila,
a jeśli razem to mila,
a jeśli więcej to święto,
a jeśli mocniej – to żart,
a jeśli słowo, to lekko,
a jeśli domek, to z kart…
A nawet ze mną – to co?
A nawet z tobą – to nic…
A tu tymczasem – ho, ho,
A tu tymczasem – jak żyć…

Stoimy nagle na moście,
Jakby zalani, zawiani,
I różne mamy zdolności,
Ale za dużo zadane.

Ta Ludka tutaj, jak to u Agnieszki, bardzo jakaś niespodziewana. Dla niej ważna, dla niej klucz do sprawy, dla czytelnika niezrozumiała, no cóż….. tak to z Agnieszką było, teraz nie można zapytać. Kiedyś na moje pytanie: – A co to za jakaś Ludka w tym wierszu? – usłyszałabym długą opowieść albo i dwie, do rana nawet snute. A teraz… no i co robić? Ludka. Po prostu niech ci się przyśni Ludka….

Spektakle w Operze Bałtyckiej, bardzo dobrze. Za duża sala i za duży pogłos, ale i my, i publiczność się przyzwyczaiła. Dziękujemy za brawa.

Przesyłam w prezencie morze i trochę z moich kwiatów w hotelu. Reszta w wazonach, a te biedactwa…. jak zwykle? No i na koniec, wszystkiego dobrego tej nocy. 

06
Maj
2002
05:27

Jana i Judyty - wszystkiego dobrego

6 maja 2002, poniedziałek, 05:27

Andrzeja, Dominika, Jana – Wszystkiego dobrego.

Dominik to takie imię, które w zdrobnieniu daje dziwolągi. Kiedyś słyszałam, jak mama do małego Dominika wołała Domino, brzmiało to dziwnie. Dominik nie znosi zdrobnienia, a Domin a częściej Domina, kojarzy się z panią, co bije panów pejczem na ich życzenie i za pieniądze, jako usługa w domach płatnej miłości. Jednym słowem Dominik to piękne imię, choć dziś troszkę pretensjonalne. Dominika już nie, i znam wiele pań o takim imieniu. Choćby Dominika Ostałowska. I bardzo ładnie, prawda?

Jan to imię imion, ulubione nasze.

Ale wróćmy do Andrzeja. Bo pod datą 6 maja Agnieszka Osiecka w swoim „Imionniku” napisała o Andrzeju…

Przyniosłeś mi bez pięciolistny
w klapie od marynarki.
Świecił jak absurd czysty.
Jak order. Albo jak antyk.

Zakwitł zwyczajnie, jak wszyscy,
gdzieś na św. Andrzeja….
Tylko od innych był tkliwszy.
Jak uśmiech. Albo nadzieja.

Bez pachniał bzem najczęściej
i przekwitł o swojej porze.
Zostało mi po nim szczęście 
W liliowo-bzowym kolorze.

Bardzo tajemniczy wierszyk. Co to za Andrzej, nie wiadomo. Może ten sam, co w „Białej bluzce”? Oj, Andrzej, Andrzej! Znowu gdzieś się śpieszysz, a tu kwitną bzy i jest tak w ogóle….

Mam chorego małego kotka. Przywiozłam go wczoraj w nocy z teatru. Na razie, ponieważ wyjeżdżam za chwilę do Gdańska, żeby tam grać Virginię…, podrzuciłam go sąsiadce. Ale jutro, jak wrócę, będę go leczyć dalej. W domu mam dwa koty. Jeden śpi na okrągło, Wewiur, i jak tylko się go zaniedba, ma kołtuny i to jest dramat, drugi, Poldek, ma zeza i astmę albo uczulenie, diagnoza w toku. Pies Oskar ma potworny reumatyzm i leczymy go od dwóch miesięcy, ale to potrwa, a właściwie nigdy się nie skończy. Wzrusza mnie porannym wstawaniem na raty i rozciąganiem kości. Co rano bierze lekarstwa i jakoś potem jest lepiej. Biedactwo. Dwa kundle z ogrodu są zdrowe, tylko Greta jest za tęga a Rita za szczupła, i nie wiadomo dlaczego.

