Marii i Gwidona - wszystkiego dobrego
12 września 2002, czwartek, 06:17
Marii, Amadeusza, Gwidona – wszystkiego dobrego.
Dziś święto Najświętszego imienia Maryi.
Amadeusz – to tylko Mozart, dla nas wszystkich, i niech już tak zostanie, to imię Geniuszu.
Gwidon – to belgijski święty, często w jego uroczystość poświęca się konie i bydło hodowlane.
Byłam na „Pianiście”. To bardzo, bardzo ważny film. Mądry, spokojny, sprawiedliwy. Skromny. Przejmujący. Od dawna w kinie nie byłam z innymi w takiej ciszy i od dawna nie widziałam, żeby wszyscy prawie widzowie zostali do końca napisów nieruchomo, w ciszy, na miejscach, i wychodzili potem z kina w takim skupieniu. Ci, którzy mówią i piszą, że ten film powinien być nowocześniejszy, są idiotami. Właśnie tak powinna była być opowiedziana ta historia, po Bożemu, drobiazgowo, bez efektownych pomysłów, zdjęć, wynalazków, bez wszystkiego, co mamy teraz do dyspozycji w kinie, i bez narracyjnej lekkości. Na ekranie wiele scen, epizodów, których się jakby wstydzę, prostych, zbyt prostych historii, szczególnie w getcie, ale robią one wrażenie i osiągają zamierzony efekt, znaczenie.
A scena wyciągania dziecka spod muru getta pozostanie mi w pamięci całe życie. Skromnie grany, oszczędnie, z kamerą nie naciskającą, nie dobijającą znaczeń, i nie wyciskającą wzruszeń na siłę. Bardzo, bardzo piękny film. Światu się taki film należał, za karę jakby. Nie błysk, nie efekt, nie pomysł, ale opowiedziana spokojnie i jakby w lekkim otępieniu historia Żydów w Polsce, bez przyspieszeń w nudniejszych momentach, bez nerwów reżysera, który chce widzowi pomóc, ulżyć w oglądaniu i nabieraniu wiedzy, przypominaniu sobie i uświadamianiu, powtarzaniu po raz kolejny i zapamiętywaniu. Świat zasłużył sobie jakby na ten film. To film jak kara, jak wyrzut, jak prawda. I dlatego dobrze, że jest realistyczny, linearny, powolny, i cały czas słyszymy zza ekranu jakby zdanie reżysera: To nie film, uważaj, ja – zmęczony i stary reżyser, co widziałem wszystko, byłem wszędzie – teraz przypominam, opowiadam ci, zmęczony, prawdę.
Ten film robi tak, że się wstydzisz w ciemności, na sali, ty, ja, każdy, właśnie dlatego że nikogo nie wyróżnia, nie oskarża specjalnie, wyjątkowo. Jest też sprawiedliwy. Nie dzieli win i cierpienia, nie podlizuje się, nie epatuje, nie prosi, nie żąda, nie wymaga. Jest. Staje się przed twoimi oczami i cię powolnie zagarnia. Polański pisze w ulotce towarzyszącej filmowi: „Pianista jest dla mnie powrotem do dzieciństwa, ale nie jest to film o mnie.”
Jest to film o nas wszystkich, bo przez to, że jest tak zrobiony, tak zwyczajnie, jest w nim coś z naiwnej, rzetelnej opowieści o strasznym i przerażającym, ale w zdumiewający sposób wciąż nas dotyczącym. Ja bardzo dziękuję.
Dobrego dnia. Nie mam najlepszego nastroju. I nie mam nadziei.
Jacka i Piotra - wszystkiego dobrego
11 września 2002, środa, 08:42
Dagny, Jacka, Prota – Wszystkiego dobrego.
Na imieniny Dagny, zdjęcie najbardziej znanej u nas Dagny Przybyszewskiej.
Ku przestrodze wszystkich pań, aby nie wiązać się i nie zakochiwać w takich typach jak Przybyszewski, oczywiście, jeśli ma się tak konwencjonalne plany na życie jak rodzenie dzieci, zakładanie normalnego ogniska rodzinnego i domu. Tacy mężczyźni wymagają ofiar, dyspozycji całożyciowej, braku potomstwa, braku przywiązania do przedmiotów i schematów. Odrzucenia konwenansu i tradycyjnie pojmowanych wartości oraz tego, co nazywamy honorem kobiety i zaufaniem małżonków wobec siebie. Ale jeśli już się zgodzisz na to wszystko, w zamian masz szansę na życie ciekawe, szalone, zakręcone, inspirujące, rozwijające, i jeśli kochasz naprawdę – bardzo, bardzo bolesne! Jak Dagny. I jeśli któraś z pań ma mocne nerwy, ochotę na przygody i mocne wrażenia – taki partner jak znalazł. Wśród artystów, dyrektorów, decydentów, przedsiębiorców, a nawet zwykłych mężczyzn, a głównie po prostu alkoholików i narkomanów, masę takich typów. Wszyscy Ci, którzy uważają, że są z jakiegoś powodu wyjątkowi. Wybrańcy Bogów. Jeśli się wiążesz z Wybrańcem Bogów, patrz na zdjęcie Dagny i nie cierp, bo sama tego chciałaś. To, że Przybyszewski przy okazji był naprawdę kimś i zostawił wspaniałą spuściznę po sobie i że bez niego pewna epoka w dziejach polskiej kultury i sztuki nie byłaby tak wspaniała, to już tylko dodatek, a dla żony absolutny drobiazg, no chyba że umrze szybko, nie rozwiedzie się tuż przed śmiercią, nie napisze testamentu na rzecz kogokolwiek, o kim nie miałaś pojęcia, i zostaną tantiemy i prawa do jego twórczości dla Ciebie i dzieci. O moje biedne żony twórców, Muzy geniuszów, nie zazdroszczę wam!
Także i geniuszów zarządzania na przykład, bo taką nieszczęśnicę znam! (I co z tego Halinka, co to wiesz? Rozmawiałyśmy o tym w nocy? On ci w rezultacie zostawi dom i tyle!? I Geniusz odejdzie, żeby tworzyć filię firmy w Bielsku Białej, i tyle. Ile wycierpiałaś dotąd? Boże, co taki facet, co ma dobre samopoczucie i uważa, że jest fantastyczny i wyjątkowy, może powiedzieć drugiemu człowiekowi?! Jak ty w ogóle możesz teraz żyć z tymi słowami, co usłyszałaś o sobie? A dzieci? Czy to było warto? To wszystko wstrzymywać? Oj, Halina, Halina, zmarnujesz życie i sobie, i dzieciom, jesteś za młoda! Ja wiem, wciąż go kochasz, bo jest nadzwyczajny, wyjątkowy, jedyny, wiem! Dagny przynajmniej znosiła to dla dobra sztuki, wielkiej idei, a ty? Dla dobra jakiejś zasranej firmy! To prawda, Dagny umierała i z głodu, i z miłości, i opuszczenia, a ty tylko z opuszczenia i miłości, to prawda. Oj Halina, Halina. Tylko mi więcej nie mów, że popełnisz samobójstwo! Nawet w żartach przez telefon! Halusia, on ci mówi, że cię kocha i że wszystko jest dla twojego dobra i dla dzieci!? A ty go ściągasz w dół i hamujesz w rozwoju, bo za nim tęsknisz i dzieci też!? Halina!!!!)
A Dagny? Jedni mówili: awanturnica dorównująca mężowi. A ja widzę ją tylko nad grobem ich dziecka i nijak inaczej jej nie mogę zobaczyć.
Nie wiem, po co to wszystko dziś piszę, 11 września, łączy się po prostu z ogólnym przerażeniem i depresją, w rocznicę koszmaru, który się zdarzył rok temu, i może dlatego takie czarne myśli.
Och! Mimo wszystko dobrego dnia.
Przerwałam wczoraj dietę. Muszę teraz niespodziewanie kilka dni od świtu do nocy spędzić w telewizji, nie wychodząc, a tam trudno tę dietę przeprowadzić, kontynuować. 2 kilogramy 300 gram to jest zdobycz tego tygodnia reżimu. Jak skończę Porozmawiajmy… i zacznę prowadzić znów bardziej konwencjonalny tryb życia, zacznę na nowo.
Dobrego dnia.
Bernarda i Sobiesława - wszystkiego dobrego
10 września 2002, wtorek, 06:48
Aldony, Łukasza, Mikołaja – wszystkiego dobrego.
Aldona – imię podobno pochodzenia litewskiego, znaczenie jego niejasne, tak piszą w mojej książce, i za to ją lubię. Aldona śmiało idzie własną drogą, jest dumna i niezależna. Jest uparta i trwa przy swoim zdaniu niezależnie od konsekwencji. Kierują nią wielkie ideały i walczy o nie odważnie i szlachetnie, ale zniechęca ją każda zawiłość, lubi proste i jasne sytuacje. Jest świetną towarzyszką życia, żoną i matką. Hobby – kulinaria, uprawa roślin. Szczęśliwy dzień – sobota. Kolor – czarny. Kamień – onyks. Roślina – narcyz. Owoc – jeżyna.
