Marii i Urbana - wszystkiego dobrego
2 lipca 2002, wtorek, 06:43
Jagody, Marii, Ottona, Urbana – Wszystkiego dobrego.
Jagoda – to imię dziwne, nie wiem, dlaczego ktoś chce, żeby córka miała na imię Jagoda. Może ma miłe jakieś wspomnienia, albo to tradycja rodzinna, w każdym razie ja znam dwie panie o tym imieniu i są świetne. Ale nie wiem, dlaczego imię Jagoda kojarzy mi się z dużą nadwagą a obie znajome mi Jagody nie mają tego problemu.
Maria – jeszcze raz wyrażam miłość do tego imienia, biję przed nim pokłony, królewskie imię, nie najszczęśliwsze podobno dla właścicielek, ale jaki honor!
Otton i Urban – niech zostanie zarezerwowane w zasadzie dla papieży. Choć, wyobraźcie sobie, znałam jednego Ottona, w Niemczech, nie można powiedzieć, żeby miał dużo polotu, dość męczący mężczyzna.
Dzieci i mąż wsiedli na jacht Nikodema Jasińskiego, słynną atrakcję naszych tu pobytów – „Mateńkę” – i wypłynęli w tygodniowy rejs. Męska Przygoda III, można powiedzieć. To już trzeci raz zaokrętowali się na tej niekonwencjonalnej „jednostce pływającej”. Moi synowie tak lubią Nikodema, jego wesołość i poczucie humoru, konieczność podporządkowania się właśnie takiemu odlotowemu kapitanowi, Mateńkę i włóczenie się po zatokach, portach, nurkowanie, spanie na pokładzie, brak konieczności codziennego mycia się, to życie wolne, bez nudnych ram i granic, że postanowiliśmy podarować im znów taki tydzień. Ja zostałam na brzegu. W wynajętym domu, sama, z moimi książkami, komputerem i myślami. Mnie też potrzebny taki tydzień.
Porto Ercole
Porto Ercole
Dzieci okrętują się na Mateńkę
Zobaczcie jaka bezczelna, umiałabym to zagrać
Dostałam z Polski gazety! Horror. Wróciły wszystkie zmory i niepokój. Dostałam także wszystkie pisma ilustrowane, to dopiero okropność. Do tego, jak mam te głupoty, to nie czytam książek tylko te świństwa. No i jeżdżę na rowerze po piniowym lesie, kilometry. Wczoraj spotkała mnie tragedia, moja ukochana spódnica wkręciła mi się w koło i rower można powiedzieć „rozebrał mnie” na środku miejscowego deptaku. Stałam skonsternowana w majtkach z całą spódnicą wkręconą w koło. Wesołość gapiów z powodu tego zdarzenia i widoku nie miała granic. Mnie też byłoby zabawnie, gdyby nie to, że to moja najukochańsza spódnica, ta, w której zagrałam prawie całą rolę Agaty w Pestce, można powiedzieć: moja kultowa. Po Pestce została mi ta spódnica, jako wspomnienie, i dzwonek w moim telefonie – pierwsze takty muzyki, które wpisał mi Wojtek Borkowski, kompozytor muzyki do tego filmu. Teraz mam tylko ten sygnał w telefonie. W każdym razie, żeby wyjąć tę spódnicę, trzeba było całkowicie rozebrać rower. Siedziałam niespeszona, w różowych gaciach na środku miasteczka, na deptaku, na ławce; pan od rowerów rozbierał rower kręcąc głową i po francusku, bo w tym języku ze mną rozmawia, wykrzykiwał przekleństwa i kręcił głową, a ja ze łzami w oczach, żegnałam się z przeszłością w postaci tej spódnicy. On ciął ją na kawałki nożyczkami i wydostawał śrubokrętem, po kawałku, a ja prawie płakałam. Potem spojrzał na kupkę ścinków leżących na trotuarze i na mnie i powiedział kręcąc głową: – Oto pani ubranie, trudno, musiałem. Żałuje pani tej spódnicy?. Odpowiedziałam: – To nie ubranie, proszę pana, to kawał mojego życia. Zgłupiał. Nie zrozumiał.
Wydają tu świetne trzy pisma o sztuce. Świetne, ze wspaniałymi fotografiami, reportażami z odwiedzin w pracowniach malarzy, rzeźbiarzy, teatrach, relacje z prób koncertów, oper, rozmowy z pisarzami o tym, co właśnie piszą, nad czym pracują, z muzykami, do czego się przygotowują, zapis aktualności, ale taki jakby przedpremierowy, świetnie skatalogowane i opisane wystawy, znakomity serwis dotyczący tego, co się dzieje aktualnie na świecie, debiuty. Dużo malarstwa, architektury, zdjęć tancerzy, wypowiedzi twórców. Prawie wszyscy opowiadają nie o tym, co już zrobili tylko o tym, nad czym pracują w tym momencie albo o projektach i tęsknotach na przyszłość. Przyszło mi do głowy, że można by w Polsce robić taką gazetę, nie o tym, co jest, tylko o tym, co mogłoby być gdyby były pieniądze. Artyści opowiadaliby spektakle teatralne, które chcieliby zrobić, reżyserzy filmy marzeń. Malarze pokazywaliby swoje obrazy w domu, w pracowniach, na zdjęciach, bo na wystawy, wiadomo nie ma pieniędzy, tancerze snuliby wyobrażenia o tym jakby tańczyli gdyby mogli. Architekci na rysunkach pokazywaliby budynki, realizacje swoich marzeń. To byłby taki erzac, ale za to nieskrępowany żadnym ograniczeniem komercyjnym i finansowym. Byłoby coś, jednak, mimo sytuacji. Coś, a nie tylko te produkty kultury i sztuki, na których można zarobić, albo które zostały zrobione, bo rokowały dopływ kasy. Nawet dla niektórych twórców to byłoby lepiej, żeby opowiadali, co chcą zrobić niż to robili. Piękna gazeta. Tylko czy ktoś oprócz mnie i kilku moich znajomych by ją kupił? Kogo interesują plany i marzenia artystów? Teraz w gazetach są tylko reprodukowane obrazy, co to je można ewentualnie kupić na aukcji. Koszmar.
Aj! Idę na plażę i zagłębię się, w jakąś lekturę, bo mendzę.
Dobrego dnia. Nie jeźdźcie na rowerach w szerokich spódnicach, to ważne, a reszta? Fiume!
A reszta to dym! Jak pisała Agnieszka. Pa, pa, całusów sto dwa!
Dziś Palio, słynna gonitwa w Sienie na placu Il Campo. Przyjadą ludzie z całego świata. Nie jadę… dziś boję się tłumów.
Emilii i Lucyny - wszystkiego dobrego
30 czerwca 2002, niedziela, 04:59
Emilii, Lucyny, Rajmunda – Wszystkiego dobrego.
Emilia – to jedno z tych imion, które chciałabym mieć zawsze przy sobie. Kobiety w rodzinie mojego męża miały często na imię Emilia, jedna z nich była Amaliją, ale przeważnie były to Emilie, a Emilia to naprawdę miłe imię. Imię jak kaszmir, jak mufka, jak aksamit. Nie słyszałam ostatnio, żeby ktoś miał na imię Emilia. Jaka szkoda.
Lucyna – Lucyna jest ostra, ma krótki wzrok, tapiruje włosy na czubku głowy, jej płaszcz szeleści tak jak imię, ale Lucynka już jest łagodniejsza, można na nią liczyć, nigdy niczego nie zapomina i może troszkę brakuje jej wyobraźni, ale za to przejrzy materiały źródłowe, pójdzie do biblioteki i pracowitością nadrobi.
Rajmund – nie znam w Polsce żadnego Rajmunda, ale za to Rajmondo to włoski mąż jednej z moich koleżanek. Przystojny, szarmancki, nieodgadniony mężczyzna, który wiecznie milczy. No ale z drugiej strony trudno się „wstrzelić”, kiedy my gadamy, trzeba nie lada refleksu. Czasem próbuje, wtedy my gwałtownie milkniemy, wpół zdania, odwracamy się do niego, zawieszamy na nim uwagę, zapada cisza, długa cisza, bo on się wtedy peszy, denerwuje, mówi coś w rezultacie, byle co, byle szybciej i znów potok naszych słów, spowodowany typową polską, w dodatku kobiecą elokwencją, wypełnia wnętrze. Ciekawe, czy Rajmondo mówi i co mówi, kiedy są sami. Pewnie tak, i mówi co trzeba, bo to bardzo udane i szczęśliwe małżeństwo.
Skończyłam wczoraj na plaży „Rosyjskie egrie” i ze zgrozy nad tymi mężczyznami uwikłanymi w rosyjskie kobiety nie mogłam się uspokoić. Paul Eluard i Gala Diakonowa, a potem Dali i Gala, Cwietajewa, Rilke i Borys Pasternak, Picasso i Olga Chochłowa, Modigliani i Achmatowa, Diego Rivera i Marewna, Sartr i Lena Zonina, Matisse i Lidia Dieliektorska. Przeczytajcie, co napisał i podpisał Louis Aragon w rezultacie związku z Elsą Kagan, jego ukochaną żoną i towarzyszką duchową, która stworzyła wizję jego samego, a on nie mógł się jej w pewnym momencie oprzeć:
Do towarzyszy z Międzynarodowego Stowarzyszenia Pisarzy Rewolucyjnych.
Drodzy towarzysze!
W Porozumieniu z towarzyszami ze Stowarzyszenia Pisarzy i Artystów Rewolucyjnych Francji winien jestem, jak sądzę, pisemnie przedstawić swoje stanowisko.
Przede wszystkim, zgodnie z decyzjami zapadłymi na konferencji w Charkowie, będąc orędownikiem jak najpełniejszego wcielenia ich w życie, oświadczam, że bez wytchnienia będę dążył do podporządkowania literatury potrzebom propagandy, stanowiącej odzwierciedlenie i podporę polityki Francuskiej Partii Komunistycznej oraz Międzynarodówki Komunistycznej. Oświadczam, że bezwarunkowo i w całej rozciągłości popierał będę politykę FPK i Międzynarodówki Komunistycznej, dążąc do zwalczania prób tworzenia literatury poza partią i walką klas. By przeciwstawić się tym próbom, niezależnie czy podyktowanym względami polityki. Czy „wartości powszechnych”, ze wszystkich sił – za pośrednictwem moich książek oraz wszelkich innych moich poczynań – popierał będę działalność Stowarzyszenia Pisarzy i Artystów Rewolucyjnych w imię walki klas oraz zwycięstwa proletariatu.
Przyznaję, że u podłoża moich złudzeń, których jeszcze nie do końca się pozbyłem, a które typowe są dla ewolucji intelektualisty przechodzącego z obozu burżuazyjnego do „obozu” proletariatu – ewolucji nie mogącej się niestety obejść bez zgrzytów – popełniłem pewne błędy, do czego zmuszony jestem się dziś przyznać. Powodem tych złudzeń było osobiste zaufanie, jakim darzyłem pisarzy i artystów surrealistycznych, których postawa w ostatnich czasach uświadomiła mi jednak, do jakiego stopnia złudzenia te były nieuzasadnione. To one sprawiły, że napisałem i opublikowałem w dzienniku pozostającym poza zasięgiem kontroli partyjnej artykuł, w którym dopuściłem się wielu błędów, sprowadzających się do spraw następujących:
Przyznaję się do popełnienia wszystkich tych błędów, a dowodem tego, że jestem świadomy, niech będzie artykuł, jaki opublikowałem 10 marca 1932 roku w dzienniku „LHumanite”, w którym zajmuję krytyczne stanowisko wobec broszury La Pauverete de la Poezie, która spotkała się z poparciem większości surrealistów…
Obecnie w maju 1933 roku, głównym zadaniem Stowarzyszenia Pisarzy i Artystów Rewolucyjnych jest obrona Związku Radzieckiego, nad którym ciąży groźba wojny imperialistycznej. Z tej to przyczyny niedopuszczalne jest, by którykolwiek z członków stowarzyszenia odmówił c a ł k o w i t e g o p o d p o r z ą d k o w a n i a s i ę tej organizacji rewolucyjnej, powołując się na nikczemne dywagacje o godności drobnomieszczańskiej. Naszym obowiązkiem jest nasilenie walki z najbardziej zajadłymi wrogami tej organizacji, którzy uzurpując sobie etykietkę literatury proletariackiej usiłują potajemnie przemycić w szeregi proletariatu ideologie faszystowskie i trockistowskie.