Dobrego dnia.

Ach, i na koniec podpowiedź jak się gotuje ziemniaki. Bo uwielbiam ziemniaki, choć nie mogę ich jeść, bo tyję. Podejrzałam u cioci, jak je gotuje, że są takie dobre. Soli dopiero jak się zagotuje woda i wtedy też wrzuca do tej wody łyżkę masła. Są bardzo dobre. No, dużo też zależy od gatunku. Niedługo młode ziemniaki duszone w koprze, na maśle, w szczelnym garnku, bez wody. To lubię. I to dopiero jest bomba kalorii!!! O co mi dzisiaj chodzi z tymi ziemniakami i kaloriami? Nie wiadomo. Sama dziwię się temu, co piszę.

Dobrego dnia. Ja jadę.

05
Maj
2002
07:27

Ireny i Waldemara - wszystkiego dobrego

5 maja 2002, niedziela, 07:27

Ireny, Irydy, Waldemara – Wszystkiego dobrego. 

Irena – Ach, Irena! Co to za cudne imię i jakie kobiety-skarby je noszą. Wszystkie Ireny to cuda. Cuda absolutne. Mam lalkę, ulubiony zabytkowy manekin o imieniu Irenka, uważam, że jest moim dobrym duchem, mimo kilku drobnych złośliwości, jakie mi zrobiła przez te lata wspólnego życia.

Iryda – do dumne imię trzymające na dystans. Nie znam żadnej Irydy, ale bałabym się jej troszkę.

Waldemar – to po prostu Waldek, bo dźwięk imienia Waldemar dziś jest bardzo nieżyciowym brzmieniem. Chyba nie ma większego rozdźwięku niż między Waldkiem i Waldemarem. Ze wszystkimi Waldkami dogaduję się w mig. To dla mnie imię nieskomplikowanych mężczyzn.

Dziś imieniny Ireny Eichlerówny. To już jedenaście lat od jej śmierci.

Irenka

Wczoraj jakaś rozmowa przypomniała Caruso. I za jego sprawą, w tym momencie, stanęła mi przed oczami sobota czy niedziela majowa z mojego dzieciństwa. Kwitnący sad, słońce, spokój, zapach gotowanego rosołu i śpiew Caruso w tle. Babcia miała trzy płyty – dwie Caruso i jedna Kiepury. W soboty i niedziele wiosenne wynosiło się patefon do ogrodu i puszczało na okrągło te płyty. A śpiew Carusa i Kiepury podnosił te chwile, te dni, ten czas życia do rangi absolutnego szczęścia. Od jakiegoś czasu bawi mnie to, że muzyka ze starej czarnej grubej płyty jest dla mnie synonimem spokoju i bezpieczeństwa. A Caruso zatrzymuje czas. Ziemia dla mnie staje, kiedy go słyszę.

Swoją drogą, im dalej tym bardziej idealizujemy przeszłość. Wspomnienia nabierają formy naszych marzeń, podretuszowujemy je, z potrzeby duszy, i tak już coraz piękniejsze zostają. To piękne. Tak jest też i ze wspomnieniem ludzi, bliskich, umarłych.

U mnie tak jest. Znam wielu, którzy przechowują urazy, pielęgnują nienawiści, hodują uprzedzenia i dawne krzywdy. Co więcej, robią z nich przyczyny swoich niepowodzeń, obarczają cienie winami za swoje nieudane życie. Nienawiść i żal jest sensem ich istnienia i rozgrzeszeniem swoich zaniedbań czy lenistwa, czy nieudacznictwa, wszystkiego. Znam takich ludzi. Słucham ich pretensji do życia, rodziców, dzieci, mężów, nauczycieli z dzieciństwa, po raz kolejny, i wymiotować mi się chce.

No! A kto Wam zmarnował, zepsuł życie?

Zastanówcie się. Na pewno kogoś takiego znajdziecie i można go będzie obwinić za wszystko.