Łukasz – pochodzenie łacińskie, oznacza pochodzącego z Lukanii, krainy w południowej Italii. To człowiek zdolny, o doskonałej pamięci, pilny i pracowity. Nie uznaje cwaniactwa i chodzenia na skróty. Cierpliwy, skuteczny, systematyczny, metodyczny. Przywiązany do ustalonych porządków i procedur. Nie za bardzo lubi się uczyć, i braki w wykształceniu przeszkadzają mu w powodzeniu na wyższych stanowiskach. Jeśli chodzi o moje prywatne kontakty z Łukaszami – bardzo przyjemni mężczyźni, a braki w wykształceniu w ogóle nam nie przeszkadzały, no, ale to było w młodości a w tym wieku jeszcze wykształcenie nie gra roli. Hobby – astronomia, muzyka. Kolor – rudy. Kamień – malachit. Roślina – kasztanowiec. Owoc – czarna jagoda.
Mikołaj – to imię greckie, wyobraźcie sobie, oznacza zwyciężającego dla swego ludu. Mikołaj dąży do wielkości i sławy. Chce być poszukiwaczem, zdobywcą. Ma naturę społecznika i opiekuna, i w swoich działaniach nie kieruje się swoimi korzyściami. Panuje nad emocjami, jest kulturalny i subtelny, ale zdarza mu się popadać w depresje i melancholie. Lubi dawać prezenty! Kolor – biały. Kamień – granat. Roślina – cedr. Owoc – figa.
Naszego psa wciąż nie ma. Powoli tracimy nadzieję. Greta urodziła się u nas, w naszym domu. Pewnego dnia poszłam do schroniska w Milanówku i przyprowadziłam Ritę, okazała się być w ciąży, urodziła jedenaście brązowo-beżowych szczeniąt. Jednym z nich była Greta.
Od początku była zahukana i nieśmiała. Wchodziła, wciskała się między swoje posłanie a ścianę i tam odwrócona od świata pupą leżała godzinami. Zostało jej od tego tam siedzenia sprasowane, przekrzywione ucho. Miała wielkie kompleksy i była niepewna siebie, pewnie dlatego, żeby sobie poprawić nastrój i humor, dużo jadła. Jej namiętnością i miłością największą było jedzenie. Dla kromki świeżego chlebka posmarowanego pasztetem, oddałaby wszystko.
Bardzo lubiła chleb i czekała zawsze na mnie, po spektaklu, nocą, bo wiedziała, że mimo zakazów lekarza, nakarmię ją, z sympatii do niej i miłości, kanapkami. A lekarz błagał o jej odchudzanie. Kupowałam karmy dla psów otyłych, z jarzynami, wypełniaczami itd., ale zawsze nocą kończyło się na chlebku z pasztetem wyproszonym błagalnym spojrzeniem wybałuszonych oczu. Była skromną, brzydką, przedwcześnie postarzałą suką, schorowaną i niedołężną właściwie od młodości, przez otyłość.
Jej matka Rita, dużo od niej starsza, zawsze była w lepszej formie, wydawała się młodsza i zwinniejsza, bo nigdy właściwie dużo nie jadła, i jak to matka oddawała córce, czyli Grecie, wszystkie przysmaki. Od kilku dni, od kiedy Grety nie ma, wszystkie miski wracają do domu prawie pełne. Rita prawie w ogóle nie je, nie ma apetytu, jak zwykle, za to ma piękną jedwabistą, błyszczącą sierść, jest nadzwyczajnie sprawna i urodziwa.
Tak przy okazji, dzięki obserwacji tych dwóch psów mogę powiedzieć z całą pewnością, że jedynym sposobem na zachowanie wiosny urody i zdrowia do późnej starości, bo Rita ma około 12, 13 lat, jest oszczędne jedzenie. Greta gryzła, był to tak zwany groźny pies, ale gryzła z nerwów i stresu, jak to osoba otyła nie lubiła niepokoju, biegania, rowerów, obcych, krzyku, niespodziewanych ruchów, podskoków. Lubiła spokój, bezruch i nudę. Nie cierpiała niespodzianek i gości. Jak to otyli, którym trudno się ruszać. Ciągle na nią czekamy. Może jeszcze wróci.
Piotra i Mikołaja - wszystkiego dobrego
9 września 2002, poniedziałek, 06:02
Anieli, Jacka, Piotra, Sergiusza – wszystkiego najlepszego.
Aniela – Mój Boże, Aniela – jedno z najczęstszych, najwspanialszych imion w polskiej literaturze dziewiętnastowiecznej, romantycznej – zniknęła zupełnie. W mojej książce z imionami jest Anita, Aneta, Angelika a Anieli ani śladu. Ostatnia Aniela, którą znam, to Aniela od szycia gorsetów w śródmieściu Warszawy, szyła mi gorset do Modrzejewskiej, do wielu ról do teatru. Ostatni gorset, jaki u niej zamawiałam, był do Marleny, bardzo specjalny, pod tę jej słynną przezroczystą suknię, zresztą grałam w nim samym potem na scenie duży fragment. Och Aniela! Debiutowałam Anielą w Ślubach panieńskich, a prof. Świderski, reżyser przedstawienia, krzyczał na mnie: „Aniela jest od anioła a nie do diabła!”.
Jacek – twórczy umysł i duży indywidualizm. Szerokie zainteresowania i wiele uzdolnień. Pewny siebie, najchętniej udowadnia innym, że się mylą i wszystko wypowiada autorytatywnym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. Jacek może osiągnąć w życiu bardzo wiele pod warunkiem, że będzie wolny w decyzjach i będzie miał absolutną swobodę działania. Jest błyskotliwy, zawsze nowoczesny i modny, dobrze ubrany, lubi podróżować. Szczęśliwy dzień – środa. Kamień – topaz. Roślina – dąb. Owoc – mango.
Piotr – imieniny Piotra są w tym miesiącu aż cztery razy, 9-ego, 11-ego, 12-ego i 25-ego, to przesada! A Piotr nie lubi udawać, jest szczery i prostolinijny, wręcz naiwny. Dyplomacja nie jest jego mocną stroną. Piotr idzie prostą drogą, choćby była stroma i kręta. Jest w nim całe życie coś z małego chłopca. Panie bardzo lubią Piotrów. Szczęśliwy dzień Piotra – piątek. Kolor – zielony. Kamień – malachit. Roślina – topola. Owoc – brzoskwinia.
Sergiusz – Sergiusza nie ma w książce imion, ale zdaje się, że Sergiuszów też niewielu jest u nas.
Wszyscy dookoła mnie mówią, opowiadają, zachwycają się filmem „Pianista”. Ten film pewnie przez swoją oszczędność w opowiadaniu, „konkretność”, „suchość”, brak sentymentalizmu, neutralność i brak emocji, robi na wielu ludziach piorunujące wrażenie. Muszę natychmiast, w pierwszej wolnej chwili mu się poddać.
MAKARONIKI Z PŁATKÓW OWSIANYCH – Przepis w notesie mojej mamy pod oryginalnym tytułem: ZDROWE CIASTKA DLA DZIECI.
Płatki zrumienić na patelni, posypać cukrem i ostrożnie mieszając doprowadzić do stanu, w którym cukier się całkowicie stopi. Mąkę z proszkiem, solą i cukrem waniliowym dodać do płatków, jaja rozbełtać i dodać. Wszystko razem wymieszać, ciasto kłaść łyżeczką na wysmarowaną tłuszczem blachę i piec przez 15 minut.
Nie daję żadnej gwarancji za ten przepis, ja bym wolała na miejscu płatków owsianych mieć migdały w płatkach, ale może płatki owsiane są zdrowsze. Przepis zamieszczam na prośbę moich korespondentów, bez zobowiązań i bez emocji również. Mogę Wam przepisywać te receptury co jakiś czas, i z mamy notesika, i z mojego młodomężatkowego, bardzo proszę. Tyle tylko że ja ich nigdy nie sprawdziłam, w przeciwieństwe do mojej mamy.
Mój pies nie wrócił. Ciągle jej nie ma. Jeszcze wciąż mam nadzieję.
Po tygodniu diety schudłam dwa kilo.
Pozdrawiam. Dobrego poniedziałku.
Marii i Adrianny - wszystkiego dobrego
8 września 2002, niedziela, 11:03
Klementyny, Marii, Radochny, Radosławy – wszystkiego dobrego.
Klementyny, Radochny i Radosławy w ogóle nie ma w mojej książce, życzę paniom mimo to wszystkiego najlepszego.