Elsa była siostrą Lili Brik, towarzyszki życia Majakowskiego. Aragon napisał to w roku 1930, roku samobójstwa Majakowskiego, napisał, mimo że do niedawna był przyjacielem Bretona, papieża surrealistów, mimo że nic mu nie groziło, nikt na nim tego nie wymuszał, oprócz żony, nie zaakceptowanej wcześniej przez Andre Bretona i surrealistów, uważanej przez nich za szpiega. Żony, która po śmierci Majakowskiego kreowała Aragona na głównego Poetę Rewolucji.
Skończyłam.
Zaczęłam czytać „Wspomnienia wojenne” Karoliny Lanckorońskiej, wydane właśnie przez Znak, które przed chwilą skończyła czytać Magda i jest tą książką absolutnie zachwycona. Żeby dopełnić listy, Marek czyta właśnie „Dwór” Singera, a mój mąż – „Mikrokosmos” Normana Daviesa i Rogera Moorhouse. Jędruś – „Pannę z mokrą głową” Makuszyńskiego, a Adaś – ostatni tom Tolkiena. I tak sobie odpoczywamy.
Dziś przenosimy się na stały ląd. Wyjeżdżamy z wyspy. Ja widziałam wczoraj wieczorem szczura dwa razy, biegał – zupełnie się nie krępując – po czerwonych barierkach tarasu, poza tym nad moim łóżkiem w sypialni wiszą dwa metalowe pawie, a paw jak wiadomo przynosi nieszczęście aktorkom, tak więc wyjeżdżamy. Jedziemy gdzie indziej.
Dołączam zdjęcia. Swoje, które rano siedzącej przy komputerze, zrobił mi mąż, zdjęcie jednego z pawi, zresztą bardzo ładnego obiektywnie, i trzy wschody słońca, zrobione szybko z obawy przed szczurem, ale za to systematycznie, jeśli chodzi o czas.
Dobrego dnia. Podobno leje?
Ja rano przy komputerze
Paw nad moim łóżkiem
Wschód słońca z naszego tarasu
Wschód słońca chwilę później
Wschód słońca z tarasu jeszcze chwilę później
Piotra i Pawła - wszystkiego dobrego
29 czerwca 2002, sobota, 05:09
Benity, Piotra, Pawła – Wszystkiego dobrego.
Benita – chciałabym znać kobietę o imieniu Benita. To musi być kobieta niezwykła, kobieta z wydętymi ustami i meszkiem nad górną wargą, mocnych nogach i zamiłowaniem do porządku.
Piotr i Paweł – bo dziś ich nie można rozdzielać. Ach do kilku Piotrów i kilku Pawłów dziś muszę zadzwonić. Znam wielu panów o tych imionach, ale żaden nie podobny do drugiego, ani Piotrowie do Piotrów, ani Pawłowie do Pawłów, powiedziałabym raczej wielu Piotrów do kilku Pawłów. Galimatias, mieszanka czekoladowa z Piotrami i Pawłami, paryski, deserowy, mocca, bajeczny a szczególnie Pierrot, pozdrawiam Was wszystkich. Agnieszka Osiecka na Piotra i Pawła napisała tak:
RUMIANEK
Na Piotra i Pawła
kwitnie to wszystko
w co ziemia jedwabna….
Chwieją się łany zbożowe jak wojsko,
niczym ułany….. (od tego nam swojsko).
Jak generały puszą się chmiele
i przed zbóż wojskiem kroczą na czele.
Czy w tej czeredzie sumiastej, godziwej,
pomyśli kto kiedy o paziu wstydliwym?
Czy spojrzy kto kiedy z polnego ganku
w złocisto-białe oczy rumianku?
….Rumianku uprzejmy.
Mój paziu łagodny.
Przynieś mi szczęście
w poranek pogodny.
Przynieś mi szczęście
co pan jeden zabrał…
Przynieś na Piotra
A zwłaszcza –
na Pawła.
Skończyłam czytać „Z jarmarku” Alejchema; wspaniałym trybem, rytmem, napisana jest ta książka, jak muzyka, jak zawodzenie, powracająca obsesyjnie opowieść, na długo we mnie zostanie…. Zaczęłam czytać „Rosyjskie egerie” Gonzaguea Saint Bris i Vladimira Fedorovskiego, książkę opowiadającą, przypominającą słynne Rosjanki, kochanki, muzy i żony artystów. Opowieści o miłości, o zdumiewających związkach Cwietajewej, Achmatowej, Picassa, Eluarda i Dali z Galą, Sartra, Matissa, Rollanda….. Kobietach, które weszły do mitologii Zachodu, były natchnieniem, podporą, inspirującym przekleństwem, matkami i opiekunkami…. Wiele szczegółów, drobiazgów, związków, o których nie miałam pojęcia, mimo że znałam artystów i ich dzieła; teraz poznaję inspiracje… Wstrząsnęły mną szczegóły korespondencji, jednej z najpiękniejszych na świecie, między trójkątem miłosnym -platonicznym: Pasternak- Cwietajewa- Rilke. Rosyjski, tragiczny trójkąt. Fascynujące. Ale sama książka napisana bałaganiarsko, bez myśli generalnej, przejrzystości, językiem niepotrzebnie pretensjonalnym, ze sformułowaniami mającymi pretensje do poziomu opisywanych artystów – niepotrzebnie; ludzie, ich związki i dzieła, o których wspomina, wymagają skromności w opisie i prostoty. Nieważne, bardzo, bardzo cenna i fascynująca lektura.
U nas pierwszy dzień bez słońca, to znaczy bez przesady, ale jednak nie było „blachy” jak zwykle, a chmury, nawet spadły dwie krople deszczu.
Nasza mewa – stwierdziliśmy – jest rybitwą, bo na mewę jest za duża, jest młoda i jeszcze nie umie fruwać. Zaprzyjaźniła się z nami całkowicie, czujemy się tak, jakbyśmy mieli taką dziwną szarą kurę, chodzi za nami po domu i ogrodzie, gustuje w spaghetti pomodoro, spaghetti z sosem gorgonzola jej nie smakuje, nie lubi też słodyczy, szczególnie cukierków „żelków”, od wczoraj ma na imię Buba i bardzo to imię lubi.
Nasza rybitwa Buba
Wszyscy oprócz mnie śpią w ogrodzie. Powynosili łóżka i śpią pod palmami. Mówią rano, że mewy strasznie krzyczą nocą, i udają inne głosy, a to koty, a to płacz dzieci, a to psy. Ale im to nie przeszkadza. Dziwią się, że ja… zamknięta, w pokoju, z siatkami na oknach, z prześcieradłem na głowie…. trudno, niech się dziwią i śmieją, trudno.
Przesyłam moje zdjęcie poranne i kilka zdjęć z naszego niezwykłego ogrodu. Prawdopodobnie jutro wyjeżdżamy. Jedziemy dalej.
Dobrego dnia. Podobno u Was pada?
Rano w ogrodzie
Widok z ogrodu. Dom jest tam na górze.
Leona i Ireneusza - wszystkiego dobrego
28 czerwca 2002, piątek, 05:37
Benigny, Ireneusza, Leona – Wszystkiego dobrego.
Benigna – no, takiego imienia moim zdaniem w ogóle nie ma, a nawet jeśli jest, to jest nieładne. Jest coś niemiłego w takim nazwaniu kobiety. Miejmy nadzieję, że żadna z Was nie ma na imię Benigna, a jeśli ma, to już lepiej Benina, to „g” w środku jest tak bardzo przykre, nie uważacie? Ireneusz – imię męskie koronkowo-landrynkowe. Nie znam żadnego Ireneusza, kojarzy mi się tylko z Ireneuszem Dudkiem, który śpiewa ohydną piosenkę z takim szlakwortem – Jesteś babą – słowa i wymowa tej piosenki są tak okropne, że ja pana Ireneusza skreślam; choćby śpiewał nie wiadomo co i nie wiem jak cudnie, po tej piosence mnie to już nie interesuje. Wykonawca piosenek podpisuje się jakby automatycznie pod tym co śpiewa. Nie ma piosenki osobnej od wykonawcy, to nie rola, tu istnieje zależność ścisła między człowiekiem a tekstem. Leon – trafia się w tym kalendarzu wciąż. I ten Lew, u nas starszy, wyleniały już i łysy, we wszystkich innych językach jest wciąż młody i strasznie „macho”, no ale co kraj to inna tradycja.
Najpierw pokażę Wam nieudane zdjęcie zrobione przy pomocy wynalazku w moim aparacie. Jak się w nim naciśnie księżyc i plus (bo to taki aparat dla debili, jak ja na przykład, i ma obrazki zamiast poważnych znaków), to on, ten aparat, wtedy teoretycznie robi zdjęcia nawet nocą, bez flesza. A trzeba Wam wiedzieć, że ja flesza nie cierpię, nienawidzę i nie używam w ogóle (w moim aparacie, zdjęcie bez flesza to znaczek – piorun przekreślony). Zdjęcie jest nieudane, ale mnie się bardzo podoba, dlatego Wam je pokazuję. Co prawda mój mąż nazwał to zdjęcie „Bułgarska mamusia”, zupełnie nie wiem dlaczego, czy to miało być obraźliwe dla mnie czy dla Bułgarów, ale niech będzie. Czasem mój mąż powinien mieć na imię Ireneusz.
Zdjęcie zrobione nocą, za pomocą wynalazku w moim aparacie. Trzeba włączyć księżyc i plus, i wtedy on robi zdjęcia po ciemku i bez flesza, ale wychodzą one właśnie tak.
Zawiadamiam Was, że ważę 62 kilogramy, a kiedy tu przyjechałam wążyłam 64. Tak więc pożegnanie z kartoflem i chlebkiem dało bardzo dobre rezultaty, a w każdym razie, tak się wydaje. Następnie informuję, że jestem poparzona słońcem, bo wpadłam w manię grania w plażowe paletki (to takie jakby rakietki od ping-ponga, tyle że z plastiku, i do tego gumowa piłeczka). Gram z wielkim upodobaniem, stojąc w wodzie po kolana, z konieczności na słońcu, bo w wodzie cienia nie ma i jestem już poparzona dokładnie, mimo faktora nr 40 w kremie, którym się smaruję i zapewnień na ulotce dołączonej do tego kremu, że chroni skórę do 7-ej warstwy i że to absolutna nowość i przełom w plażowych kremach.
Na plaży obserwuję od kilku dni pewną bardzo ładną i szczupłą panią. Ma około 30 lat, jest tutaj ze śliczną córeczką lat około 10, obie są „naubierane” w plażowe stroje niebywałej piękności, kosztowności i w dużych ilościach. Pani zmienia kostium około trzech razy dziennie, a dodatkowo do każdego kostiumu ma odpowiednio chustę, narzutkę, czy sukienkę plażową, kapelusz. Smaruje się ta pani sama, długo i powolnie, najdroższymi kremami do opalania, wyciera w najbardziej miękkie ręczniki, dobrane oczywiście kolorystycznie do kostiumów i sukien, wyjmuje je z eleganckich toreb, każdego dnia innej, córka w plecaku przynosi liczne lalki Barbi, ubrane i wyposażone na plażę, jak ona sama i jej mama, i …nikt do nich, tych ślicznych, nie dzwoni.
Wiem, że to jest jakiś problem, bo ta pani nie wypuszcza telefonu z ręki cały dzień, sprawdza bez przerwy czy przypadkiem nie ma w nim żadnej wiadomości, pyta ludzi dookoła czy ich telefony działają, i czy mają pole, potrząsa tym telefonem, puka nim o łóżko, parasol, wyciera go ręcznikiem, przykłada do ucha i …nic. Nikt nie dzwoni. Cisza.
Ona próbuje dzwonić co jakiś czas, ale tam, gdzie dzwoni, nikt nie odbiera najwyraźniej, i to od dawna, sądząc po zachowaniu tej pani. Za każdym razem trzyma długo, długo, słuchawkę przy uchu, chodzi z nią, taką wołającą tego kogoś, brzegiem morza, siedzi na piasku, patrzy trzymając ją dalej przy uchu, w dal, bezkresną dal, i…. nic. Potem, za każdym razem po rozłączeniu, pyta kogoś, która godzina, mimo że ma zegarek na ręku, i czy telefon tego kogoś działa, a po uzyskaniu wszystkich odpowiedzi na dręczące pytania, oprócz tego jednego – dlaczego ten ktoś tam, nie odbiera – kładzie się ze zgasłymi oczami na luksusowym ręczniku pod swoim parasolem i myśli o czymś smutna. A z nią smutnieje dziewczynka, ja i wszystkie lalki Barbi. Och, jak mi żal tej pani.