Mnie nikt. Uważam, że sama jestem autorem mojego losu. Od początku.  Niemniej miałam szczęście, że na strychu były płyty ze śpiewem właśnie Enrico Caruso. Jedna płyta była z neapolitańskimi piosenkami a druga z ariami z Verdiego między innymi, to pamiętam. Mogłam mieć gorzej, mogły to być płyty z czymś w rodzaju „Ich troje”. Dziękuję losowi.

A propos, słyszałam nocą w radio piosenki wybrane do Opola do konkursu premier. Wybrano ich jedenaście. Słyszałam je prawie wszystkie. Są żenujące, w każdym sensie, a pod względem literackim, obezwładniająco żenujące.

04
Maj
2002
06:36

Moniki i Floriana - wszystkiego dobrego

4 maja 2002, sobota, 06:36

Moniki, Floriana – Wszystkiego dobrego.

Monika – to dopiero imię! Książka mówi:  łagodna, spokojna, troskliwa. Skłonna do kompromisu i umiejętnie wygasza wszelkie konflikty. Tradycjonalistka, którą trudno namówić na ryzykowną przygodę czy ekstrawagancję. Można przy niej odpocząć.  A ja Wam oświadczam, na podstawie moich doświadczeń i doświadczeń kilku moich przyjaciół z Monikami: zupełnie nie łagodna, określenie spokojna w stosunku do tych Monik, które znam, to żart. Troskliwa? Tak, ale troszczy się o siebie. Kompromis i wyciszenie konfliktu z Moniką nie wchodzą w rachubę. Po prostu Demonika a nie Monika. Może Wy mieliście szczęście spotkać Moniki w łagodniejszym wydaniu, ja nie. Nie bez powodu Monika – pochodzi od greckiego Monos – jedyna, samotna, sama.

Florian – to dla mnie nazwa najlepszej kawiarni w Wenecji na Placu św. Marka, w której raz do roku piję kawę, zjadam lody i wierzę, że to przynosi mi szczęście (po cichu dodam, głównie szczęście w małżeństwie), picie kawy w samotności w kawiarni Florian w Wenecji nie bardzo ma sens w celu zaklinania szczęścia.

Co wieczór Virginia…. To męcząca rola, stosunkowo dużo mnie kosztuje. Jakoś inne mniej ode mnie żądają wysiłku. No, ale autor dał jeszcze podtytuł tej sztuce „Noc Walpurgii”.

Św. Walpurgia, była mniszka angielska, która w VIII wieku pomagała świętemu Bonifacemu w nawracaniu ludu germańskiego na chrześcijaństwo. Za zasługi w walce z demonami została mianowana ksienią klasztoru w Heindenheim, a po śmierci – kanonizowana. Zasłynęła jako pogromczyni diabłów i czarnej magii. Jej imieniem nazwano ostatnią kwietniową noc, kiedy panowanie nad światem obejmują duchy zła i ciemności. A czarownice wszystkich kontynentów smarują się miksturą z tłuszczu dziecka zmarłego przed chrztem, gałązek topolowych i sadzy, prochów jaszczurki, wróblich i przepiórczych piórek oraz żabiego skrzeku. I „wyfruwały” szkodzić ludziom.

Wierzono, że w noc świętej Walpurgii nie wolno nosa wychylić z domu – lepiej zamknąć się na trzy spusty i modlić do świętej. To najpewniejsza ochrona przed urokiem i czartowską godziną. 

A jeśli jakiś śmiałek zapuści się nieopatrznie na Brocken, najwyższy szczyt gór Harzu w Niemczech, ma szansę ujrzeć na tle chmur olbrzymi cień. To słynne widmo Brockenu. Zdarzają się tam tajemnicze zniknięcia turystów, nigdy nie wyjaśnione. A nocą cień przybiera postać diabła czyhającego na ludzkie dusze, szczególnie w noc św. Walpurgii.

Męcząca to noc. I takie są na scenie te dwie godziny podczas grania tego tekstu.