Maria natomiast według tej książki lubi kolor błękitny, jej kamieniem jest akwamaryn, rośliną – niezapominajka, owocem – mango, hobby – parapsychologia, plastyka, śpiew, sportem ulubionym – wycieczki górskie, joga, jazda na rowerze, zawodem – przedszkolanka, nauczycielka, pielęgniarka a szczęśliwym dniem – poniedziałek.
Dziś całe rano pisałam list do „Życia Warszawy”, o który mnie poproszono. Cytuję go Wam, bo nie mam dziś już siły na nic więcej, tym bardziej że postanowiłam dziś jeszcze:
Oto list. A dla Was – dobrej Niedzieli.
Szanowny Panie,
proszą mnie Państwo – to znaczy „Życie Warszawy” – o wypowiedź na temat Oczyszczalni Ścieków w Grodzisku Mazowieckim, która zatruwa Milanówek.
Kiedy kupowałam dom w Milanówku 12 lat temu, byłam przekonana, że oto inwestuję w swoje zdrowie i zdrowie moich dzieci i zaczynam żyć nie tylko w oazie spokoju ale także czystości. Miasto-Ogród kojarzy się z krystalicznie czystym powietrzem i wodą, ze zdrowiem. Tak myśleli i w tym przekonaniu żyli wszyscy mieszkańcy Milanówka. Nie wiedziałam i nikt nie wiedział, że w roku 1985, Grodzisk Mazowiecki zbudował na granicy Milanówka oczyszczalnię ścieków dla Grodziska, Milanówka i Brwinowa a także Podkowy Leśnej, czyli dla 80 tysięcy ludzi, i oczyszczalnia ta już w momencie budowy miała przestarzałą technologię, że nigdy później, przez te 16 lat eksploatacji, nie wyszła poza I stopień oczyszczania a powinno ich być V, i że przez te lata nawet nie wysilono się na usypanie wału ziemi i obsadzenie terenu dookoła oczyszczalni drzewami, żeby, choć trochę, zatrzymać rozsiewane przez wiatr bakterie. Wszystkie badania robione w Milanówku, a badano skażenie powietrza 36 razy, ostatni raz – niecały miesiąc temu, wykazują wysokie przekroczenie norm skażenia powietrza i – jak to określa Główny Inspektorat Sanitarny – w miejscu tym istnieje „zagrożenie dla naturalnego środowiska człowieka”, a ilość bakterii, grzybów i świństw, gronkowców, paciorkowców, bombowców w powietrzu, zagraża bezpośrednio życiu i zdrowiu ludzi.
Mieszkam ze swoimi dziećmi w centrum Milanówka i dotyczy mnie to bezpośrednio. Bakterii nie widać! Mieszkańcy Milanówka nie mają świadomości zagrożenia, a kolejni burmistrzowie – wyobraźni i woli kategorycznego załatwienia tej sprawy. Inwestycje – robione i w Grodzisku Mazowieckim, i Milanówku – to rzeczy, które „widać”, trotuary, deptaki, które przysparzają konkretnym decydentom splendoru i wyborców, świadczą o ich „gospodarności”. Zagrożenia w powietrzu nie widać! A inwestycja jest duża, z punktu widzenia kadencji wysokiego urzędnika państwowego – „nieopłacalna”.
Ostatnie zalecenie Głównego Inspektoratu Sanitarnego brzmi: natychmiast albo zamknąć oczyszczalnię, albo zacząć gruntowną modernizację, a najlepiej zastanowić się nad nową lokalizacją, bardziej oddaloną od siedzib ludzkich, ponieważ oczyszczalnię praktycznie należy budować od początku.
Nie wiem co mam robić, skoro nie reagują wydawałoby się wykształceni, myślący społecznie i rozsądnie ludzie, wybrani do ochrony i rządzenia w swojej „Małej Ojczyźnie”, jaką jest dla każdego z nas miejsce, w którym żyjemy, rodzimy i wychowujemy nasze dzieci, spędzają ostatnie lata życia nasi rodzice? Przykuć się do bramy oczyszczalni i nie wpuścić żadnego więcej samochodu – szambiarki? Napisać sprayem na nawierzchni ulicy głównej – korytarza wiatrów, czyli korytarza skażenia: UWAGA! TĘDY NADCHODZI ŚMIERĆ!? Czy może: BURMISTRZ GRODZISKA – MORDERCA!? Powiesić transparenty: LUDZIE, OCKNIJCIE SIĘ, BO WAS ZABIJAJĄ!?
Za chwilę wybory, oczywiście, że powinien wygrać ten kandydat, który poradzi sobie z oczyszczalnią, ale jak to zrobić? Jak uświadomić ludziom zagrożenie? Skąd wziąć pieniądze na tak wielką inwestycję, skoro przez te 16 lat pieniądze zostały wydane na coś innego?
Piszę list w poczuciu bezradności. Dookoła władze Milanówka mówią z bezradnym miłym uśmiechem o powolnej modernizacji i jakichś doraźnych środkach, w momencie kiedy każdy dzień, każda chwila jest na wagę złota w tej sprawie.
Każdy dzień jest niebezpieczny. Nie wiadomo co robić? Nie mam w sobie społecznego temperamentu działacza, jestem aktorką, umiem grać, czy mam zagrać monodram o śmierci z powodu oczyszczalni ścieków? Mogę się jeszcze stąd wyprowadzić. Tak jak wiele osób ostatnio. Ale to nie chodzi tylko o mnie, o moją rodzinę. Każdego dnia zalewa nas bezbronnych „gówno” 80 tysięcy ludzi, a nie trzeba chyba przypominać jak niebezpieczne są bakterie kałowe, ile niosą ze sobą chorób, to nie zagrożenie dla Milanówka a dla kilku miast okolicznych, dla Grodziska – mordercy także.
Pozdrawiam serdecznie.
Krystyna Janda – Mieszkanka Milanówka.
Milanówek – Miasto Skażone, 7 września 2002.
Reginy i Melchiora - wszystkiego dobrego
7 września 2002, sobota, 07:53
Ani jednego papierosa od 20 dni – żeby dopełnić zwyczaju panującego w książkach – pamiętnikach kobiet.
Reginy, Melchiora – wszystkiego dobrego.
Regina – czyli królowa, piękne imię, którego w ogóle nie ma w mojej książce, Melchiora zresztą też nie ma.
My znamy tylko tego Melchiora, co z Baltazarem i Kacprem przyszli do żłóbka, no i Błogosławionego Melchiora Grodzieckiego, znanego na Śląsku.
Podróż na jeden dzień do Moskwy zaczęła się od tego, że w samolocie koło mnie, piękny stary siwy Żyd założył na głowę biały szal z czarnymi paskami na dole – co zapomniałam jak się nazywa ale chyba tałes – wyjął z pięknie haftowanego czarnego aksamitnego woreczka to czarne pudełeczko, które też sobie założył na głowę, i też zapomniałam jak się nazywa, modlitewnik, i modlił się cały lot tak żarliwe, że ja zupełnie spokojna w poczuciu błogosławionego bezpieczeństwa, otworzyłam opowiadania tzw. gejowskie, czyli Muzyczne, Iwaszkiewicza i pogrążyłam się w lekturze i błogostanie.
W Moskwie na lotnisku okazało się, że ambicją witających mnie, jest to, abym nie przeszła oficjalnie żadnej z kontroli, tylko bokiem, przejściem dla VIP-ów, o czym nie chcieli słyszeć i czego zupełnie nie mogli zrozumieć ani wojskowi, ani urzędnicy pracujący na tym lotnisku, i słusznie.
Tak więc zamiast spokojnie stać sobie w kolejce z innymi i zupełnie zwyczajnie przejść, poniewierali mną, wracali, cofali, coś krzyczeli, wszyscy sprzeczając się o moje VIP-owstwo, co do którego ja nie miałam żadnych ambicji, za to witający mnie – ogromne.
Już nocą pojechałam do hotelu MIR, czyli POKÓJ, co wygląda jak Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, i czekałam godzinę lub dłużej, na dziennikarkę, która miała przyjść i ze mną zrobić wywiad. Czekałam zaprzyjaźniając się skutecznie i na całe życie, w tak zwanym międzyczasie, z cudowną Natalią – tłumaczką i moją opiekunką, która przetłumaczyła wszystkie polskie filmy na rosyjski i kocha Polskę i Polaków.
Wydzwoniona przez Natalię, po długim czasie oczekiwania, dziennikarka, powiedziała wreszcie, że ma coś innego do roboty, i Natalia sobie poszła do domu, a ja nocą, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, którym było poszukiwanie noża do pokrojenia arbuza, niespodziewanie zaprzyjaźniłam się w jednym z pokoi – nad kupionym przez nie i pokrojonym już arbuzem – z dwiema pisarkami polskimi, panią Terakowską i panią Grocholą.