Niechże on odbierze wreszcie ten telefon albo do niej zadzwoni, bo ja po prostu zwariuję. Zwyczajnie psuje nam, ten nieosiągalny albo obrażony pan, wakacje, i mnie, i jej. Wczoraj przez moment myślałam, że już, telefon się odezwał, ale kiedy odebrała, okazało się, że to nic ważnego, coś co trwało krótko i było bez znaczenia. Człowieku! Zadzwoń! Bo my tu umieramy na tej plaży, i choć nie wiem dlaczego, czy z żalu, tęskonoty, czy nadziei? Nie wiem, ale umieramy. A może on ma na imię Ireneusz, nie daj Boże!
Idę dziś znów na plażę czekać z nią na telefon. Zauważyłam, że nawet kiedy gram w moje paletki, czy pływam, kontroluję co chwila, czy przypadkiem ona nie odebrała tego ważnego połączenia, kiedy raz zostawiła telefon na łóżku i pobiegła do wody do córki, nie spuściłam z telefonu ucha i oka, i gdyby się odezwał, rzuciłabym się z nim dzwoniącym za nią. Czekam też z pójściem na obiad do plażowej restauracji, czekam na nią, nie mogę spuścić telefonu i jej z oka, bo a nuż on zadzwoni a ona nie usłyszy? Co za męka!
Dobrego dnia.
Ach, gdybyście mieli takiego kogoś, kto być może czeka na Wasz telefon, błagam, zadzwońcie dziś koniecznie, bo to można zwariować tak czekając!!!
Dobrego dnia i dołączam kilka zdjęć.
Castello. Miasteczko na naszej wyspie. Właściwie wszystkie one, te miasteczka, wyglądają podobnie, ale za każdym razem ich widok zachwyca.
To samochód, który tak spodobał się Jędrusiowi, że postanowił zostać na moment jego właścicielem, na czas robienia tego zdjęcia
Port na naszej wyspie
Marii i Władysława - wszystkiego dobrego
27 czerwca 2002, czwartek, 06:11
Marii, Cyryla, Władysława, Włodzisława – Wszystkiego dobrego.
Maria – wciąż niezmiennie królewskie imię, tutaj we Włoszech wciąż słyszę Marija z akcentem na i, bardzo ładnie. Cyryl – to imię z książek Francoise Sagan, u nas prawie nie występujące.
Władysław – to imię miłe. To imię kojarzące się z nalewką w kredensie, kordonkowymi zasłonami i zapachem ciepłego chleba, To imię też nieefektowne, przy Cyrylu po prostu pospolite. Dziś imieniny Władysława Pasikowskiego i dzień urodzin Bogusława Lindy. Ich wspólne święto, jak mi powiedzieli z dumą. Złóżcie im ode mnie życzenia tam w Polsce.
Włodzisław? – być może, ale za bardzo wymyślone.
Mewa, nasza mewa, a może jakoś inaczej nazywa się ten ptak, wprowadziła się do domu na dobre. Wczoraj łaziła za nami jak pies i wlazła do naszej sypialni. Ciekawe co będzie dalej. Wesoły szczurek natomiast pojawia się dopiero wieczorem, ja w każdym razie mam taką nadzieję. Leżę w nocy w ciemności i myślę: – Ciekawe, gdzie jest teraz szczur? – i nie śpię, i nasłuchuję. Koszmar.
Jesteśmy od kilku dni w znaku Raka. Rak to jeden z moich synów i mój już nieżyjący ojciec. Już ja coś wiem na temat Raków.
POCHWAŁY DLA RAKA
PRZESTROGI DLA RAKA
CHARAKTER RAKA
Jesteś typem zachowawczym. Łakomczuchem, mrukliwym złośliwcem, wrzodowcem. Ale także opiekunem, wychowawcą młodzieży i dzieci, organizatorem opieki, kolekcjonerem, pamiętnikarzem, kucharzem, smakoszem, zdarza się, że dietetykiem lub piekarzem. Patriotą, historykiem, archeologiem, kronikarzem. Oratorem.
AFORYZMY DLA RAKA
Nie komentuję tego wszystkiego dotyczącego Raka, bo ściska mnie w gardle na myśl jak bardzo zgadza się to, co wyżej napisałam, z moim dzieckiem. Oby życie go zbyt nie doświadczyło. Jest on absolutnie nieskończoną miłością mojego męża, ale myślę też, że z tej miłości jest dla niego zbyt surowy. Kochają się obaj niewyobrażalnie. Ja tylko po cichu zakradam się czasem do obu z przytuleniem albo pocałunkiem, którego oni się właściwie wstydzą, ale nie mogą bez tego żyć.
Obserwuję godzinami ludzi na plaży. Uwielbiam to. Ludzie mnie interesują, wzruszają, zastanawiają.
Wysyłam kilka zdjęć, które zrobiłam, a raczej wycinków zdjęć. Nie chciałabym nikogo urazić i mam nadzieję, że tego nie robię, zamieszczając je.
Jana i Pawła - wszystkiego dobrego
26 czerwca 2002, środa, 06:28
Jana, Jeremiego, Pawła, Rudolfa – wszystkiego dobrego.
Jan, znów Jan, ale ten Jan jest pokrzywdzony, po tamtym sławnym Janie, kto o tym teraz będzie pamiętał? Drogi Janie z 29 czerwca, składam ci od siebie najserdeczniejsze życzenia wszystkiego dobrego. I nie martw się, w ukryciu też odnajdziesz szczęście i swoje przeznaczenie, a może nawet to będzie prostsze.
Jeremi – Jeremi to dla mnie tylko Jeremi Przybora. Choć jest wielu Jeremich, stosunkowo często jest to imię spotykane, dla mnie ten Jeremi jest najbliższy sercu. Za każdym razem, kiedy śpiewam przez niego napisane teksty, przy każdym zdaniu, w środku siebie, zachwycam się jego delikatnością, subtelnością, urodą skojarzeń i metafor pan Jeremiego. Cóż za wysublimowane istnienie. Piszę wciąż „pana Jeremiego”, ponieważ wiem, że on mówi o mnie „pani Krystyna”, a prawie nikt tak o mnie nie mówi.
Paweł – to taki Paweł znów przed tym głównym Pawłem. Oj Pawle, Pawle, też nie masz lekko, wszystkiego dobrego.
Rudolf – jest imieniem ciemnych, dusznych, wybrylantynowanych kochanków, i tak już zostanie, bo u mnie nie chce być inaczej. Nie jest on najmądrzejszy ale przecież nie o mądrość tu w tym wypadku chodzi. W życiu też jest aktorem, za to wyrazistym i efektownym, nie mylić z dobrym. Rudi jest w sam raz na pierwsze okładki i do towarzystwa, w ciemności sypialni za to płacze na piersiach kobiet z niemocy i upokorzenia, a one przytulają go czule i mówią, że tak wolą, że tak jest dobrze, rano robią mu kawkę z pianką i jajko po wiedeńsku, kiedy on, jeszcze ukołysany, z uśmiechem na twarzy śpi, a po południu blask reflektorów i oczy kobiet znów leczą jego ego. Jest jak gorąca czarna perła, z którą po jakimś czasie nie ma co zrobić, bo wypadła z oprawy, a ona w pudełku nie chce leżeć. Ale inne kobiety o niej marzą i łatwo się jej pozbyć.
Ten dom, w którym tu na wzgórzu mieszkamy, to jest dom szczura, mewy i nietoperza. Mewa jest młoda , nie umie fruwać i sobie chodzi między nami, my ją karmimy, ona jest zadowolona, i to jest bardzo miłe. Nietoperz fruwa nocą po domu, i się go boję, ale trudno. Natomiast szczur!!!! Szczur jest bezczelny. Wczoraj wieczorem biegał po balustradach i drzewach bez żadnego skrępowania, a ja darłam się jak opętana wniebogłosy, bo mam absolutną fobię na punkcie szczurów. Wszyscy się ze mnie śmieją, dzieci mnie bez przerwy nim straszą, a on – jakby to wiedział – w nieoczekiwanym momencie gdzieś nagle przebiega. Nie mogę już tu dalej mieszkać, musimy wyjeżdżać. Boję się od wczoraj panicznie wszystkiego. Każdego najmniejszego ruchu, trzasku, stuku. Szczur ma rudy tyłek i nic, ale nic sobie z nas nie robi, rozumiem, że to myśmy się do niego wprowadzili a nie on do nas, ale od wczoraj wieczór postanowił żyć z nami razem, zwyczajnie i po prostu, gra z nami w otwarte karty. Bawi się na naszych oczach huśtając się na gałęziach palm. Zjada nasze rzeczy w kuchni. Niczym się już nie krępuje. Aż mam gęsią skórę, jak to piszę. Od wczoraj ja stoję nieruchomo pośrodku ogrodu, broń Boże pod żadnym drzewem, nie ruszam się i się boję. Na noc zamknęłam się w pokoju, gdzie jest 30 stopni ciepła, pozamykałam okna, przykryłam się z głową i zatkałam sobie uszy, żeby go ewentualnie nie słyszeć. Nie zmrużyłam oka. Nie wiem, co to będzie dalej, bo on z minuty na minutę jest coraz bardziej bezczelny. Teraz o świcie go nie ma, pewnie śpi razem z nietoperzem, ale mewa chodzi tutaj koło mnie, po domu!!!
Mewa. Zdjęcie nie najlepsze, ale to ze zdenerwowania
Żeby tego było mało, Marek wczoraj zjadł spaghetti z kałamarnicą, czarne. Podobno pyszne. Ten czarny sos, ona – ta kałamarnica – podobno wypuszcza tylko jak się boi! Nie mogłam patrzeć, jak to jadł, cały czas myślałam, jak ona się bała, kiedy wypuszczała to, co on teraz tak smakowicie zjada.
Spaghetti z kałamarnicą
Chyba – z powodu szczura – i ja wypuszczę czarny płyn, zrobią ze mnie sos i go zjedzą, bo nikt oprócz mnie nie zamierza wyjeżdżać, nie chcą nigdzie się przenosić i wszyscy się ze mnie śmieją.
Szczura i nietoperza Wam nie sfotografowałam z wiadomych przyczyn.
Dobrego dnia. Ach, jakie ciekawe rzeczy do obserwowania na plaży!!! Ile miłości, czułości, historii, nieudanych i udanych związków, znajomości właśnie rozpoczętych, uwielbiam to obserwować, jutro Wam opiszę.
Dziś znów jakiś ważny mecz i cała plaża to będzie oglądać.
Koło mnie wczoraj rodzina z pięciorgiem dzieci: Laurą, Wirginią, Kariną, Fabio i Marko. Mama, strasznie gruba i wesoła, bawiła się z nimi w wodzie, a tato, strasznie mały i chudy, fotografował ich cały czas stojąc po kolana w wodzie. Kiedy mama wychodziła z wody i jak foka wywalała się prychając na leżaku, patrzył na nią z zachwytem i biegł szybciutko, żeby zajmować się najmłodszą Kariną (przy czym Karina to nie imię, to znaczy: droga, miła, kochana), ale cały czas nie spuszczał z zachwyconych oczu, mamy dzieci a swojej żony.
Wszystkie matki tutaj do swoich nawet nie najładniejszych córek, powiedziałabym zupełnie nawet nieładnych, mówią bez przerwy „bella”, co znaczy piękna: – Co piękna? Co chcesz piękna? Piękna, daj mi spokój… itd. To wspaniałe. Dziecko myśli, że jest naprawdę piękne, bo dla matki jest piękne, i tak mu zostaje ta świadomość na całe życie. Jakie to ważne, jaka to ulga, zwłaszcza dla dziewczynki. Czy któraś z Waszych matek mówiła Wam bez przerwy, choćby w tak zdawkowy sposób, że jesteście piękni? A przecież najważniejsze, nie być, tylko wierzyć w to, że jest taka możliwość, że to jest prawdopodobne. O mój Boże, ile tu na tej plaży otwartej miłości, pocałunków, przytulania się dzieci do rodziców, babć, zabawy, uśmiechów, głaskania, dotyków, czułości. Tyle dzieci, dzieci i wszystkie głaskane, całowane, przytulane, jak małe kotki.