Dziś w nocy po raz pierwszy od bardzo dawna śniłam całą noc i pamiętam ten sen. Był okropny, całą noc grałam. Właśnie Martę z Virginii…. Okropnie męczące.

Wczoraj był dzień kupowania prezentów. Wszystkie moje i rodzinne dzieci mają w maju urodziny i imieniny, kupowałam więc rozliczne lampy, stoliki, zegary, bo wszyscy starsi się meblują, a moim chłopcom miałam kupić korki. Kolejne zresztą korki do grania w tę nieszczęsną piłkę nożną – piętę achillesową wszystkich mężczyzn w rodzie, jak się okazało, po nocnych zwierzeniach starych cioć i kuzynek. Wszyscy mężczyźni w naszych rodzinach mieli antytalent do gry w piłkę nożną. Więc i moi synowie. No, ale to przynosi cierpienia w młodości. Zakup korków, złotych korków za straszną sumę, daje choć trochę nadziei na sukces, i mimo że długo wczoraj tłumaczyłam, iż to nie od ceny korków zależy jakość grania, nie pomogło. Kupiłam, na szczęście nie najdroższe, Adamowi – starszemu synowi, a młodszy Jędrek, długo stał i obserwował dramat wybierania korków, mękę, nadzieje Adasia z tymi korkami wiązane i na koniec, kiedy przyszło do wybierania korków dla niego, zrezygnował. Powiedział do mnie tak: Mamo kup mi od razu puchar zwycięzcy!  I wskazał największy złoty puchar, nagrodę, którą też można było kupić w tym sklepie. Uznałam, że słusznie. Dziecko ominęło korki, grę, mękę, cierpienia i od razu przeszło do zwycięstwa. Bardzo słusznie. Stoi teraz koło jego łóżka, ogromny, złoty puchar na marmurowej podstawce. Puchar za nic i za wszystko, jak to określił. Bardzo mi się to spodobało. To się nazywa iść na skróty i nie marnować czasu. A Adaś sam grał do nocy, w nowych korkach.

Dobrego dnia.

03
Maj
2002
06:23

Marii i Aleksandra - wszystkiego dobrego

3 maja 2002, piątek, 06:23

Antoniny, Marii, Marioli, Świętochny – wszystkiego dobrego.

Uchwalenie Konstytucji 3 Maja. Marii – Dzień Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski. Imieniny mojej córki Marysi.

Antonina – Tonia, Tosia – to imię jest mi bliskie z powodu mojej roli w Przesłuchaniu, bardzo bliskie, jakiś czas nią rzeczywiście byłam.

Mariola – to prawie w Polsce imię anegdotyczne. Jakby symbol prowincjonalności niestety, przepraszam wszystkie Mariole, ale tak się „porobiło”.

Świętochna – to chyba z okazji tego dnia świątecznego, jakim jest w Polsce dzień 3-ego maja.

Witamy cię, polskich serc święto!

Witamy cię, trzeci dniu maja!

(Goszczyński)

W ubiegły piątek w Gazecie Wyborczej przeczytałam felieton pana Sławomira Mrożka, i dziś mija tydzień, a ja wciąż o nim myślę i wciąż na nowo podoba mi się zawarta tam obserwacja. Napisał o Adolfie Dymszy, że był to niezwykle utalentowany, uwielbiany przez Polaków komik, który jednak nigdy nie mógłby zrobić kariery na świecie, ponieważ śmiał się zawsze z kogoś a nigdy z siebie. Był cwańszy niż inni, śmiał się z cudzego nieszczęścia, głupoty, niezgrabności, niezaradności, gapiostwa. Z tego, że nabił kogoś w butelkę, że ktoś się wywrócił, potknął, czy dał się oszukać. Nigdy nie śmiał się z samego siebie, co było domeną innych wielkich, światowych komików. I dlatego ten uwielbiany w Polsce artysta nie byłby zaakceptowany gdzie indziej. Że żeby zrobić karierę na świecie, być zaakceptowanym, trzeba nauczyć się śmiać z samego siebie. To wspaniałe spostrzeżenie i naprawdę wielka myśl.