Nad ranem około 04:00 obudziło mnie walenie do drzwi, i jacyś rosyjscy mężczyźni, sądząc z języka, którym się posługiwali, prosili, żebym ich wpuściła. Ja nie chciałam, oni mówili, że na chwilę i że nie pożałuję. Bardzo mnie rozbawił ten wieczny argument mężczyzn, że kobieta nie pożałuje jak się da namówić, bo jest on przede wszystkim w przypadku wielu panów naprawdę „na wyrost”, i powiedziałam im, że wierzę, iż byłoby fajnie, ale nie będę tego weryfikować. Zrozumiałam szybko, że zatelefonowanie do recepcji jest dla mnie bez Natalii niewykonalne, ponieważ mój pokój na przykład ma numer 1027 a numer telefonu w tym pokoju jest 876-549-734, zupełnie nie wiadomo dlaczego, i równie skomplikowany jakiś numer jest do recepcji, a ja go nie zapisałam ani tym bardziej nie zapamiętałam.
Sprawdziłam więc, czy jestem dobrze zamknięta i czy klucz tkwi w zamku, bo oni kombinowali otworzyć go czymś metalowym od strony korytarza, i spokojnie zasnęłam kołysana szumem pięści uderzających we drzwi.
Następnego dnia rano, mojego ważnego moskiewskiego dnia, poszłam na śniadanie za piętnaście dziesiąta, bo jestem na diecie i na śniadanie mogę wypić tylko kawę. Poprosiłam kelnera o mleko do kawy, a on pokazał mi palcem odległy stół-bufet i poradził, żebym sobie sama przyniosła, ja go zapytałam w związku z tym, co on robi na tej sali, on mi na to odpowiedział, że on „rabotajet”, ja na to powiedziałam aha, i poszłam sobie po mleko. O 10.02 poprosiłam innego kelnera o dolewkę kawy a on pokazał na swoim zegarku, że jest dwie minuty po 10.00 i już czas minął, jest po śniadaniu. Zapytałam czy za „dieńgi” – co w moim przekonaniu znaczy pieniądze – dostanę kawę, powiedział, że tak, ale nie u niego, mam sobie gdzieś tam iść, na piąte piętro do baru czy coś, więc zrezygnowałam.
Następnie pojechałam, z czekającymi na mnie Natalią i kierowcą Saszą, aby wypełnić mój pierwszy punkt programu – Spotkanie z czytelnikami i podpisywanie książek na terenie wystawowym. Teren wystawowy, to słynny teren wystawowy zbudowany na rozkaz Stalina około roku 1950, bez liczenia się z kosztami, z okazji Wielkiej Wystawy Myśli i Nauki Radzieckiej. Nieprawdopodobne miejsce, w którym Fellini marzył, żeby nakręcić film.
Na miejscu, przed szlabanem w bramie wjazdowej, okazało się, że niestety nie mamy załatwionej przepustki na wjazd, więc byłam świadkiem nieprawdopodobnego „teatru” urządzonego natychmiast przez moją, ulubioną już w tym momencie, Natalię. Ta darła się na całą Moskwę: – Eta Wielikaja Aktrisa iż Polszy!!! Strieljaj!!! Ubij mienia a ja wjedu!!! Czyli – Ja wiozę wielką aktorkę z Polski, tam na nią czekają telewizje i tłum ludzi! Rozstrzelajcie mnie a ja wjadę! Zabijacie a ja muszę wjechać! Ja wam tu zostawię moją torebkę! (I rzucała torebkę na ziemię) Dokumienty! (I wyszarpywała dokumenty z torebki i rzucała w okienko budki zupełnie tym nie poruszonej i – co więcej – nie zdziwionej zachowaniem Natalii, strażniczki, „Strzelaj!” – darła się dalej do umundurowanych strażników. Zabij!!! A wszystko to w akompaniamencie klaksonów aut czekających na wjazd stojących w potwornej kolejce za nami. Umundurowani z kolei dorównując Natalii ekspresją krzyczeli: – Nie lzija! Odjeżdżaj! Ona wtedy krzyczała do naszego kierowcy „Sasza! Stój!” Itd. Itd. W pewnym momencie jakiś samochód chciał wyjechać z wystawy i szlaban podniesiono, a wtedy Natalia, zupełnie dla mnie niespodziewanie, wrzasnęła „Sasza! Dawaj! Dawaj!”, i wskoczywszy do samochodu, zbierając jednocześnie torebkę i dokumenty, zmusiła Saszę krzykiem do naciśnięcia gazu i przejechaliśmy bezprawnie. Myślałam, że będą za nami strzelać, ale okazało się, że nie. Zresztą Sasza odjechał całą mocą silnika i tyle nas widzieli.
Na wystawie, w stoisku polskim, okazało się, że nie czeka na mnie ani jeden czytelnik i nie ma żadnej telewizji, więc Natalia i Sasza oddaliby życie po to, żebym się mogła punktualnie, według harmonogramu Instytutu Polskiego napić kawy, bez nerwów, spokojnie w towarzystwie miłych księgarzy i wydawców z Polski. Siedziałam sobie dość długo, nic się nie działo, Natalia odganiała wariata, co wciąż sięgając przez moje ramię brał nam ciasteczka Delicje, po które przychodził codziennie, jak twierdziły panie obsługujące od kilku dni polskie stoisko, lubił też krówki cukierki przygotowane do częstowania ewentualnych kontrachentów. Nagle ni stąd, ni zowąd zrobił się jakiś tłum i zdumiona spostrzegłam, że w moim kierunku idzie były prezydent Jelcyn, z żoną i osobami towarzyszącymi.
Zgłupiałam, wstałam, Natalia rzuciła się i włożyła mu natychmiast do ręki książkę „Gwiazdy mają czerwone pazury” po polsku a on długo stał i się w nią wpatrywał, po czym zapytał rozbrajająco: „Szto eta?”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Co to jest”. „Eta kniga” – „To książka” – odparłam równie prostolinijnie i rozbrajająco, bez namysłu, ale Natalia już mówiła, że ja jestem najważniejsza aktorka polska i Wajda, i Złota Palma, i Człowiek z Marmuru, i z Żelaza, i w ogóle, ale jemu nic nie mówiły te nazwy i nazwiska, rozejrzał się dookoła i zobaczywszy zdjęcia samych kobiet – pisarek i ani jednego mężczyzny wśród piszących w Polsce, powiedział nagle zagadkowe zdanie spoglądając jednocześnie na przystojnego mężczyznę stojącego koło niego, a oglądającego właśnie moją drugą książkę „Moja droga B”, mało interesującą, bo prawie bez zdjęć: „A mój minister woli mężczyzn” i miał wyraźną ochotę przysiąść na wolnym krzesełku obok mnie i zjeść sobie jedno ciasteczko pt. Delicje, a jeszcze lepiej napić się kawy, bo wyraźnie już „leciał z nóg”. Ale bynajmniej mu nie pozwolono, powleczono go dalej, a urocza, naprawdę urocza, jego żona życzyła mi wszystkiego dobrego, uścisnęli mi rękę i zniknęli tak jak się pojawili, a odchodzące za nimi telewizje i kamery krzyknęły, że to spotkane będzie w dzienniku wieczornym „na telewidieniu”.
Dzięki zamieszaniu z Jelcynem wariat zjadł sobie Delicje, krówki, rodzynki i zabierał się do orzeszków w czekoladzie, ale go Natalia postraszyła policją. Siedziałam sobie jeszcze chwilę czekając na czytelników i wtedy zjawiła się polska telewizja. Żałowali, że ich nie było jak był Jelcyn, a teraz chcieli sfotografować jak podpisuję książki, a ponieważ nikogo nie było, kto by mnie o to prosił, więc pracownice stoiska, Natalia i wszyscy wzięli po książce do ręki i ustawili się w kolejce przede mną do podpisywania i byli naprawdę, mogę to powiedzieć z dumą, wzruszeni i szczęśliwi, że będą mieli książki z autografami, naprawdę. (Chciał też w tej kolejce do mnie stanąć wariat, bo myślał, że coś dają, może krówki albo Delicje, ale Natalia go odgoniła.) Telewizja sfotografowała tłum moich czytelników i podpisywanie, i znów zasiadłam w towarzystwie dwóch, trzech osób, przemiłego tłumacza moich felietonów, jakiejś wielbicielki, co przyjechała aż z Uralu.
Natalia strasznie przeżywała Jelcyna i pytała mnie, czy zdaję sobie sprawę z tego, że czasem sekunda może odmienić życie człowieka. Powiedziałam jej, że gdyby on był Stalinem i gdyby był rok 50, wróciłabym do Polski jako największa polska pisarka, moje książki zostałyby przetłumaczone, zupełnie nie wiadomo dlaczego, na wszystkie języki świata i sprzedane w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich w milionach egzemplarzy, w Warszawie dostałabym willę z ogródkiem i wodotryskiem, wszystkie teatry stanęłyby do mojej dyspozycji a ślad ręki Stalina na mojej dłoni byłby czczony i pielęgnowany do końca mojego życia, ale Natalia twierdziła, że Jelcyn to też jest coś, i tylko się dziwiła, że on mnie w ogóle nie zna. Ja jej odpowiedziałam, że jak bym zobaczyła moje imię i nazwisko stojące przede mną napisane tymi ich literami to też bym mnie nie znała, tak jak i MacDonaldsa nie poznałam napisanego ich bukwami, a potem przypomniałam sobie, że Jelcyn przecież czyta po rosyjsku i to są jego litery, a nie znają tu moich filmów i mnie, bo były one tutaj zawsze zakazane i nie mogli ich poznać, nawet gdyby nie mogli bez tego dalej żyć.