Dobrego dnia. Przytulcie tam w Polsce dziecko i powiedzcie mu, że jest piękne.
Łucji i Wilhelma - wszystkiego dobrego
25 czerwca 2002, wtorek, 07:20
Doroty, Łucji, Olbrachta, Wilhelma – Wszystkiego dobrego.
Dorota – według mojej książeczki: bardzo uczuciowa, wielkoduszna, przywiązana do tych, których kocha. Ale nierówna osobowość, poddaje się huśtawce nastrojów, łatwo wybucha gniewem, urządza sceny. Dumna, ale wierna i lojalna. Mam mieszane uczucia. Nie lubię imienia Dorota, zupełnie nie wiem dlaczego, a właściwie wiem, ale to nie dla Was opowieść, a z drugiej strony nie znam Doroty, która by mi się nie podobała, A Dorota Segda jest po prostu samą słodyczą i urokiem.
Łucja – to imię kobiety wymyślonej. Delikatność nieziemska, wrażliwość do granic, kruchość i cichość. Trzeba o nią bardzo, bardzo dbać, żeby się nie załamała choćby codziennością. Ale w podzięce taka słodycz! Taka słodycz!
Olbracht i Wilhelm – dadzą sobie radę sami.
Przeczytałam wczoraj na plaży książkę kretyńską, monotonną i głupią. Przeczytałam, bo ktoś mi powiedział, że to się nadaje na serial o trzydziestolatce, inteligentce, zabawnej kobiecie, wiecznie poszukującej męża i spotykającej najdziwniejsze typy z agencji matrymonialnych, każdy z nich – inna zabawna historia, inne perypetie, inne konkluzje. Pomysł mógłby być zabawny, ale ta książka jest idiotyczna, mnie w ogóle nie śmieszy, raczej przeraża, zawartość mózgu tej kobiety – zero, faceci spotykani – dno. Nic z tego nie wynika. Banał i tylko zabawny, lekki, zgrabny język narracji, tyle. A w recenzjach piszą: „Bohaterka powieści to prawdziwy symbol kobiety naszych czasów”. No nieźle! Jeśli to ma być symbol, to ja się wypisuję. Nazywa się to „Cel matrymonialny. Rok z dziennika Tiffany Trott” i jest autorstwa Izabel Wolff. Pisząc to wszystko, mam świadomość, że wiele kobiet byłoby tą książką zachwyconych i spędziłoby miło przy niej czas. Pewnie na to też liczą wydawcy. Mnie tylko wkurzyła. Książka kosztuje 34 złote – chyba zwariowali! Broszurowe wydanie! Bezczelność!
Wczoraj wieczorem, kolacja w restauracji na górze wyspy. Pyszna.
Przesyłam trochę zdjęć i jadę do portu po chleb, bo zabrakło na śniadanie. Pa. Pa.
Dobrego dnia. Ja potem idę na plażę byczyć się pod parasolem, kąpać się w krystalicznie czystej i wspaniałej wodzie. Sfotografuję Wam to miejsce. Idę z książką mojego ukochanego Szolema Alejchema „Z jarmarku”, pod pachą, nie wiem dlaczego dotąd jej nie czytałam? Pozdrawiam.
Marek wybiera w restauracji wino
Droga do restauracji w miasteczku
Mam takich zdjęć tysiąc, i wciąż nie mogę się powstrzymać. Nie ma chyba bardziej typowego widoku w tych małych miasteczkach.
Nasza wyspa
Jana i Danuty - wszystkiego dobrego
24 czerwca 2002, poniedziałek, 06:29
Danuty, Dany, Jana, Wiliama – Wszystkiego dobrego.
Danuta – Danuta to jakoś tak imię „żony”. Mężczyźni często mówią: „Moja żona ma na imię Danuta” – ale za tym bynajmniej nie idzie poznanie Danuty. Ja mam przyjaciółkę Danusię, cudowną, na którą zawsze mogę liczyć, a także mogą na nią liczyć moje dzieci, mąż i mama. To wspaniałe uczucie wiedzieć, że na kogoś na pewno możesz liczyć, chyba najcenniejsze. Ale Danusia w zamian może liczyć na nas, zawsze. To coś więcej niż przyjaźń, nawet nie wiem jak to nazwać. Na Danuty często wołają Danka! Bardzo często, bo myślą, że to brzmi bardziej swojsko i nowocześnie, a w każdym razie nowocześniej, bo Danusia to imię skromne i jakby trochę de mode. Moja książeczka o imionach mówi, że Danuta jest pełna inicjatywy i zaradna. I to prawda, moim zdaniem. Nie spotkałam Danuty bezradnej. Często na Danuty wołają też Dana, co jest pomyłką, bo to właśnie już zupełnie inne imię, dużo bardziej ekstrawaganckie i jakby obce.
Wiliam – to po prostu Szekspir. Dziś są imieniny Szekspira i tyle. Zawdzięczamy mu wszyscy tak wiele, że życzmy mu spokoju w niebie. Nawet ci, którzy nigdy go nie czytali, nigdy nie widzieli żadnej z jego sztuk w teatrze, mają w stosunku do niego ogromny dług wdzięczności, nawet nie podejrzewają jak wielki. I żyją w nieświadomości. Niech sobie żyją. Och, Wiliamie, na Tobie się wszystko zaczyna i na Tobie kończy. Udało Ci się powiedzić o wszystkim. Ponad Tobą tylko Biblia. Tam jest naprawdę wszystko, wszystkie źródła literatury, dramatu, sztuki, wszystko, co nam się zdarza lub zdarzyć może, wszystko, ale zaraz potem jesteś Ty.
A teraz Jan. I najpierw Agnieszka Osiecka o Janie.
Ty pójdziesz miastem
ty pójdziesz miastem,
a ja ścieżyną,
ty zakwitniesz dębem,
ty zakwitniesz dębem,
a ja sośniną.
W lesie, w lesie, w lesie,
w lesie zielonym.
Dookoła ciebie,
dookoła ciebie
będą tańczyli,
a przy mnie zasiądą,
a przy mnie zasiądą
i będą pili….
W lesie, w lesie, w lesie,
w lesie zielonym.
Ty będziesz, Janku,
ty będziesz, Janku
w mieście muzykiem,
będziesz zmieniał panny,
będziesz zmieniał panny
z każdym walczykiem.
W mieście, w mieście, w mieście,
W mieście szalonym.
Tobie długie lata,
tobie długie lata
między chmurami,
a mnie prędko zetną,
a mnie prędko zetną
drwale piłami….
W lesie, w lesie, w lesie,
w lesie zielonym.
Tobie w stronie obcej,
tobie w stronie obcej
łzy nie popłyną,
bo ty jesteś chłopcem,
bo ty jesteś chłopcem,
a ja dziewczyną…
W lesie, w lesie, w lesie,
w lesie zielonym.
Nie sprawdziło się, Agnieszka zakwitła taką dębiną, i w takich wysokich chmurach, o jakich nawet nie marzyła. A Jan żyje. Czy zapłakał? Nie wiadomo. Jest daleko.
24 czerwca to dzień czarowny. To dzień po nocy świętojańskiej, ale także pierwszy dzień wakacji przez całe moje dzieciństwo i młodość. 24-ego czerwca, w dzień imienin mojego ukochanego dziadka, Jana, jechałam z walizką do Starachowic, z prezentem i sercem nabrzmiałym miłością, wdzięcznością i szczęściem, do dziadków na wakacje. Mała, szczęśliwa dziewczynka z walizką, jechałam do swojego Raju, na całe dwa miesiące. A tam czekał Janek, jak babcia na dziadka wołała, i ona. Jechałam pociągiem, z przesiadką w Skarżysku, lub Pekaesem, z postojem w Białobrzegach. Serce gnało, każda minuta, każda sekunda wydawała się wiecznością. W dziecięcych wyobrażeniach dziadkowie byli symbolem dobra, spokoju, miłości, sprawiedliwości, cierpliwości, bezpieczeństwa. Wyobrażenie to pielęgnuję w sobie do dzisiaj, idealizuję coraz bardziej, wyolbrzymiam, bo mi z tym dobrze, bo mi to potrzebne, bo każdemu potrzebny jest jakiś ideał i wiara w jego istnienie. Dlatego dziś nawet słabości, śmieszności dziadków są ideałem, a imię Jan budzi we mnie tkliwość i czułość. To są skarby, które mam i ich nie oddam. I mam nadzieję, że Wy też macie. Każdy swoje.
Siedzę od świtu na tarasie włoskiego domu i myślę o dziadkach. Bo myśleć osobno o Janie i o Babci się nie da. Kochali się tak bardzo, nie mogli bez siebie żyć, przy czym babcia była okrutna, żartowała z dziadka, wyśmiewała się, drwiła, i kochała nieprzytomnie, a on z cichym uśmiechem uwielbiał to chłostanie, zawsze robił do mnie oko po każdej uszczypliwej uwadze i tylko poprawiał się w krześle z bardziej szczęśliwym uśmiechem. Ona gadała, a my oboje wiedzieliśmy swoje. Bardzo to oboje lubiliśmy. Kiedy umarł pewnego dnia, ona też od tego momentu nie chciała żyć, a ja zamknęłam się w pokoju i wyłam, głośno płakałam z żalu. Darłam się z niezgody na tę śmierć. Nawet nie wiedziałam, że można tak głośno płakać, samą mnie to zaskoczyło. Nie wiem dlaczego moje nieszczęście przybrało taką formę? Widocznie na cichy płacz nie zasługiwał. Zasługiwał na krzyk z bólu, a nie na łzy. Tak płakałam w życiu tylko raz. Ona – babcia – zamilkła, posmutniała, skamieniała. Nie chciała istnieć. Robiła wszystko, żeby umrzeć jak najszybciej. Nie mogła być sama w tym ich wspólnym domu, bo potrzebowała opieki, ale bez tego domu, tego miejsca i jego, nie umiała być. Organizowaliśmy to trwanie jej tam na wszelkie sposoby, ale pewnego dnia upadła, w domu, który on zbudował, leżała długo, nie mogąc się podnieść, a potem, kilka dni później w tym samym szpitalu co on, umarła.
Boli mnie głowa. Pewnie będzie zmiana pogody, zobaczcie jak nisko chmury. Dołączam kilka zdjęć z naszego tarasu. Duszno. Śpimy na zewnątrz, w ogrodzie powynosiliśmy łóżka i tak śpimy. To znaczy oni śpią, bo ja boję się wszystkiego – odgłosów, ptaków, robaków, ciem, ruszających się w ciemności gałęzi, wszystkiego.
Dobrego dnia.
Wandy i Zenona - wszystkiego dobrego
23 czerwca 2002, niedziela, 08:39
Agrypiny, Wandy, Józefa, Zenona – Wszystkiego dobrego.
Agrypina – to imię mi się nie podoba, bo kojarzy się z grypą, a poza tym nosiła je kobieta, która ponuro zapisała się w dziejach śródziemnomorskiej cywilizacji nie dość, że otruła męża, cesarza Klaudiusza, to zrobiła to po to, aby osadzić na tronie okropnego Nerona, swego syna. Żeby było jeszcze weselej i sprawiedliwiej, to zginęła zamordowana na jego rozkaz.
Wanda – jedno z moich ukochanych imion. Żałuję, że dziś tak mało w Polsce Wand, szkoda. Agnieszka Osiecka napisała o Wandzie tak:
Nieśmiała pani
spod znaku Koziorożca
snu ani ani
nie zna dziś.
Bo rudy księżyc,
uparty domokrążca
do małej pani
zapragnął przyjść…
Dom w malwy malowany,
ktoś mocno zakochany,
ach, to by było,
ach to się śni….
Noc w malwy malowana,
noc długa nieprzespana,
ach, to by było,
ach, to by by…
Sen małej pani
spod znaku Koziorożca
z księżycem tanim
odpływa, hen.
A pani Wanda
pół smutna, pół radosna
w muzykę zmienia
uparty tren.
Dom w malwy malowany,
ktoś mocno zakochany…
Józef – niech dziś zostanie już tylko ojcem Jezusa i przygotowuje się do jutrzejszego Jana.
Zenon – to imię dziś nieeleganckie, odkąd Zenek włożył dres, coś się stało z Zenonem, przepadł, Zenek za to ma się dobrze i w piosence, i w życiu. Taki czas. Taki czas na marnych ludzi, jak pisała Agnieszka Osiecka.