Wczoraj też słuchałam jak Marek Kondrat mówił o Mazepie, jak wielki i piękny jest to materiał, ten dramat Słowackiego, na film o Polsce i Polakach. Zderzenie Króla i Mazepy, światowców, Europejczyków z polską, fałszywie pojętą dumą, zaściankiem, zaślepieniem, głupim uporem, bezmyślną, ślepą siłą i bezgraniczną władzą na swoim terenie. Konrad Swinarski, zdaje się, chciał zrobić z tego film. Szkoda, że Andrzej Wajda zajął się Zemstą, lekkim utworem o polskim pieniactwie, a nie tym, pięknym, mrocznym, wstrząsającym dramatem Słowackiego. Pamiętam do dziś jak płakałam, jak zamurowywano skazaną przez męża na śmierć Aleksandrę Śląską – „niewierną żonę”, i brzmi mi do dziś w uszach monolog Jana Świderskiego nad trumną, z telewizyjnej wersji sprzed lat.

Dobrego dnia. Korzystajcie ze słońca. Ja wczoraj jeździłam trochę po Warszawie. Warszawiacy opalają się na balkonach, trawnikach, schodkach nad Wisłą, ogródkach kawiarnianych. To miłe. „Dolce far niente” – słodka bezczynność, miłe próżnowanie. A z drugiej strony, bezrobocie przekroczyło podobno 30 procent.

A my ciągle Kto się boi Virginii Woolf, co wieczór. Co wieczór pełno w teatrze. Bogu Dzięki! 

02
Maj
2002
07:10

Anatola i Zygmunta - wszystkiego dobrego

2 maja 2002, czwartek, 07:10

Anatola, Atanazego, Zygmunta – Wszystkiego dobrego.

Anatol – ach, słodkie zapomniane imię.

Atanazego spotyka się czasem, ale to imię przywołujące dawną świetność rodziny i tyle.

Zygmunt – imię wciąż popularne. Bardzo lubię używany skrót tego imienia – Zyga. Znam kilku Zygmuntów. Mój kolega teatralny, Zygmunt Sierakowski, który mi opowiedział kiedyś, że jego największym momentem zawodowej kariery była chwila, kiedy, grając jeszcze amantów w Katowicach, wchodził do teatru a jedna z nastolatek czekających pod wejściem dla aktorów wyjęczała: „Jezus Maria! Baśka! Sierakowski idzie!” I zemdlała. To słodka opowieść, nostalgiczna i autoironiczna, co wzrusza najbardziej. Zygmunt Bielawski z wrocławskiego Teatru Polskiego. Uroczy, kulturalny, szarmancki pan, grałam z nim przed chwilą w Wizycie starszej pani. W ogóle ten tydzień w towarzystwie wrocławskich aktorów, to jakby czas w tak zwanym lepszym towarzystwie. Zdałam sobie sprawę z tego, pewnego dnia tam na planie. Mili, kulturalni ludzie, rozmawiający polskim, literackim językiem, bez skrótów, przekleństw, slangu środowiskowego, i żadnego innego. Najstraszniejsze jest to, że w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak, a raczej bardzo tak. To smutne. Ale Zygmunt – wracając – to dla mnie przede wszystkim pan dyrektor Zygmunt Hubner. Ach, jak go brak, w świecie teatru polskiego! Jak byłby dziś potrzebny jego autorytet, spokój i rozsądek. Jego głos w publicznych dyskusjach. Niestety nie żyje.