Nagle Natalia zawołała jakiegoś pana i przedstawiła mi go jako wielkiego moskiewskiego aktora, ten dosiadł się i zaczął opowiadać, a mnie Natalia, od tego momentu jako tłumaczka, przestała być potrzebna. Wszystko nagle rozumiałam. Wiadomo aktor! „Aktorzy wszystkich krajów łączcie się!”. Od razu zrozumiałam, że to moja krew i jego opowieści płynęły do mnie bez przeszkód.
Najpierw powiedział mi, że grał w polskim serialu „Syzyfowe prace” i kocha Polskę, i bardzo mu w Polsce było dobrze, mimo że za każdym razem, jak był u nas, to go pobito i okradziono, ale …mimo wszystko. Potem powiedział, że ja muszę być wspaniałą aktorką, bo to widać jak go słucham, czyta się to z ekspresji mojej twarzy, no to ja go poprosiłam w tym momencie o autograf, a kiedy Natalia opowiedziała mu historię o wizycie Jelcyna, bardzo się zdziwił, że Jelcyn czyta, i bardzo się z tego ucieszył. Potem westchnął, że Rosja to dziwny kraj a ostatnio jeszcze dziwniejszy, i opowiedział, że poprzedniego wieczora zaproszono go do audycji telewizyjnej pod tytułem „Czego chcą kobiety”, aby opowiedział jako aktor teatralny i satyryk, czego chcą kobiety w teatrze.
Przed nim występowały jakieś dwie panie, i jedna chciała mieć dziecko, ale żeby mąż z nią nie mieszkał tylko jej to dziecko zrobił i je utrzymywał, bo ona bardzo marzy o dziecku, ale ją na nie nie stać. Z widowni natychmiast podniósł się młody człowiek oświadczając, że jak on skończy studia za dziewięć miesięcy to może utrzymywać jej dziecko i że to będzie bardzo wygodne, będzie miał z nią dziecko, ale sobie będzie żył gdzieś tam i sobie będzie pracował bez komplikacji, no ale to za dziewięć miesięcy, bo on musi skończyć studia i wtedy zacznie zarabiać. Ona na to powiedziała, że dziewięć miesięcy to akurat w sam raz, i czy mu nie przeszkadza, że ona ma 33 lata a on prawdopodobnie 24, 25. On na to, że w ogóle, i potem już się jakoś umawiali, poza kamerą.
Druga kobieta w tym programie chciałaby mieć męża, ale żeby nie uprawiał z nią seksu, tylko sobie z nią był i mieszkał, i był przyjacielem, może być inwalidą, kaleką, to jej nie przeszkadza. Na to prowadząca program bardzo się ożywiła i powiedziała, że to jest bardzo poważna propozycja, bo jest wielu teraz kombatantów z Afganistanu, kalekich żołnierzy z Czeczenii i zapytała, jaki rodzaj kalectwa mógłby wchodzić w grę ewentualnie. Kobieta odpowiedziała, że może na przykład nie mieć rąk, nóg, itp. Prowadząca pogratulowała tej pani i poradziła, żeby się zgłosiła do odpowiednich instytucji. No a potem wystąpił mój rozmówca i zupełnie nie wiedział, czego kobiety mogą szukać w teatrze w związku z przedmówczyniami i co by je tak naprawdę w teatrze zachwyciło i oczywiście wypadł w tym programie najsłabiej.
Minął nasz czas podpisywania i spotkań z publicznością, więc Natalia wywlokła mnie z terenów targowych i zaczęłyśmy długą podróż w korkach przez Moskwę do jakiegoś radia, gdzie razem z Beatą Tyszkiewicz miałam udzielać wywiadu.
Jadąc centymetr po centymetrze zabawiałam się rozmową z Natalią, która okazała się wielką znawczynią polskiej kultury, polskiego filmu, przyjaciółką i znajomą wielu moich kolegów i koleżanek z Polski. W pewnym momencie powiedziała mi, że zawsze mnie podziwiała a teraz polubiła naprawdę, ale ja jestem bardzo nieostrożna, bo na przykład torebkę kładę na podłodze, klucz na stole itd., a to przenosi nieszczęście. A ona, Natalia, jest bardzo przesądna i w związku z tym ostrożna. Zdumiona chciałam znać szczegóły, i wtedy Natalia zaczęła snuć opowieść mniej więcej w tym stylu: „Kiedy byłam młoda, panimajesz, u mnie była taka koleżanka i my pojechały do wróżki, bo ona sama bała. O! W tym domu, Kristinoczka (bo od jakiegoś już czasu tego dnia byłam dla Natalii Kristonoczką), Bułchakow napisał „Mistrza i Margeritu”! W tym zielonym. Da. I ta wróżka to była, paniamajesz, taka nastajaszcza cyganka, u niej było w domu wielkie bogactwo i ona nam powiedziała od razu prawdę i wszystko się sprawdziło. Ona powiedziała mojej koleżance „U ciebia budziet straszne życie” O! A ta krasna zwiezda, Kristinoczka, ona ma sześćdziesiąt merów, taki jeden czubek i w niej rubinowy kamień, bo to gwiazda iz Kremla. I ta moja przyjaciółka ona wlubiłas w jeden menszczyzna, co on wyszedł z więzienie i był hazardzista, on w karty grał i u niego był w jeden dzień worek pieniędzy a w drugi nic, panimajesz? O! A tu, Krystinoczka, jest ten słynny dom na nadbrzeżu, w którym mieszkali wszyscy, i Mołotow, i Beria, i potem Chruszczow, wszyscy, strasznyj dom, a teraz na nim taka wielka gwiazda Mercedesa, widzisz? I oni, ta moja przyjaciółka iż tym hazardzistą bardzo pili i on się potem stoczył i był taki jak tragarz, panimajesz, i któregoś dnia on przyszedł do domu z rozkrojonym nożem brzuchem, a ona była pijana i ona nawlokła nitkę w igłę i tak go jak kobieta zaszyła mu brzuch, normalno, panimajesz? Normalno. Kristonoczka! A ten czerwony marmur Hitler, przywiózł do Moskwy, bo myślał, że jak zdobędzie Maskwu to wybuduje z niego pomnik, a teraz u nas dwa pietra z tego marmuru dwóch domów, numer 9 i numer 11 na tej ulicy, o, to domy z tym marmurom. I temu jej mużu, temu zaszytemu, wyobrażasz sobie, nic nie było. Ani nie chorował, ani nic. A ona, tak jak kobieta, na okrętkę go zaszyła. No, ale potem już u nich nie było żadnej miłości. Tylko ona zakochała się w innym, takim dyrektorze młodym z jejo pracuy o on z nią pił. I przychodził ten zaszyty doma i we trojkę mieszkali i pili. A tam! Popatrz Kristinoczka, to dom Szaliapina, on tu mieszkał. Tak. Ten zielionyj, staryj. I któregoś dnia oni się budzą a ten jej muż ubit, zabity leży na stole w kuchni. I wchodzi milicja i ten jej młody kochanek, dyrektor, mówi do niej, dlaczego ty go ubiła? Ona nie pamiętała. I ona poszła do więzienia a ludzie byli pewne, że to ten młody go pomordował, ale ona nie mogła się bronić. U niej było straszne życie i ona jutro wyobrażasz sobie wychodzi z więzienia…. Ja zamarłam, o Natalia oznajmiła, że wot, prijechali w Radio.
W radiu doprowadziłyśmy z Beatą Tyszkiewicz dziennikarkę do łez, bo ona nam chciała wmówić, że aktor to ktoś kto nie wie dlaczego, ale czasem mu wychodzi a czasem nie, i że dobra rola to cud i natchnienie, i z niewiadomego źródła talent, że bratanek Czechowa, wielki aktor, jak nie mógł zagrać Ryszarda III w jakiejś inscenizacji, wciąż mu nie wychodziło i zastanawiał się nad tym, i wreszcie powiedział, że wie, że to dlatego, że to okno w dekoracji było otwarte, i że artysta to taka wrażliwość i natchnienie, że nawet taki drobiazg itd.