Wczorajsza Werona, w której byłam pierwszy raz, oczarowała i zmieniła moje pojęcie o tym mieście wyrobione sobie w wyobraźni. Cudowne miasto. Zawsze chciałam tam w Arenie wysłuchać i obejrzeć jakąś operę, jechałam tam wczoraj, między innymi po to, ale nie dojechałam, byliśmy późno, nocą, i rano trafiliśmy już tylko na zmianę dekoracji z „Aidy” na „Carmen”, którą grają dzisiaj, ale dzisiaj już nas tam być nie może. Spóźniliśmy się, no trudno, może pojadę tam jeszcze w tym sezonie specjalnie po to. Arena, to jeden z największych i najwspanialszych zachowanych teatrów romańskich, chyba drugi co do wielkości po rzymskim Coloseum. Grają tutaj całe lato opery, w repertuarze w tym roku jest ich sześć: „Aida” Verdiego w inscenizacji Zeffirellego, „Carmen” Bizeta, też Zeffirellego, „Il Trovatore” Verdiego – Zeffirellego, „Nabucco” Verdiego, w reżyserii Gregoriego, „Tosca” Pucciniego, inscenizacja Montaldo i „Grek Zorba” Teodorakisa z choreografią Massine. Grają w każdy piątek i sobotę lata. Za 18 Euro można wejść na najwyższe nienumerowane miejsca i oglądać, i słuchać. To tutaj wielkie triumfy święciła Callas.
W domu Julii, ze słynnym balkonem, najbardziej zdumiała mnie ilość napisów zostawionych przez zakochanych. To słynne miejsce pielgrzymek zakochanych z całego świata, a punktem honoru każdej pary jest zostawić tam swój ślad. Piszą flamastrami, ryją szpikulcami lub zostawiają całkiem nietrwałe znaki napisane szminką do ust, czym popadnie, sentencje, błagania, prośby o trwałość ich miłości lub o miłość wieczną, a także o miłość w ogóle, zaklinając te kamienie w nadziei na szczęście. Jeden napis na drugim, jeden pod drugim, w poprzek, wzdłuż, wielki, mały, złoty, srebrny, fioletowy, z serduszkiem, w serduszku, bez serduszka. Ciekawe, ile z tych par przetrwało, ile z nich cieszy się tym wymarzonym szczęściem. Rano starszy pan w fartuchu wychodzi ze ścierką, szczotką i żrącym jakimś płynem i cierpliwie od świtu wymazuje, co można, śpieszy się, żeby zdążyć przed dziewiątą, kiedy to następni błagalnicy wejdą na to małe podwóreczko. Niektóre z tych napisów są wybazgrane tak wysoko, że starowinka nie ma nawet takiej wysokiej drabiny, żeby je „zniszczyć”. Kręci głową i zastanawia się, jak im się to udało i macha ręką. Obserwowałam to czekając od ósmej na otwarcie podwórka. Dom Romea jest nie tak daleko, ale tam nikt nie chodzi. Turystów i zakochanych jakoś dom Romea nie interesuje. Balkon Julii i przypomnienie sceny balkonowej, to to jest to.
Romeo:
O! Julio,
Przysięgam na księżyc, co wspaniale
Powleka srebrem tamtych drzew wierzchołki…
Julia:
O! Nie przysięgaj na księżyc, bo księżyc
Co tydzień zmienia kształt swej pięknej tarczy;
I miłość twoja po takiej przysiędze
Mogłaby również zmienną się okazać.
Romeo:
Na cóż mam przysiąc?
Julia:
Nie przysięgaj wcale;
Lub też przysięgnij na samego siebie:
Na ten uroczy przedmiot mych uwielbień,
To ci uwierzę.
Romeo:
Jeśli szczera miłość
Mojego serca…
Julia:
Daj spokój przysięgom…
To tłumaczenie Józefa Paszkowskiego, które ja znam najlepiej, to w tym tłumaczeniu czytałam to w młodości i dla mnie jest niedościgłe. Ten cudowny rytm…
Wieczorem wsiedliśmy na prom i odpłynęliśmy w kierunku celu naszej tegorocznej podróży. Małej wyspy, miejsca odosobnienia od codzienności i trosk.
Od dziś rana zaczynamy wakacje tak naprawdę.
Dobrego dnia. Jeśli Wam jest równie gorąco jak mnie, współczuję. Siedzę na szczycie góry, na wyspie, patrzę na zatokę i umieram z upału. Zaraz idę na plażę i zanurzę się w morzu.
Pauliny i Flawiusza - wszystkiego dobrego
22 czerwca 2002, sobota, 06:17
Pauliny, Flawiusza, Jana, Tomasza – Wszystkiego dobrego.
Paulina – według mojej książeczki jest zadumana, wiecznie nieobecna, marzycielka i introwertyczka. Refleksyjna, spokojna i posłuszna. Obca jest jej przekora, złość i szantaż emocjonalny. Nie lubi stawiać spraw na ostrzu noża i robić wokół siebie hałasu. Nie lubi przewodzić, ceni sobie ład i harmonię. Ja znam tylko jedną Paulinę, ale ta zmienia narzeczonych jak rękawiczki, szantaż emocjonalny to podstawa jej działania, zrobi wszystko, żeby świat kręcił się dookoła niej. No ale może dlatego, że taka sama jest jej matka, więc to może dziedziczne i z imieniem nie ma nic wspólnego w tym wypadku. Złe wpływy matki. Uwielbiam je obydwie i ten chaos dookoła nich. Córki refleksyjnej nie widziałam nigdy, a matkę raz, jak ją okradli.
Flawiusz – ten dawno umarł gdzieś w Rzymie.
Jan – niedługo będzie ważniejszy Jan, 24-ego i wtedy o nim napiszę dużo, bo mi się zbiera.
Tomasz – to imię dla prawego mężczyzny. Choć Niewierny niemało kłopotu sprawił Jezusowi, warto z nim się zadać i na nim polegć. Tyle że moim zdaniem Tomasz ma skłonności do tycia i chodzi z teczką zawsze, nawet jak jest artystą. Tak już ma.
Piszę do Was już z Werony. Czytam na głos dzieciom „Romea i Julię” i pokazuję sfałszowany balkon Julii i dom Romea. Ta sztuka Szekspira to lektura starszego syna w przyszłym roku. Ale miłość dzieci z dwóch zwaśnionych rodów niewiele go interesuje. Młodszy opowiedział mi za to dramaty Szekspira ze szczegółami, ku mojemu największemu zdumieniu. I tu muszę wyrazić, jeszcze raz, absolutny zachwyt i wdzięczność dla serii wydawniczej „Monstrualna Erudycja” – okazało się, że kupiłam z tej serii także książkę „Dramaty Szekspira” i w związku z tym chłopcy posiadają kompendium wiedzy i na ten temat. To nieprawdopodobne książeczki, zabawne, mądre, wspaniale napisane. Dzieci czytają je chętnie, bo zawierają również śmieszne rysunki. Wczoraj w samochodzie Jędrek czytał „Wrzask mody” i opowiadał mi o wszystkich najsłynniejszych projektantach świata oraz historię ubioru w szczegółach. Serce matki dla autorów i wydawców nie ma granic. Tych książek jest chyba ze dwadzieścia w tej chwili na rynku, na wiele tematów, a moje dzieci nie przeczytały tylko takiej jakiejś o chorobach i nie mogą się na nią doczekać.
Przesyłam zdjęcia z Wenecji i umieram ze zmęczenia po wczorajszym dniu. W każdym razie Wenecja, Lido trwają szczęśliwie niezmienione. Wciąż także dużo wystaw, spektakli, koncertów, oper, muzea otwarte, turystów mniej niż zwykle. Wysyłam zdjęcia bez komentarza, bo już nie mam siły.
Obie z Magdą Umer, nauczone poprzednimi latami i bąblami od poparzeń słonecznych, chodzimy zakutane w długie szaty i kapelusze, wyglądamy jak siostry zakonne, tyle że w kapeluszach. Marek Kondrat mówi, że jesteśmy siostry „zmiłąsierścią”.
Dobrego dnia.
Alicji i Alojzego - wszystkiego dobrego
21 czerwca 2002, piątek 06:40
Alicji, Demetrii, Marty, Alojzego – wszystkiego dobrego.
Alicja – mimo zapewnień mojej książeczki, że jest to po prostu dama, tajemnicza, pewna siebie i znająca swoją wartość, osoba przekorna z zacięciem do sporów i dyskusji, w których lubi dowodzić swoich racji, kobieta lubiąca być w centrum zainteresowania, lubiana, która dodatkowo potrafi zaimponować – dla mnie jest zawsze Alicją „z krainy czarów”, ciekawą wszystkiego i taktowną podróżniczką, gotową wysłuchać i porozmawiać z każdym. Miłą osobą ze swoimi tajemnicami, ostatnią do takich spraw jak dyskusje i spory. Co prawda znam też Alicję – prawdziwe zdzirsko! Która swoimi sztucznymi pazurami i neonowym makijażem podbija serca mężczyzn na parkietach w hotelach na Wybrzeżu, zabrała męża jednej mojej przyjaciółce i potem go chciała oddać, ale moja przyjaciółka nie wzięła. Powiedziała i jej, i jemu, że ma wrażenie, że jest po niej, po tej Alicji, bardzo już zużyty. To był największy moment triumfu w życiu mojej przyjaciółki, płakała potem dwa lata z żalu, że go nie wzięła z powrotem a odrzuciła w głupim, jak jej się już w chwilę potem wydawało, teatralnym geście. Tym bardziej, że wydawało się, iż jej mąż nie bardzo wie, co ma ze sobą zrobić i z tego nie wiedzenia pewnie by wrócił. Ale dziś wszystko się ułożyło, moja przyjaciółka ma innego pana, bardzo go kocha i od lat nie wspomina o mężu, choć za mąż wyjść po raz wtórny nie chce. Mówi, że to byłoby jak wtórny analfabetyzm.
Demetria – siedzi gdzieś w chmurach jako bogini, i tyle ma do roboty z ziemskim życiem, chyba że jacyś rodzice się upiją i tak nazwą córeczkę, bo to piękne imię.
Marta. Moja książka twierdzi – że Marta to silna osobowość! Zdyscyplinowana i bardzo ambitna, konsekwentna i pracowita. Racjonalistka, kierująca się przede wszystkim rozsądkiem. Nie rozczulająca się nad sobą, w najgorszym momencie „trzyma fason” i – moim zdaniem – to święta prawda. Znam takie Marty, zawsze chciałam być Martą, bo to imię wielkiej szlachetności i takie imię z wyższych sfer. Ale co do „trzyma fasonu”, to – jak pisałam – słowo „fason” przypomniałam sobie, że mam też koleżankę Martę alkoholiczkę, co w ogóle nie trzyma fasonu. Leczy się i wciąż płacze, bo nie może sobie ze sobą dać rady. Wiecznie buja w jakiś chmurach i mrzonkach, w ogóle nie jest konsekwentna a o racjonalizmie nie ma mowy. Życie jest jednak dużo bardziej urozmaicone niż moja książeczka o imionach. I na szczęście, choć nieszczęście dla mojej Marty.
Alojzy – o Alojzy jest już tak stary, że ledwo widzi, prawie nie słyszy i cały czas zapomina jak ma na imię.
Siedzę przy małym biureczku, w małym hoteliku, w małym włoskim miasteczku, półnaga i ociekam potem. Mam zepsutą klimatyzację w pokoju albo co, bo nie da się uruchomić, a recepcja, kiedy się kładłam, spała. Za chwilę jedziemy dalej a zimne prysznice przynoszą natychmiastową ulgę, więc mam tę klimatyzację gdzieś. A mój mąż śpi i w ogóle od wczoraj odpuścił sobie denerwowanie się, bo zaczęły się wakacje, i nareszcie. Nie mogę dużo pisać, bo za chwilę wyjazd do Wenecji, ale zamieszczam zdjęcie z mojego okna z widokiem, który mnie rozśmieszył, oświetlony nocą transparent z zawiadomieniem, że biblioteka miejska jest właśnie tutaj, oświetlony, żeby ludzie szukający książki broń Boże nie błądzili. Boże! Mój Boże! A biblioteki w Polsce? Skazane na wymarcie? Aż mi się serce kroi patrząc na ten pyszny napis świadczący o dobrej kondycji tutejszej biblioteki.