Wczoraj czytałam encyklopedię humoru z 1890 roku. Bardzo zabawna, ciekawa i pouczająca lektura. Oto, co znalazłam pod hasłem DAMA – Karta, której posiadanie dodaje graczowi dużo śmiałości. Obowiązują przy niej wszystkie reguły gry, nakazującej przede wszystkiem, aby karty nie były odkryte. A pod hasłem DAĆ – jest to słowo, które użyte raz w czasie przeszłym, rzadko już używanem bywa w czasie przyszłym. W ogóle jest to słowo ułomne, które dopełnia się innem słowem wziąść. Chwalebne jest samo przez się, lecz nie wypada się nigdy niem chwalić. MAŁŻEŃSTWO – Małżeństwo jest lazaretem, w którym mąż stęka, a żona rumianek gotuje. Jest następstwem miłości, jak dym jest wynikiem płomienia. Symbolem małżeństwa jest kwiat pomarańczy. Kwiat jest biały, ale smak owocu kwaskowy.

Małżeństwo dla poetów to poemat Byrona, dopełniony przypisami… Rozbickiego.

Dla artystów, to duet na rozstrojonych instrumentach, ciągła próba opery źle napisanej i jeszcze gorzej obsadzonej.

Dla urzędników to – regularny obiad, sprzątanie za grosz i pranie.

Małżeństwo dla starych kawalerów to – rumianek we właściwej porze podany, lekarstwo na reumatyzm, ciepłe ubranie i ochrona dla kataru.

Dla kupców – to przeniesienie sklepu na główny punkt miasta, to – olbrzymie szyby w oknach wystawowych, to permanentne ogłoszenie w dziennikach…

Małżeństwo dla ironicznego zwykle lekarza to – niedomykalność zastawki dwukończystej.

Matematyk twierdzi, że to – udowodnienie zasady, że dwie liczby pomnożone przez siebie wydają trzecią.

Polityk zaś uważa, że małżeństwo to kwestia wschodnia.

Dobrego dnia. Ja dziś pracuję cały dzień, łącznie z Virginią … wieczorem. Ale jaka to przyjemność pracować i sobie żyć w tak wyludnionym mieście. Tak spokojnym i słonecznym, i cichym. A swoją drogą, gdzie wszyscy pojechali? Podobno nikt nie ma pieniędzy? To jak ich na to stać? Zastanawiające. Pozdrawiam.

Wczoraj już widziałam Kwadrygę na Teatrze Wielkim. Robi wrażenie.

Dzisiaj Dzień Polonii, święto wszystkich rodaków żyjących za granicą. Pozdrawiam Państwa najserdeczniej. Wszystkiego dobrego.

01
Maj
2002
11:25

Józefa i Filipa - wszystkiego dobrego

1 maja 2002, środa, 11:25

Filipa, Jeremiasza, Jeremiego, Józefa – wszystkiego dobrego.

Filip to imię królów, szalenie popularne w świecie, w Polsce rzadko dawane dzieciom, bo kojarzy się – za sprawą kilku fraszek, wierszy, przypowieści z literatury – jako imię groteskowe, imię głupców i nieudaczników. A Filip w konopiach prawdziwie zaciążył na nim.

Jeremiasz rzadziej używany niż Jeremi. Choć Jeremi też nieczęsty. Mnie głównie kojarzy się z panem Przyborą. I rzadko ktoś z taką godnością, przydając mu blasku, nosi imię.

Józef – ten Józef majowy to Józef ojcowski i wyrozumiały. Skromny, cichy i rozumny. Jak mówi piękne żydowskie powiedzenie: – Ponieważ Bóg nie może być zawsze i z każdym, stworzył Matkę. A ja dodam, a czasem także Ojca.

Dziś piękny, przepiękny, nadzwyczajny dzień. Chce się wyć z zachwytu nad tą wiosną. 1 Maja. Święto pracy i Prawosławna Wielkanoc. Życzę Wam naprawdę wspaniałego dnia.

Wczoraj ktoś opowiedział mi bardzo ładną historyjkę.

Postanowił poddać dziecko,  córeczkę, ocenie pewnej komisji. Komisja złożona z psychiatrów i psychologów, kwalifikująca dzieci w jakiejś sprawie – do szkoły czy w innym jakimś celu,  nieważne, to nie było tematem rozmowy – poprosiła, aby każde z dzieci narysowało drzewo. Dzieci, córeczka mojego rozmówcy także, wykonały prace.