Ja powiedziałam na to, że to zawód jak każdy inny, i że trzeba to dobrze wymyślić, jak coś zagrać i skonstruować, i że okno w dekoracji może być i zamknięte i otwarte, jak ktoś dobrze gra to taki drobiazg nie ma znaczenia a magia i tajemnica leżą zupełnie w czymś innym, że teatr to sztuka zespołowa i że spotkanie idywidualności, wizji, tematu, czasu, pomysłu, wyobraźni itd…
Wtedy dziennikarka zapytała, jak to można tak zapomnieć jak schodzimy ze sceny albo sprzed kamery te przeżycia i te problemy tych naszych bohaterek, ona się zastanawia i ona sobie tego nie może wyobrazić. Bo metoda Stanisławskiego to, że trzeba być jak postać, żyć tą postacią i to wymaga tyle nerwów, i zaangażowania i jak to tak przejść potem do życia… Na to powiedziałyśmy, że normalnie zapominamy, natychmiast jak kończymy i że to jest zawód itd., a nerwy, jakie ma chirurg na przykład mając w ręku ludzkie życie są nieporównywalne do naszych i tak dalej, i ona prawie się popłakała….
Potem była w Instytucie Polskim panelowa dyskusja, pt. „Oblicza kobiecości” z udziałem pań pisarek Magdaleny Tulli, Katarzyny Grocholi, Doroty Terakowskiej i moim. Na temat „Oblicza kobiecości” nie powiedziałyśmy nic, bo nie wiedziałyśmy, o co chodzi, ale, przedstawiłyśmy się i było bardzo miło, bo było dużo ludzi, zadawali konkretne świetne pytania, ale ja już musiałam wychodzić i nie wiem jak się ta dyskusja i spotkanie rozwinęło.
Musiałam wychodzić, bo w drodze na lotnisko miałam zwiedzić i odwiedzić MCHAT, czyli najsłynniejszy moskiewski teatr, w którym zaczynał Czechow i gdzie do dzisiaj są grane jego sztuki, a mnie – czekającej teraz na rozpoczęcie prób do „Mewy” i przygotowującej się do roli Arkadiny – za wszelką cenę do tego „Kościoła” Czechowa chciało się wejść, zobaczyć, stanąć na scenie, odetchnąć tym powietrzem.
Nie będę opisywać mojej tam wizyty, bo było to naprawdę niezwykłe przeżycie i dla mnie bardzo ważne, a ton moich dzisiejszych zapisków zupełnie się do tego nie nadaje. Jednym słowem, żegnana tuż przed rozpoczęciem przez nich przedstawienia „Zmowy świętoszków” Bułchakowa, wyposażona w dwa tomy „Historii Teatru MCHAT” i kwiaty, wzruszona, wsiadłam z Natalią do samochodu, aby jechać na lotnisko.
Centymetr po centymetrze w gigantycznym korku, posuwaliśmy się w kierunku lotniska Szeremietjewo, kiedy w połowie drogi uświadomiłam sobie, że nie mam paszportu, bo zostawiłam go w recepcji hotelu MIR, czyli POKÓJ, i że Natalia ma absolutnie rację, że jest przesądna, bo ja jestem tylko nienormalna i głupia, i ściągnę na siebie jeszcze więcej przez swoją głupotę nieszczęść. Nie będę opisywać, co się działo, powiem tylko, że dzięki przypadkowemu opóźnieniu startu samolotu do Polski z powodu jakiegoś chorego, transportowanego na noszach, wsiadłam w rezultacie do tego samolotu i dziś mogłam zaśpiewać zakontraktowany od dawna koncert w Milanówku.
Natalia na wieść o braku paszportu najpierw powiedziała mi, żebym się nie denerwowała, bo ona skończyła kurs na przewodników zagranicznych wycieczek, dawno temu, i ją tam nauczyli, że cokolwiek się stanie oni, przewodnicy, swoim życiem oddanym w razie konieczności muszą wypełnić program wycieczki, a ona nawet, kiedy jeden japoński szpieg jej powiedział na dziesięć minut przed odlotem samolotu, że nie ma paszportu, bo miał zadanie zostać, ten paszport zdobyła i Kitajca wysłała, i tak będzie i ze mną! Ja wsiądę do tego samolotu do Warszawy, albo ona się nie nazywa Natalia. Nieprawdopodobna, Boska, niezwykła kobieta. W każdym razie, kiedy dojechałyśmy z paszportem na lotnisko, całe ono, to lotnisko, wiedziało, że ja już idę, a Natalia mnie prowadzi, i że wszystkie kolejki, granice, wojskowi mają się rozstąpić przede mną. Boże, co ja bym bez niej zrobiła!
W drodze powrotnej czytałam „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, tom 6, pt. „Utracona”, w tłumaczeniu pani Magdaleny Tulli, wdzięczna jej i szczęśliwa, że wsunęła mi tę książkę do ręki, kiedy wychodziłam w trakcie dyskusji „Oblicza kobiecości”.
Przed odlotem miła stewardessa wręczyła mi instrukcje obsługi drzwi awaryjnych i powiedziała miło: W razie katastrofy, to pani musi otworzyć wyjście awaryjne, bo pani przy nim siedzi. Proszę się zapoznać z instrukcją jak to zrobić. Odpowiedziałam skromnie i spokojnie: obrze, tęskniąc za modlącym się kimś blisko mnie. Ale przy mnie tylko jakiś Polak krzyczał na stewardessę, że kolejny raz w tym amolocie nie ma chusteczek do wytarcia dłoni i że zdarza im się to coraz częściej, a potem cały czas pił wino, nadprogramowe, przynoszone przez zalękłe stewardessy, wdzięczne, że zaczął pić a przestał krzyczeć.
Kończę. Dobrego dnia. Dla mnie już noc z soboty na niedzielę.
Dom mieszkalny z rzeźbami w stylu klasycyzmu socjalistycznego
Takie domy buduje się w centrum Moskwy jako nowe,
ekskluzywne apartamentowce
Dom Szaliapina
Widok z okna mojego pokoju w hotelu MIR
Widok z okna mojego pokoju hotelowego
Moskiewski Biały Dom, w drodze z lotniska do hotelu, tuż po wylądowaniu
Pionierzy nauki, jak mi powiedziano
Symbol Mosfilmu, z samochodu
Fontanna z 16 złotymi kobietami – symbolami dobrobytu republik, na terenie wystawy osiągnięć nauki ZSRR, wybudowanej na rozkaz Stalina w 1955 roku
Inna fontanna na terenie wystawowym. Kamienny kwiat
Symbol MCHATu. Czajka
Ustawienia świateł i dekoracje „Zmowy świętoszków”, tuż przed przedstawieniem
Ustawienia świateł, MCHAT
Sala MCHATu, niezmieniona od czasów Czechowa i Mejercholda. Sala na 950 osób
Olga Czechowa. To dla niej napisał te kilka ról, które mamy teraz do grania w starszym wieku
Pomnik Czechowa przed MCHATem
Doroty i Wawrzyńca - wszystkiego dobrego
5 września 2002, czwartek, 11:26
Doroty, Justyna, Teodora, Wawrzyńca – wszystkiego dobrego.
Nie mogę Wam dziś napisać, co Dorota lubi, i co Wawrzyniec moim zdaniem na to, ani Teodor, jaki ma charakter, a tym bardziej Justyn (czyli Dżastin po angielsku), bo jest strasznie późno, ja mam za chwilę samolot do Moskwy, zginął mi pies i go szukam od świtu, byłam w schroniskach dwóch, u straży miejskiej, u rakarza, co mi przysiągł, że wie, które to są moje psy i on wie, że się wałęsają po okolicy, bo uciekają z domu, bo są z przytułku i nie można ich odzwyczaić od złych nawyków, i w związku z tym on to rozumie, ich nie łapie, i teraz jak ją tylko spotka, tę Gretę, dużą starą sukę, grubą, z opadającym uchem, wysterylizowaną i siwą na pysku, to on mi ją zaraz do domu przywiezie, bo on wie, która to jest.
A ja muszę lecieć coś na siebie założyć do tej Moskwy, i znaleźć jakieś buty, żeby nie były za bardzo niewygodne, i coś zrobić z włosami i się umalować, albo teraz, albo w samolocie, lepiej teraz. I ja już nie mam siły do siebie, bo ja za każdym razem tak wyjeżdżam, bez namysłu, w czymś, co mam pod ręką, i potem zawsze jestem nieubrana dobrze i albo za ciepło, albo za chłodno, i nie mam długopisu i chusteczki do nosa i nie wiem w ogóle, o co to chodzi!
Ale dziś mam wszystko gdzieś, bo mi zginął pies, co miał taki miły charakter, i mogę być ubrana w Moskwie byle jak w związku z tym. W ogóle mam dziś dosyć, dziecko zapomniało znów kostiumu na gimnastykę, Hanna Bakuła napisała sztukę o swojej przyjaźni z Osiecką, musiałam się zakolegować z rakarzem, nie ma nigdzie mleka waniliowego, bez którego nie może żyć drugi syn, Magda Umer skamieniała ze zgrozy w związku z tą sztuką Bakuły, z rozpaczy sprząta w szafie, mój mąż powiedział, że mam problemy z komunikacją z ludźmi i z przekazaniem, o co mi chodzi, i że jestem w stosunku do niego niesprawiedliwa, a ja tylko byłam zdenerwowana i przerażona.