Drugie, piszę szybko, bo chcę dziś jeszcze ogłosić moje pożegnanie z ziemniakiem raz na zawsze. W drodze przeczytałam książkę o diecie Montigniaca , którą mi ofiarował pewien biznesmen, co kiedyś był strasznie gruby, a teraz od roku jest chudy bez wysiłku i szczęśliwy z tego powodu tak, że wszystkim ofiarowuje w prezencie wdzięczności, książkę opisującą tę dietę. Nie chce mi się tłumaczyć o co dokładnie chodzi, w skrócie o to, że kalorii nie ma, teoria o kaloriach jest błędna, chodzi tylko o niejedzenie produktów które znacznie podwyższają poziom cukru w organizmie. Dieta jest pochodną leczenia cukrzycy i zakłada, że otyłość jest skutkiem nadmiaru cukru w organizmie… mniej więcej tak. Tak więc białe pieczywo, ziemniaki muszą zostać wyeliminowane z jadłospisu raz na zawsze. Postanowiłam wyeliminować na cześć biznesmena i jego chudości. Namówiłam też na to męża. I w związku z tym, wczoraj zamówiliśmy sobie na pożegnanie najsmaczniejszy na świecie zwibelrostbraten z upieczoną jak frytki cebulą i pieczonymi ziemniakami. Na pożegnanie, podkreślam. Sałatkę z amerykańskim sosem, na pożegnanie także, ja to sfotografowałam i płacząc z rozkoszy to wszystko pożegnalnie zjedliśmy. I od wczoraj koniec z ziemniakami i białym pieczywem, oraz słodyczami oczywiście, choć dieta jest dużo bardziej skomplikowana. Ach, moje ukochane ziemniaczki! Przypiekane na brązowo pokrojone w plasterki! Młode z koprem do zsiadłego mleka! Duszone na maśle z pęczkiem pokrojonej cebulki dymki! Tarte zapiekane ze śmietaną! Puree ziemniaczane polane tłuszczem z kawałkami suchego boczku! Placki ziemniaczane, z grubo tartych, średnio tartych, drobno tartych ziemniaków, zależnie od przeznaczenia, i czemu mają towarzyszyć! Kopytka! Pyzy! Pierogi ruskie! Nigdy was już mam nie jeść?! No w każdym razie we Włoszech na pewno nie!
Dobrego dnia. My spędzamy cały dzień w Wenecji i nam zazdrośćcie, bo jest czego. Choć w ten upał…. nie wiadomo. Zaczniemy od kawy u Floriana a potem całość, a po południu na Lido! Och, życie!!!
Dziś początek astronomicznego lata. A tu upał jak wściekli, podobno w Polsce też.
Pozdrawiam serdecznie.
Bogny i Florentyny - wszystkiego dobrego
20 czerwca 2002, czwartek, 08:45
Piszę z samochodu, nie bardzo mi wygodnie. Wysyłam więc tylko zdjęcia psa Jurka Stuhra, u którego zrobiliśmy przystanek w Rabce, i odezwę się jutro z Wenecji.
Pies ma na imię Baron i jest nadzwyczajny, jak zresztą każdy pies. Tyle że ten urodził się z chorymi nogami, były prawie bezwładne. Teraz już jest prawie dobrze, a jego przyjaźń z kotką Felicją, która nie lubi zdjęć i dlatego jej tu nie ma, jest po prostu wzruszająca.
Dobrego dnia.
Gerwazego i Protazego - wszystkiego dobrego
19 czerwca 2002, środa, 08:38
Julianny, Gerwazego, Protazego – wszystkiego dobrego.
Julianna – to bardzo rzadkie imię, prawie w Polsce niespotykane, dopiero ostatnio znów wróciły Marianny, może wrócą i Julianny. Julia-Anna, dająca Juliannę, to bardzo popularne imię we Francji. Gerwazy i Protazy – przypomnieli się nam ostatnio lepiej w związku z „Panem Tadeuszem” i w tamtej literaturze pewnie zostaną na zawsze. A cytat z Fredry „Hej! Gerwazy! Daj gwintówkę! Niechaj strącę tę makówkę!” – wciąż pamiętny i aktualny. Protazeńku, Gerwazeńku, brzmi w uszach na zawsze i rozlewa miłe ciepło w żołądku.
Przesyłam Wam moje koty śpiące spokojnie przed naszym wyjazdem. Nie przeczuwające, sądząc po zachowaniu, rozstania. Wszystkie psy natomiast, chodziły cały dzień między pakowanymi walizkami, koszami, książkami, kapeluszami, zaniepokojone, i starały się zajrzeć w oczy nam wszystkim. One czują, że nadchodzi tem czas w roku, kiedy dom zmienia skład domowników, a my znikamy.
Dobrego dnia. Dziś noc w Rabce i spotkanie z przyjaciółmi. Fotografuję moim aparacikiem cyfrowym jak szalona, a mąż patrzy na mnie i na ten aparat z pogardą. Kiedy proszę go, żeby zrobił nim zdjęcie, bierze go tak jakby to było wielkie śmierdzące gówno, które nie wiadomo jak złapać, żeby się nie ubrudzić. No, ja wiem, że jego stary aparat to szlachetność, tradycja i sztuka, ale nie można zdjęcia natychmiast włożyć do komputera i wysłać, a mnie chodzi tylko o Was.
Dobrego dnia.
A teraz ostatnia stara pocztówka przed wakacjami.
Marka i Elżbiety - wszystkiego dobrego
18 czerwca 2002, wtorek, 09:20
Amandy, Elżbiety, Marcelego, Marka – Wszystkiego dobrego.
Amanda, to takie imię często spotykane w serialach płaszcza i szpady oraz na polskiej wsi. Już kilka razy trafiło mi się dawać autograf Amandzie i zawsze było to w miejscowościach najbiedniejszych, z największym bezrobociem i problemami. Amanda, to imię nadziei na lepsze jutro, na dobrobyt, a w związku z nim luksus, wielki świat, to imię aspiracji. Och, moje słodkie małe Amandy! Życzę Wam, aby marzenia Waszych rodziców się spełniły.
Elżbieta to imię porządne. Piękne. Z tradycjami. To imię poważne i godne. Mnie zawsze będzie się kojarzyło z moją rolą w Granicy Nałkowskiej, w filmie Jana Rybkowskiego. Elżbieta, prawość, solidność, wyciszenie i pokora. Moje zdjęcie z tej roli stoi na biurku mojego męża, pewnie spełnia jego jakieś oczekiwania w stosunku do mnie. Nie liczyłabym na jego miejscu na taki wizerunek. Przepadło. Jestem kim jestem i na pewno nie jestem tą łagodną kobietą z tego zdjęcia. Ale każdemu wolno marzyć.
Marceli był już wielokrotnie omawiany, Marek też, choć, być może ci Markowie czerwcowi i ci Marcelowie(?) już letni, dotknięci słońcem, nabierają więcej czaru. Ja bym tej opaleniźnie nie wierzyła, wręcz przeciwnie. Wiem, co znaczy opalony Marek, na plaży nad rzeką w zapachu tataraku. No tylko jeszcze trzeba dodać, że to było w bardzo wczesnej młodości. Ale zapach własnego ramienia nagrzanego słońcem, na którym przez niego płakałam, odwrócona plecami, czuję po prostu w nozdrzach.
Dziś mam dla Was miłą historyjkę rodzinną, która zwyciężyła wszystkie inne refleksje. Od wczoraj obserwuję, że Jędrek coś szepcze z babcią, czyli moją mamą, popatrując ukradkiem na mnie i niedobrze grając, że to przypadek, że to tak zwyczajnie, że o nic nie chodzi. Mama wzrusza ramionami, a dzieci coś szepczą dalej. Dziś, kiedy wyszli do szkoły, mama mi pokazała napis, jaki pojawił się nad naszą furtką. Furtką, przez którą zresztą ja nigdy nie przechodzę, bo przeważnie wjeżdżam samochodem, to wejście to furtka moich dzieci, w drodze do szkoły, i mamy, kiedy wychodzi na zakupy. To nasza też furtka kościelna, bo wychodzi na kościół. Okazało się, że dzieci, a właściwie Jędruś zauważył ten napis niedawno i po cichu załatwiał z babcią jego zamalowanie albo zamazanie, a mama nie widziała powodu.
A swoją drogą, jaki dyskretny drań, jaka skromna paskuda to napisała. Poprzednie napisy były wielkie na cały mur. Ten jest tak mały, że właściwie może zostać, niech zostanie. Chyba że dzieciom będzie to bardzo przeszkadzało, bo mamie jest obojętne i tylko się z tego śmieje.
Jutro wyjeżdżamy. Ach, jakie przyjemne pakowanie i ostatnie sprawy, spotkania, telefony. Jaka ja jestem szczzzzzzzęęśliwwwwa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dobrego dnia.
Laury i Adolfa - wszystkiego dobrego
17 czerwca 2002, poniedziałek, 07:13
Laury, Adolfa, Alberta, Grzegorza, Ignacego – Wszystkiego dobrego.
Laura – to wyjątkowo piękne imię po włosku. Jest też imieniem, które się tam słyszy najczęściej. A mała Laura w białej sukience, grzebiąca z wielkim zainteresowaniem w ulicznym koszu na śmieci, nie dająca się od tej ciekawej czynności zabrać, protestująca przeciw rozstaniu ze śmietnikiem, wierzgająca na rękach rodziców, kiedyś w Sienie ukradła mi serce na moment.
Adolf – no, to imię przemilczmy.
Albert – kojarzy się głównie ze słynnym założycielem zakonów i świętym, i niech tak będzie.
Grzegorz to dla mnie imię papieży i perkusistów, a Ignacy to imię zarządców majątków w przedwojennej Polsce.
Jeśli moje Panie chcecie spędzić kilka miłych chwil, kupcie sobie i przeczytajcie książkę pani Kosmowskiej „Teren prywatny”. Zabawna, zgrabnie napisana, inteligentna opowieść kobiety, w której na pewno odnajdzie się wiele z Was, co więcej, będziecie to „odnalezienie” i podobieństwo akceptować, dzięki poczuciu humoru autorki, w całej rozciągłości. Będzie Wam z tą książką, a w związku z tym z samymi sobą, dobrze, miło, i skończycie ją pogodzone ze światem. No może autorka przesadziła z happy endami każdego z wątków, ale przecież to dla Waszego lepszego samopoczucia. Jeśli więc tylko chcecie sobie poprawić humor, wyjść z „doła”, zapomnieć na moment o problemach, ta książka Wam to gwarantuje.
Przeczytałam ją w moment i nieźle się śmiałam z samej siebie też.
Wczoraj skończyłam sezon. Jeszcze dziś ostatnie rozmowy i próba, i żegnaj „udawanie” na półtora miesiąca. Mówię tak żartobliwie o moim zawodzie, bo uważam, że mam prawo. Od lat nie miałam poczucia, że „udaję”. Uprawiam ten zawód śmiertelnie serio, rzetelnie, emocjonalnie, do ostatniej kropli krwi, co nie znaczy, że się tym wszystkim nie bawię.
Dobrego dnia. Ja mam mnóstwo zajęć do wieczora.
Aliny i Justyny - wszystkiego dobrego
16 czerwca 2002, niedziela, 08:21
Aliny, Julity, Justyny, Benona – Wszystkiego dobrego.
Alina – to podobno zdrobnienie od Adelajda i Adelina, oznacza dostojną, łagodną, miłą. Podobno Alina jest uosobieniem łagodności i umiaru. Nie znosi hałasu, bałaganu, przemocy. Ale też nie jest zbyt ambitna i nie dąży do sukcesów za wszelką cenę. Lubi życie spokojne, uregulowane i bezpieczne. Wszystko to być może potwierdza się w życiu. Nie znam żadnej Aliny, nie potrafię tego zweryfikować choćby na jednym przykładzie.
Julita – według mojej książki – łagodna i zawsze uśmiechnięta, potrzebuje dużo miłości i czułości, aby mogła żyć szczęśliwa. Nie ma odwagi sama borykać się z wyzwaniami losu, chętnie podporządkowuje się osobom doświadczonym i zdecydowanym. Znów, być może, nie znam także żadnej Julity. Ale sądząc z opisu zamieszczonego w mojej książeczce, jest ona wspaniałym partnerem dla dominujących mężczyzn. Panowie! Julita na was czeka, niezdolna żyć bez was.