Potem na podstawie tych rysunków psycholodzy analizowali charakter dziecka, jego predyspozycje, stan rozwoju emocjonalnego itd. itd. Rozmowy  indywidualne z dziećmi miały odbyć się później.

Mała dziewczynka, córka mojego rozmówcy, narysowała grube, wielkie, solidne, rozłożyste drzewo, z widocznymi korzeniami, zielonymi liśćmi, grubą korą, używając prawidłowo kolorów. Stała moment przed wysoką komisją, która półgłosem analizowała rysunek wysnuwając zeń wniosek o stabilności, dojrzałości dziecka, pewności siebie, harmonii i sile.

Po chwili, bez słowa siadła i narysowała szybciutko nowy rysunek i podała wciąż zajętej analizą poprzedniego jej dzieła komisji. I komisja zamilkła nagle, w pół słowa. Ponieważ drzewko, jakie zobaczyli na nowym rysunku, było fioletowe i malutkie, miało blado niebieskie listki, było słabe, małe, chore, rachityczne, z cieniutkim, wątłym pniem i bez widocznych korzeni.

Konsternacja trwała, a po chwili rozmowy z dzieckiem, najwyższa komisja podzieliła się na dwa obozy. Jedni twierdzili, że dziecko jest nadzwyczajnie inteligentne i wyrasta ponad poziom reszty, drudzy uważali, że jest to patologiczna, skomplikowana, trudna osobowość, wymagająca specjalnego traktowania, ponieważ wróży ona trudności i kłopoty.

Wreszcie poproszono mojego rozmówcę i przedstawiono mu te opinie. Po wysłuchaniu wszystkich wniosków, uznał, że jego dziecko jest mądrzejsze i dojrzalsze niż cała wielka komisja i zabrał dziecko stamtąd w ogóle.

Kończąc opowieść, zapytał mnie: – Czy pani się nie wydaje, że teraz świat jakby zwariował? Bo ja nie mogę się pozbyć tego uczucia.

No i cóż ja miałam odpowiedzieć temu człowiekowi? Ale historyjka śliczna. Prześliczna. Przypomniała mi, jak kiedyś moja sześcioletnia wtedy córka, Marysia, stanęła przed komisją kwalifikującą, czy może pójść rok wcześniej do szkoły.

Stałam pod drzwiami i podsłuchiwałam, bo i na mnie powaga wykreowanej sytuacji, wielka sala, komisja z kuratorium, siedząca za długim stołem, zrobiła piorunujące wrażenie. Marysia weszła do sali drżąc, sama, jak wymagano, i zatrzymała się tuż za drzwiami.

Czułam przez drzwi jej drżenie. I wtedy usłyszałam obcesowo, bez wstępu, krzykiem zadane pytanie: – Co fruwa?! Co pływa?! Co pełza?!…

Marysia rozpłakała się natychmiast i uciekła. A mnie komisja odpowiedziała, że dziecko się absolutnie nie nadaje do nauki, a w ogóle prawdopodobnie jest raczej opóźnione i wymaga opieki specjalistów. Pamiętam, jak oburzona wyszłam, trzymając kurczowo, roztrzęsione, zapłakane małe istnienie, jak nie umiałam jej pocieszyć i uspokoić, ponieważ oczywiście opinia o niej i ocena padła głośno, w jej obecności, wszystko słyszała.

Miałam zamiar protestować, napisać jakąś skargę, moja ówczesna gosposia chciała biec bić tę komisję z oburzenia….

Chwilę później wyjechałam z Marysią na roczny kontrakt do Paryża i tam przyjęto ją od razu do szkoły, o nic nie pytając, nie znającą języka, a podczas każdej lekcji nauczycielki siadały przy niej i poświęcały jej osobno kilka minut.

Po trzech miesiącach usłyszałam jak bawi się z francuskimi koleżankami w klasy na podwórku tej szkoły i gada z nimi zawzięcie, i skacząc liczy w języku, którego przed chwilą nie znała.

Dobrego dnia.

© Copyright 2025 Krystyna Janda. All rights reserved.