Gosposia wzięła już trzy pastylki na uspokojenie i nie ma kto kupić książki do angielskiego Open Door 3, i ja już się muszę naprawdę iść pakować, a w oczach mi stoją te wszystkie nieszczęsne psy w tych przytułkach i pewnie nie zapomnę o tym przez jakiś czas. Biorę opowiadania Iwaszkiewicza jako bagaż, szczotkę do zębów i jadę na lotnisko. Żegnam do soboty, ale ja najpierw będę musiała na próbę i zaśpiewać koncert tu w Milanówku o 14:00 w sobotę, a potem dopiero do Was.
Wysyłam Wam zdjęcia psów, które zdołałam rano wykonać w schronisku.
Dobrego czwartego dnia tygodnia i piątego. Przywiozę Wam jakieś śliczne zdjęcie z Moskwy, której się boję, i mam nadzieję, że po powrocie Greta będzie w domu. Pa.
Aha, odpowiadając na zdumiewająco liczne pytania jak mi idzie z tą dietą – zaczynałam cztery dni temu, jako kobieta o wadze 63 kg, dziś rano ważyłam 61,7 ale jeszcze nie wiedziałam, że od wczoraj psa nie ma. Że też dla Was ta dieta jest taka ważna!? Sądząc z ilości listów i odzewu. Magda Umer schudła 10 kilo na całkiem innej, tuż przed chwilą, i nic nie mówi. Ona na takiej co to „Strażnicy wagi”. Co oni mają punkty nie kalorie. Och! Już muszę lecieć…
Jeszcze tylko dodam obiecane wczoraj zdjęcia.
Rozalii i Róży - wszystkiego dobrego
4 września 2002, środa, 06:19
Idy, Liliany, Rozalii, Róży – Wszystkiego dobrego.
Ida – w mojej książce nie ma takiego imienia. Ja też nie znam żadnej Idy, a najsłynniejszą Idą w mojej pamięci jest Ida Kamińska. Jedyna polska aktorka, która ma Oskara, za rolę w filmie „Sklep przy głównej ulicy”…
Piszę od nowego wiersza, ponieważ odeszłam od komputera, żeby przeczytać o Idzie Kamińskiej i szczegółach z jej biografii w Słowniku Biograficznym Teatru Polskiego i ze zdumieniem stwierdziłam, że w tymże Słowniku opracowanym przez Polską Akademię Nauk i Instytut Sztuki, wydanym przez Wydawnictwo Naukowe w roku 1994, nie ma śladu ani Idy Kamińskiej, ani jej matki, Ester Rachel Kamińskiej. Nie mogłam przez moment ochłonąć.
Poszłam do Encyklopedii Powszechnej PWN i znalazłam dwie noty:
Kamińska Ester Rachel (1870-1925), matka Idy, aktorka żydowska; od roku 1888 występy w Warszawie i in. miastach polskich, także w Rosji, USA i Europie Zach.; założycielka (1913) i współkierownik Teatru Żydowskiego im. A. Kamińskiego w Warszawie; grała (w języku polskim i w jidysz) głównie role w dramatach pisarzy żydowskich, np. J. Gordina (Mirełe Efros), A. Goldfadena (Bar Kochba), J.L. Pereca (Siostry), oraz w utworach dramaturgii światowej, między innymi H.Ibsena (Nora), A.Dumasa syna (Dama Kameliowa); 1955 jej imieniem nazwano Teatr Żydowski w Warszawie.
Kamińska Ida (1899-1980), córka Estery Racheli, żydowska aktorka, reżyser; do 1939 roku kierownik żydowskich zespołów teatralnych w Warszawie; w okresie II wojny światowej we Lwowie i Frunze (zespół objazdowy); po powrocie do Polski (1947) dyrektor teatrów żydowskich w Łodzi, Wrocławiu i Warszawie (1955-68 Teatru im. E.R. Kamińskiej); role dramatyczne, między innymi tytułowe w „Mirełe Efros” J. Gordina, „Norze” H. Ibsena, „Matce Courage” B. Brechta, także w filmie „Sklep przy głównej ulicy” J. Kadera i E. Klosa (1965); po marcu 1968 na emigracji w USA; napisała wspomnienia „My Life”. „My Theatre” (1973).
Mój Boże, a więc według Słownika Biograficznego Teatru Polskiego obie nie należały do historii teatru polskiego, mimo że całe życie właściwie grały i tworzyły tutaj, także w języku polskim. A ja tak się chwaliłam, że jedna Polka pochodzenia żydowskiego ma Oskara i jest nią właśnie Ida Kamińska. Często przechodzę koło tablicy wspominającej Idę Kamińską; umieszczona jest na jednym z domów w Alejach Jerozolimskich. Dziś ją dla Was sfotografuję, na jej imieniny.
Liliana – czyli czysta i piękna jak lilia. Kocha piękno i harmonię, szuka w życiu spokoju i równowagi, analizuje wszystko, co ja otacza, i wyciąga z tego wnioski. Ale zdarza jej się często widzieć wszystko w czarnych kolorach. Jest wrażliwa i łatwo się wzrusza. Choć w sprawach uczuciowych pozostaje chłodna i powściągliwa. Hobby – zbieranie muszli. Sport – jazda na wrotkach. Zawód – scenarzystka, historyk sztuki. Kolor – biały. Kamień – kryształ górski. Roślina – lilia wodna. Owoc – migdał. Zawsze chciałam mieć na imię Lilka i przy najbliższej okazji poproszę o to scenarzystę. Choć w roli będę Lilką. Lilka to moja koleżanka z dzieciństwa, której zazdrościłam wszystkiego, podziwiałam ją i podobała mi się jako człowiek nadzwyczajnie, a ona zupełnie nie chciała się ze mną bawić ani tym bardziej zaprzyjaźnić. Była czarna, tajemnicza i oczy miała fioletowe; później, kiedy miała z 18 lat, wyszła za starego faceta, co miał kamieniarski zakład produkujący nagrobki. Lilka to dla mnie symbol odrzucenia i tęsknota z dzieciństwa.
Rozalii i Róży także nie ma w mojej książce, pewnie dlatego że dziś są to imiona rzadkie, trochę pretensjonalne i wymyślone, niedzisiejsze.
Dobrego dnia. Porządkuję sprawy urzędowe, zastanawiam się nad wieloma rzeczami, mam niezliczoną ilość, niebezpiecznie dużą, pomysłów, czytam różne rzeczy, trochę piszę. Nagrywam także „Awanturę o Basię” Makuszyńskiego na płyty CD, a skończyłam właśnie nagrywać „Szatana z siódmej klasy”. Przede mną „Panna z mokrą głową”. Nagrywam po trzy, cztery godziny dziennie i w związku z tym, a właściwie dzięki tym lekturom i bohaterom tych książek, moje życie jest bardzo od kilku dni zabawne i miłe. Bardzo się cieszę, że będę mogła ofiarować je dzieciom, jakby od siebie, choć nie jestem pewna czy dobrze to robię. Czytam tak jakbym czytała moim chłopcom i wnuczce. Zwyczajnie. Książki – bez skrótów i opracowań, w pełnej wersji – mają się ukazać jesienią.
Dobrego dnia.
Już jesień, zobaczcie jak zmęczony jest mój ogród.
Izabeli i Szymona - wszystkiego dobrego
3 września 2002, wtorek, 07:14
Doroty, Izabeli, Bronisława, Grzegorza, Szymona – wszystkiego dobrego.
Dorota – Wciąż szuka czegoś nowego, ma sto pomysłów na godzinę. Niechętnie się podporządkowuje. Ma naturę wybuchową. Pociągają ją awangardowe kierunki i działania. Łatwo nawiązuje przyjaźnie, przepada za gośćmi, towarzystwem, z każdym właściwie da sobie radę. Hobby – gra w karty, ogrodnictwo, teatr. Sport – jazda konna. Zawód – aktorka, malarka, prawniczka. Szczęśliwy dzień – sobota. Kamień – granat. Roślina – malwa. Owoc – jabłko.
Izabela – o Izabeli było przed kilkoma dniami.
Bronisław – to broniący sławy. Mocna osobowość walcząca o swoją niezależność. Inteligentny, zdolny, o wszechstronnych zainteresowaniach. Dbający o rodzinę, odpowiedzialny, stały w poglądach. Często społecznik i wolontariusz. Zawód – rzemieślnik, sportowiec, wojskowy. Kolor – purpura. Kamień – rubin. Roślina – piwonia. Owoc – czereśnia.