Justyna – no, tu moja książka jest radykalna, uważa, że Justyna to ktoś święcie przekonany o swojej wyjątkowości, żądna podziwu, zachwytów i hołdów. Nawet porażki nie są w stanie zmienić i zachwiać tym przekonaniem. To niespokojny duch, wulkan energii i bujna osobowość pełna fantazji. Otóż tym razem książka się myli moim zdaniem kapitalnie. Znam Justyny trzy. Wszystkie bez wyjątku są miłe, skromne, przepraszają, że żyją. Takie kobiety, o których myślisz jak o balsamie na skołataną duszę i serce, takie „przyłóż do rany” – przysięgam. A Justysia Sieńczyłło jest jedną z najsłodszych kobiet, aktorek, koleżanek.
Benon? Nie wiem nic o Benonie. Z niczym i nikim mi się nie kojarzy. Niech pozostanie w spokoju.
Wczoraj usłyszałam dwa dowcipy o blondynkach.
Przychodzi blondynka do zakładu fryzjerskiego, prosi o uczesanie, ale bez zdejmowania słuchawek, która ma na uszach. Fryzjer usiłuje spełnić prośbę, ale po chwili zrywa te słuchawki, nie mogąc sobie poradzić z włosami. Wtedy blondynka pada martwa. Zdziwiony fryzjer przykłada słuchawki do uszu i słyszy: – Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech…
Dlaczego blondynki tak chętnie oglądają filmy pornograficzne? Bo myślą za każdym razem, że na końcu będzie ślub.
Wczorajsza Steinberg… sprawiła mi prawdziwą przyjemność. Uwielbiam ją grać. Zdziwiona byłam też, że tak wielu ludzi zostało na pospektaklową rozmowę o autyzmie, tak cenne pytania padały i ludzie wcale nie chcieli skończyć, wyjść z teatru, choć było naprawdę późno. (Te spektakle czerwcowe, dwa – wczorajszy i dzisiejszy – gram o 21.00).
I jeszcze jedna radość na sali – dużo młodzieży, i rodziców z dziećmi. Naprawdę dziećmi, ośmio- dziesięciolatkami. Kiedy grałam zresztą, słyszałam często ich śmiech. Na dyskusji siedzą zainteresowane i co więcej – zadają pytania. Wczoraj jakaś dziewczynka, właśnie w takim wieku, siedząca w towarzystwie koleżanek i kolegów zresztą, zadawała zdumiewająco dojrzałe pytania i mnie, i pani terapeutce z fundacji Synapsis, mnie – pytania dotyczące pracy nad rolą i kontaktami z takimi dziećmi, i pani terapeutce – szczegółowe, dotyczące samej choroby, sposobów leczenia i rozpoznawania autyzmu. Zdumiewające.
Wita i Jolanty - wszystkiego dobrego
15 czerwca 2002, sobota, 11:08
Jolanty, Wita, Witolda, Witosława – Wszystkiego dobrego.
Jolanta – jest imieniem dumnym i okazałym w formie niezdrobnionej, w zdrobnieniu można się z niej nabijać. Jolanta to moje drugie imię, które noszę na cześć pielęgniarki, która jakoby uratowała mi życie, jako że rodziłam się w niedzielę i, jak to w święty dzień, personel nie był tak zajęty obowiązkami jak w tygodniu i coś tam ze mną było w związku z tym przeoczone a tylko ta przytomna Jolanta itd… Moja książeczka o imionach mówi, że Jolanta jest samodzielna i wcześnie wybiera swoją drogę życiową, odporna na trudności, nie skarży się, nie oczekuje pomocy, tylko realizuje swoje sprawy i życie, sama. Wyposażona w pogodne usposobienie, życzliwość dla innych i ciekawość świata, daje sobie radę wszędzie, przy czym ma dodatkowo dużo szczęścia w każdej sprawie. Wszystko się zgadza, ponieważ wszystkie Jolanty, które znam, a było ich trzy, wyjechały z Polski, odnalazły się gdzie indziej bardzo szybko i są zadowolone na emigracji, co jest jednak rzadkością.
Wit, Witold i Witosław, mogliby być braćmi i bardzo by to było ładnie, choć mieliby kłopot z charakterem Witka, samolubstwem Wita i nieśmiałością Witosława. W każdym razie ich matka wychowująca ich samotnie miałaby wiele pociechy z synów na starość. Ale też dopiero na starość! Pewnego dnia Witold i Witosław odbyliby poważną rozmowę z Witem i ten wziąłby do siebie matkę, jednocześnie zmieniając się nie do poznania.
Skończyłam czytać bardzo interesującą książeczkę pani Francoise Giroud, opisującej lekko i szalenie efektownie własne życie, a raczej mężczyzn, którym wiele w życiu zawdzięcza. Pani Giroud była dziesięć lat dyrektorem redakcji ELLE, współzałożycielką i wieloletnią szefową LEXPRESS, sekretarzem stanu do spraw kobiet i sekretarzem stanu do spraw kultury podczas prezydentury Valeryego Giscarda dEstaing. Bardzo wspaniała Pani.
Nie musicie czytać tej książki, która wydana przez wydawnictwo „Twój Styl”, za co mu podziękowania, jest jednak literaturą dość specjalną i hermetyczną. Natomiast zapisałam dla Was kilka zdań, które wydają mi się dla tej książki charakterystyczne i warte wspomnienia.
O swoim partnerze życiowym napisała tak…
Od tego człowieka, który poszukiwał przyjemności, do szaleństwa zakochanego w codziennych życiowych sprawach, nauczyłam się, że można oswoić śmierć, spoglądać jej w twarz czyniąc to z elegancją, tak, właśnie z elegancją. Przedkładając własną śmierć nad poniżenie…
O sobie… Moja osobista wolność nie jest moją zasługą. Nie musiałam jej zdobywać. Na pewno to właśnie uchroniło mnie od uczucia zjadliwości wobec rodzaju męskiego. Tak naprawdę uważam, że mężczyźni są mili. Tak, mili… Nie wiedziałam, co to stosunek sił, lecz kiedy uświadomiłam sobie w młodości rozmiary własnej słabości i słabości matki, dwóch samotnych, ubogich kobiet, kobiet, którym można deptać po twarzy, nauczyłam się na całe życie, że słabi są zawsze rozdeptywani, a moją dewizą od tego momentu stało się: „Nigdy ich nie rozdeptywać”, a „Nigdy nie pozwalać ich rozdeptywać” – stało się postanowieniem…
…Jeśli chodzi o znaczenie Dobra i Zła, o wagę, jaką przywiązuję do kilku podstawowych wartości, to ich źródłem jest matka. Nawet, jeśli z biegiem lat doszłam do bardziej przemyślanych poglądów na temat funkcjonowania społeczeństw…
A jako przestrogę… Unikajcie żonatych mężczyzn, dziewczyny, unikajcie ich. Ukradną wam czas i wolność…
I jako sentencję życiową…
Niewielkie powodzenie rozumu na świecie nie przeszkodzi mi nigdy próbować się go trzymać, nawet, jeśli czasami człowiek czuje się z tym trochę osamotniony…
…Nie można dożyć starości nie nauczywszy się, że to nie ludzi inteligentnych brakuje, lecz odważnych. Moralność odwagi, oto, co staram się przekazać moim czterem wnukom, tak jak mnie przekazano, tak jak, mam nadzieję, oni ją przekażą własnym dzieciom. Honor i odwaga, moi drodzy, tego się nigdy nie wyrzekajcie, nawet, jeśli czasem jest to trudne i brak wam do tego serca. Co do reszty, to zawsze można sobie jakoś poradzić…
Życzę Wam dobrej soboty. Pięknej pogody. Dobrego nastroju i samopoczucia.
Walerego i Bazylego - wszystkiego dobrego
14 czerwca 2002, piątek, 16:27
Elizy, Bazylego, Michała, Walerego – wszystkiego dobrego.
Eliza – nie mogę myśleć poważnie o tym imieniu, bo znam strasznie świński żart, w którym występuje pani Eliza. I tak imię, kojarzone przeważnie z dystynkcją, dyskrecją i godnością, mnie kojarzy się całkiem odwrotnie. Ale tak to już jest. Doświadczenia i nawyki własne, lub zakorzenione przed laty, determinują ocenę rzeczy czy zdarzeń, nawet nazw własnych. Ja na przykład wciąż, mimo tylu lat pracy i tak wielu różnych, diametralnie różnie zagranych ról, wciąż z nawyku kojarzę się jako ostra, niesympatyczna, nerwowa, nadruchliwa Agnieszka z Człowieka z marmuru, i nic tego nie zmieni. Ale do rzeczy. Nie pytajcie mnie o Elizę, bo na dźwięk tego imienia się tylko czerwienię, jeśli o wstydzie w moim wieku i wiedzy zdobytej na temat świata i jego „urozmaiceń” może być w ogóle mowa.
Bazyli to imię francuskiego kochanka z kilku znajomych książek gatunku – romans, na których ćwiczyłam w młodości moją znajomość tego języka. Francuski kochanek, amant, a więc miły i przyjemny dla oka mężczyzna przesadnie zwracający uwagę na formy grzecznościowe, nie posiadające pokrycia w czynach o większym znaczeniu. W każdym razie imię, mnie kojarzące się z kwiatami i małymi przycinkami przy każdej okazji.
Michał – no to jest imię odważnego. Choć wszyscy panowie o tym imieniu – mnie znani – jeśli są odważni, to jest to ich słodką tajemnicą, a jeśli miałabym znaleźć jakąś cechę wspólną, byłaby nią płodność. Wszyscy posiadają niezliczone dzieci, porozrzucane zresztą po świecie i pozostawione przy różnych kobietach, niekoniecznie tych, które nazywają żonami. Choć właściwie nie mam racji, bo Michałów jest tak wielu, że znalazłoby się spełnienie dla wszystkich charakterystyk mężczyzn świata.
Walery – lubię w wersji Waleria i wymawiane po włosku. Wtedy jest to najwdzięczniejsze imię świata.
Wróciłam. Wydaje się, że odnieśliśmy na festiwalu w Bonn niebywały sukces, w każdym razie u publiczności, sądząc po długości i intensywności braw.
Zamieszczam zdjęcie z drzewem czereśniowym, rosnącym jakby wewnątrz tego teatru, w którym graliśmy. Mogłam je widzieć z mojej garderoby, bardzo mi ten widok robił dobrze na nerwy.
Mój krótki pobyt zaowocował głównie wiedzą na temat ostatnich miesięcy w Niemczech, zdobytą od kierowcy, z nim bowiem tylko miałam czas tak naprawdę porozmawiać. Tak więc Bonn to dziura, odkąd wyniosły się ambasady, urzędnicy państwowi, a stolicę przeniesiono do Berlina. Za karmienie gołębi grozi kara do 2 tysięcy byłych marek. Mają się nie mnożyć, a najlepiej wyginąć. Na krucyfiksie i głowie Chrystusa w katedrze są zamontowane druty pod napięciem, żeby gołębiom nie przychodziło do głowy tam siadać. Widziałam to. Chrystus z anteną z drutu pod prądem. Miłe. W muzeach jak zwykle pełno, pełno. Zdążyłam wpaść do jednego z nich, z ekspozycją opowiadającą o rozwoju gospodarczym Niemiec od okresu powojennego do dzisiaj i ze wspaniałą wystawą fotografii artystów fotografików z byłego DDR i tego też tematu dotyczących, okresu świetności NRD, według naszego nazewnictwa. Wspaniałe.
A to kilka zdjęć katedry w Bonn.
Jak wyjaśnił mi kierowca, „tacy zwykli ludzie” w Niemczech, dalej pracują sumiennie całe życie, żeby spłacić dom, który w momencie, kiedy przechodzą na emeryturę, przejmuje bank, a bank opłaca w związku z tym ich pobyt w domu starców do końca życia. Zarezerwowanie sobie świetnego miejsca w możliwie najatrakcyjniejszym domu starców jest więc celem podstawowym każdego „zwykłego człowieka”, niezależnie od tego, czy ktoś ma rodzinę i dzieci, czy ich nie ma, i nawet młodzi już się za tym oglądają, to znaczy za miejscem w dobrym domu starców.
Kierowca okazał się być nadzwyczajnie ciekawym człowiekiem, choć „zwykłym”, co podkreślał, hodującym pająki. Takie zwykłe pająki. Wysłuchałam więc z otwartymi ustami wiele historii z życia pająków, przysięgając sobie, że przeczytam coś natychmiast na ten temat. Natychmiast po powrocie do Polski oczywiście.
Ten pan hodował kiedyś pająka, a raczej bardzo ciekawą pajęczycę, która zagnieździła się koło jego łóżka. Podobno, zdaniem tego pana, pajęczyce nie ruszają się z miejsca, siedzą w sieci, tylko pająki samce chodzą, przemieszczają się, wędrują. Widzi pani: idzie pająk – samiec, pająk siedzi – samica, tak mi to wytłumaczył ten pan. W wypadku tej obserwowanej przez niego pajęczycy, w sieci, którą to usnuła u wezgłowia tego pana, było to bardzo interesujące, bo odwiedzał ją jeden bardzo wspaniały pająk, był jakby jej mężem. Żeby przynieść muchę do zjedzenia musiał przejść cały pokój i przedpokój, złowić tę muchę, tam gdzieś, gdzie było ich więcej niż w pokoju, zawinąć, skrępować nicią i nie zjadłszy jej wcześniej, przynieść pajęczycy, z powrotem przemierzając z tą muchą taki świat drogi. Robił to bardzo sumiennie, obserwowany przez tego pana, który filozoficznie kontemplował ten związek i te 400 miliony lat ewolucji, a nie tak jak my, ludzie, tylko 900 tysięcy, i zastanawiał się nad życiem pająków, ich wiedzą, czystością, odpowiedzialnością, pamięcią, itd.
Pewnego dnia okazało się, że pewien kolega pana kierowcy przypadkowo posiadał innego z kolei kolegę, który pisał pracę magisterską o życiu seksualnym właśnie takich pająków, jakie ten obserwował. Ten kolega obiecał mu przynieść tę pracę do przeczytania, ale do niczego nie doszło, bo przyjaciel pana kierowcy niespodziewanie popełnił samobójstwo, nie zostawiając panu kierowcy do tego magistra od pająków żadnego kontaktu.
Potem hodował je w akwarium, zrobił im drabinkę, żeby sobie mogły wychodzić, bo szkło jest śliskie. Jedna z samic urodziła pewnego dnia z tysiąc małych pajączków, bał się je zostawić, jak jechał na dwa tygodnie do Polski, żeby nie pozdychały, zabrał je ze sobą i chciał nakarmić bluszczem takim, jaki rośnie i w Niemczech, ale okazało się, że polski bluszcz, mimo że wyglądał tak samo jak niemiecki, był dla nich trujący, i poumierały. Jego pająki żyły przeciętnie dwa lata. Bardzo je podziwiał.
Potem powiedział mi jeszcze, że nie ma czegoś takiego jak szczęście. Są momenty szczęśliwe w życiu i momenty nieszczęśliwe. I suma tych momentów i obliczenie, czy więcej jest szczęśliwych niż nieszczęśliwych, daje ogólne wrażenie szczęścia lub nieszczęścia. Ale że szczęście może być postrzegane jako szczęście tylko, kiedy się coś zmienia, rozwija, rośnie. I dlatego dwa momenty szczęśliwe takie same, obok siebie już nie są odbierane jako szczęśliwe, bo ten drugi musi być „wyżej”, musi się już zmienić w stosunku do pierwszego, żeby był szczęśliwy. Nie zdążyłam zapytać, co zrobić z życiem, w którym są momenty tylko obojętne, postrzegane jako ani szczęśliwe, ani nieszczęśliwe, zwykłe, bo musiałam wysiadać, dojechaliśmy do lotniska.
Och! Jak żałuję, że musiałam tak szybko wyjechać!
O festiwalu Wam nic nie opowiem, bo nic nie wiem. Przyjechałam w nocy jednego dnia, miałam próbę, spektakl, spotkanie z publicznością, zasnęłam i o świcie wyjechałam. Tylko czas spędzony w samochodzie Lotnisko – Dusseldorf – Bonn- Bonn – Dusseldorf- lotnisko, zostawił mi znaczące ślady w pamięci. Mam nadzieję, że nasz spektakl, a właściwie tekst Ingmara Villqista, bo to festiwal dramaturgii, zostawi trwały ślad w pamięci widzów.
Żegnam. Od dziś już jestem z Wami wciąż.
Dobrego wieczoru.
Dziś odmiana w pocztówkach. Pocztówka znakomita! Kupiłam ją w wyżej wspominanym muzeum.
Jana i Onufrego - wszystkiego dobrego
12 czerwca 2002, środa, 06:28
Gwidona, Jana, Onufrego – wszystkiego dobrego.
Dziś aforyzmy dla Bliźniąt, bo mi wpadły w rękę:
Mądrość służy jak źródło. Wiedza jak jezioro.
Intelekt sięga po krańce rzeczywistości, lecz tylko uczucie może ją przerastać.
Jeżeli chcą ciebie słuchać, zapytaj się siebie, czy masz coś ważnego do powiedzenia.
Dziecko pędzi za całą wiedzą dorosłych, nieświadome, że zawiera ona także śmieci.
Tak radość, jak i cierpienie, prowadzą do tej samej prawdy.
Prawdy nie zdobywa się podstępem.
Prawda jest spokojna w rękach miłości.
Wczoraj opowiedziano mi okropny żart: „Co to jest, goła kobieta pod prysznicem? Czysta głupota.”. No przesadziliście panowie! Naprawdę. Bo ten żart wymyślił jakiś facet oczywiście. Gratuluję. Ale najśmieszniejsze jest to, że opowiedziała mi go pewna bufetowa w tajemnicy, jak donos na cały ród męski, z miną osoby, której ktoś kogoś zabił, szeptem, pochyliwszy się do mnie konfidencjonalnie.
Żegnam Was czule. Wyjeżdżam do Bonn na festiwal teatralny z Nocą Helvera. Wrócę w piątek, to do Was wieczorem napiszę.
Pozdrawiam.
Liczebność członków Unii Wolności maleje wciąż, nawet w Krakowie. To już koniec. Podobno kupcy, handel krakowski zapisał się do Leppera. A Lepper jest już tak opalony, że nie można na to patrzeć. W ogóle ostatnio popularność solarium wzrosła do obłędnych rozmiarów. Obserwuję to w moim małym miasteczku. Ale czy, nie daj Boże, znaczy, że w tym roku, kto jest opalony ten należy do Samoobrony? Śmiejmy się, śmiejmy! Jak mówią mądrzy, Hitler podobnie dochodził do władzy, w każdym razie krzyczał podobne rzeczy.
A jeśli chodzi o twarz w momencie krzyku, ekspresję, obaj panowie mają taką samą. Boże, jak ja się tego boję!
Barnaby i Feliksa - wszystkiego dobrego
11 czerwca 2002, wtorek, 06:45
Barbnaby, Benedykta, Feliksa, Radomiła – Wszystkiego dobrego.
Wyobraźcie sobie, że mam po jednym mężczyźnie – przedstawicielu tych imion. Nieprawdopodobne a się zdarzyło.
Barnaba jest inżynierem i gra na gitarze, to jest jego hobby, ponieważ na co dzień pracuje w zakładach produkujących między innymi iskry zapłonowe czy coś takiego. Wszyscy mają go za dziwaka, ponieważ łowi ryby grając na gitarze, często od bladego świtu.
Benedykt jest ogrodnikiem. Bardzo mi się podoba, że mówię do niego: – Panie Benedykcie, czy ma pan jeszcze daglezje, bo moja przyjaciółka chce się skutecznie odgrodzić od sąsiadów?
Feliks – ma czerwony nos, sepleni i jest strasznie nieśmiały. Długo nie mógł się ożenić z tych trzech powodów, ale kiedy mu się to udało w wieku już dość dojrzałym, oszalał ze szczęścia i jest najwspanialszym mężem, ojcem i dziadkiem. Nos ma dziś fioletowy.
Radomił – to Radek, ten, którego znam. Wiem, że Radomił, bo powiedziałam raz do niego panie Radosławie a on to: – Ho. Ho! Żeby to był Radosław! To Radomił, miałem kopniętą matkę! Zrobiło mi się przykro, ale na całe życie zapamiętałam po pierwsze, że jest takie imię, po drugie, że ktoś, kto je nosi, może być z tego powodu nie najszczęśliwszy. Pan Radomił zmienia mi opony, co roku – z letnich na zimowe i odwrotnie. Robi to w czapce marynarza, bo ma fantazję, mówi, że to imię tak go „załatwiło”, że musi trochę świrować, żeby się dopasować do imienia.
Nie mogłam dziś do Was pisać od szóstej, ponieważ czekałam na zabicie ptaka w moim pokoju a potem bałam się wejść. Trwało to wszystko 45 minut. Zabicie, zabawa martwym ptakiem, znudzenie się tym, odejście kota, i sprzątanie trupa ptaka przez obudzoną mamę, bo męża nie ma w domu.
ŚMIERĆ PTAKA
Śmierć ptaka to jest
mała śmierć
śmierć ptaka to jest
śmierci część
śmierć ptaka to jest
dla człowieka
mała śmierć
śmierci ćwierć
dziesięć deka.
Śmierć ptaka to jest
koci skok
śmierć ptaka to jest
strzał i mrok
śmierć ptaka to jest
żal niewielki
kres bez łez
oczy dwie
snu kropelki.
Dla ptaka to lot
w jądro chmur
dla ptaka to lot
martwych piór
dla ptaka to lot
w którym nie ma
ani drzew
ani rzek
ani nieba.
Śmierć ptaka to jest
kropla krwi
podobna do twej
otchłań taka
ten sam próg
bramy trwóg
więć nie lekceważ
śmierci ptaka.
Jeremi Przybora
Śmierć ptaka słyszałam dziś zza zamkniętych drzwi, tuż po obejrzeniu w telewizji filmu „Żart” Mikea Nicholsa, z wielką rolą Emmy Thompson. Film oglądałam od czwartej rano, rok temu nie zdążyłam go zobaczyć w kinach i wciąż tego żałowałam. Emitowała go dziś nocą, a właściwie nad ranem, telewizja HBO, na moje szczęście. Ten film nakręcono według sztuki teatralnej granej wciąż w wielu teatrach świata. To historia kobiety, profesora uniwersytetu, filologa, kobiety o wyrafinowanym, nadzwyczajnym umyśle i wrażliwości, intelektualistce, która pewnego dnia dowiaduje się, że ma raka, i zaczyna być traktowana przez lekarzy, naukę, świat medycyny, jak przedmiot. Postanawiają na jej przypadku zrobić badania naukowe i od tego momentu nie liczą się z niczym, a z jej duszą i wrażliwością na pewno nie. Nadzwyczajny pomysł. Od jakiegoś czasu namawiano mnie, abym to zagrała, ale wybrałam Steinberg. Nie mogę grać wciąż chorych i umierających, a w każdym razie nie po kolei. Reżyserzy myślą strasznie sztampowo. Po zagraniu Modrzejewskiej, Marleny i Callas, wciąż na przykład mam propozycje grania ról – postaci historycznych, dostałam przynajmniej trzy propozycje tego rodzaju w tym sezonie. Co za schematyczne nawyki myślenia!
Nieważne. Chcę pisać o czymś innym. Rola Thompson zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Piorunujące! Dlaczego? Zagrała ją pięknie, wspaniale, choć przewidywalnie, byłam po lekturze sztuki, nic mnie nie zaskoczyło, ale nie o to chodzi. Jestem porażona jej odwagą. Trzeba być wielką aktorką, człowiekiem i mieć wspaniałą wiarę w ten zawód, jego znaczenie i posłannictwo, żeby odważyć się tak oszpecić, pozwolić robić ze sobą na ekranie to, co tam robią, a co do opowiedzenia tej historii jest z drugiej strony konieczne. Ona sama zresztą, co przeczytałam w napisach, do spółki z reżyserem, napisała scenariusz. A ostatnia scena reanimacji – podczas której nagie ciało, piersi, tej nienajmłodszej już przecież aktorki, nieprzytomne nagie ciało, traktowane jest z taką brutalnością, i brutalnie oglądane kamerą – zainteresowała mnie głównie w aspekcie zawodowym. Wspaniałe. Wielkie podziękowania.
No i co dziewczynki? Te, które w wieku 50 lat zgadzacie się na sesje zdjęciowe do Playboya? I po co? Żeby co powiedzieć ludziom? Że „Stary człowiek i morze”? Przecież wszystkie komputery na mieście, od korygowania tych zdjęć i tak ledwo dyszą. Spójrzcie na Nią, to był prawdziwy „Pictorial”! I w jakiej sprawie!
Jestem złośliwa, niepotrzebnie.
Dobrego dnia.