Grzegorz – czyli czujny, czuwający. To imię pochodzenia greckiego. Grzegorz najczęściej ma wysokie mniemanie o sobie, chce wykraczać poza ogólnie przyjęte poziomy. Jest ambitny, ale tylko w sprawach, które go naprawdę interesują. Łatwo traci głowę na widok ładnej kobiety i w tej sprawie też mierzy zawsze wysoko. Jest oszczędny. Szczęśliwy dzień – wtorek. Kolor – brązowy. Kamień – karneol. Roślina – akacja. Owoc – granat.
Szymon – imię hebrajskie. Oryginalność jest najmocniejszą stroną Szymona. Jego poglądy, w które wierzy i umie ich bronić, często odbiegają od utartych. Nie przejmuje się tym, co myślą o nim inni, realizuje swoje założenia i plany. Wyróżnia się pogodnym usposobieniem i poczuciem humoru. Jest cierpliwy i dociekliwy. Szczęśliwy dzień – piątek. Kolor – pomarańczowy. Kamień – cyrkon. Roślina – rumianek. Owoc – granat.
Wczoraj zobaczyłam na przystanku autobusowym trzy jedenasto-, dwunastolatki, popychające się… i śmiejące beztrosko. Wracały pewnie z uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego. Były ubrane w białe bluzki, plisowane spódnice, sandałki, włosy miały uczesane w warkocz lub rozpuszczone. Były śliczne, naprawdę ładne, naturalne, aż ścisnęło mi się serce na myśl, co z nimi się stanie już za rok, dwa. Ufarbują włosy, umalują się, przebiorą w coś obcisłego i staną się małymi koszmarami. No cóż, biologia będzie im kazała naśladować ogólnie przyjęte wzory, przybierać ustalone w społeczeństwie, wylansowane przez media i środowiska, barwy godowe, które zmienią je w podobne innym, samiczki gotowe na związek, szukające partnera. I żadne głosy rozsądku nie powstrzymają ich. Tym bardziej, że dziś one prawie nie istnieją. Myślę o wzorcach kobiecych lansowanych, pokazywanych w mediach. Koszmar. I winę za to ponosimy również i my, aktorki. No, ale „artystka” to całkiem inne zagadnienie, jej obowiązkiem jakby jest niekonwencjonalność i indywidualizm. Myślę o wzorcu kobiety, w ogóle. Wzorcu sposobu bycia, noszenia się, wysławiania, umiejętności rozmawiania, słuchania, inteligencji, poczuciu humoru. Zastanawiam się czy w całej telewizji, we wszystkich programach i kanałach mamy choć jedną osobę, pojawiającą się stale, którą można by nazwać młodą damą, kobietą o klasie światowej? I tu nie mam na myśli wiedzy, czy znajomości tematu, który podejmuje, bo to też inna sprawa, ważna, ale inna. No więc, czy ktoś taki jest? Nie wiem. Nie oglądam właściwie telewizji. Może ktoś taki czy kilka osób takich jest. Jakie słowo kojarzy się z kobietą z klasą? Umiar. No, ale telewizja nie jest najlepszym miejscem, w którym słowo „umiar” miałoby szansę. Moją obsesją zawsze było społeczne spojrzenie na funkcje sztuki i mediów. Zawsze o wiele bardziej interesowało mnie podniesienie o stopień wyżej zaniedbanego, zdezorientowanego, zagubionego zwykłego widza niż kroczenie po wyżynach. Ach, jakie to trudne….
Dobrego „umiarkowanego” dnia.
Śmiać mi się chce, ponieważ moja babcia – pamiętam – wpajała mi, że kobieta, która na przykład nosi kolorowe buty, czerwone, niebieskie, żółte, to kobieta podejrzanego prowadzenia, a w każdym razie to bardzo nieeleganckie. A suknię zupełnie bez rękawów można założyć tylko i wyłącznie… Oj babciu, babciu, jak się te twoje normy zestarzały….
Dołączam projekt okładki mojej nowej książki, która ma wyjść 7 listopada. Podobno. Tak mi mówi moje wydawnictwo, czyli WAB.
Dobrego dnia.
Dziś ubiorę się elegancko, na szaro, założę szare buty, umaluję się dyskretnie, każde zdanie przeze mnie wypowiedziane będzie miało podmiot, orzeczenie na swoim miejscu, będzie wypowiedziane celowo i bez przesadnych egzaltacji. Nie wyrażę o niczym i nikim opinii zbyt pochopnej i przesadnej, będę uważnie słuchać co do mnie mówią rozmówcy, ich sprawy i problemy postawię na pierwszym miejscu i nie okażę zniecierpliwienia w żadnej sprawie, w ogóle, nawet jak ta pani przez telefon znów się na mnie wydrze, że to nie jej sprawa.
Przywołam uśmiech na cały dzień i tak sobie będę dziś żyła.
Stefana i Juliana - wszystkiego dobrego
2 września 2002, poniedziałek, 06:21
Bohdana, Juliana, Seweryna, Stefana – wszystkiego dobrego.
Bohdan – czyli dany od Boga. Po włosku Deodato, po niemiecku Deodat. Bohdan, Bogdan – umie cieszyć się życiem, ale też ma powody, ponieważ żyje mu się łatwo, często dochodzi do wysokich stanowisk, łatwo podejmuje trudne decyzje, ma dobre podejście do ludzi. Jest miłośnikiem dobrego jedzenia, wygody. Czasem bywa uparty i nie dotrzymuje słowa, zdarzają się lekkoduchy o tym imieniu, ale nic złego w zasadzie go w konsekwencji nie spotyka. Hobby – harcerstwo, turystyka. Kolor – błękitny. Roślina – kasztanowiec. Kamień – turkus. Owoc – czarna jagoda.
Juliana nie ma w mojej książeczce, ale ja bardzo lubię to imię, nie rozumiem tylko różnicy między Julianem a Juliuszem. Juliusz jest w mojej książeczce i twierdzą, że to on jest odmianą męską imienia Julia, a ja zawsze myślałam, że to Julian jest tą odmianą.
Seweryn – to przekształcenie imienia Sewer, co znaczy surowy, poważny, twardy. Rogata dusza a jednocześnie romantyczna. Gorące serce schowane pod twardą skorupą. Hobby – filozofia, sport – speleologia, zawód – lekarz, socjolog, pedagog, kolor – czarny, kamień – rubin, roślina – czarny bez, owoc – porzeczka. Imiennik – np. Seweryn Krajewski.
Stefan – to imię pochodzenia greckiego, oznacza wieniec, koronę, znak zwycięstwa. Stefan jest miłośnikiem łatwych zdobyczy, ale nierzadko pokonuje morze przeszkód i każdy wysiłek, aby zdobyć cel. Cel jest dla niego najważniejszy. Kieruje się przy tym niezłomnymi zasadami moralnymi, nie boi się ryzyka, cel go uskrzydla. Hobby – literatura sensacyjna, sport – koszykówka, żużel, zawód – inżynier, pedagog, kolor – bordo, kamień – granat, roślina – kaktus, owoc – wiśnia.
Dziś zaczynam do cholery nową dietę. Byłam wczoraj na kolacji i zjadłam pyszne przystawki, zupę, indyka po meksykańsku, deser, a potem, kiedy narzekałam z przejedzenia i ze złości na samą siebie, że dałam się tak „podejść” z tym pysznym jedzeniem, pani domu dała mi do ręki dietę cud, pokazała jak schudła, owijając się luźną dotąd suknią (Co za perwersja! Schudnąć siedem kilo i nosić luźne suknie – niewyobrażalna, co!), i włożyła mi do ręki jakby specjalnie dla mnie przygotowaną karteczkę z dietą. No dobrze, zaczynamy.
Dziś! Kto się załapuje ze mną? Oto dieta.
Wczoraj jeździłam trochę po Warszawie, miałam ze sobą aparat fotograficzny i oto, Anioł z cmentarza na Młynarskiej, balkony warszawskie, wysyłałam Wam z wakacji okna włoskie, teraz macie balkony polskie, i… dwa wielbłądy, które pasły się w Pruszkowie, przez który przejeżdżałam, były tam ku mojemu zdumieniu.
Dobrego dnia. Ja idę na rozpoczęcie roku szkolnego do dwóch szkół. Z dwoma synami. Lecę prasować białe koszule. Boże, jak to życie zap……la! Wybaczcie, ale musiałam.
Bronisława i Idziego - wszystkiego dobrego
1 września 2002, niedziela, 07:28
Beatrycze, Bronisławy, Idziego – wszystkiego dobrego.
Beatrycze – to imię, oznaczające miłość u Dantego, oznacza wybuch wojny w Polsce. Wojna wybuchła w dzień imienin Beatrycze.
Bronisława – już dziś żadna dziewczynka nie ma na imię Bronka, niemodne. Jest jedna święta o tym imieniu. W dzielnicy Krakowa Zwierzyniec, nad Wisłą, niemal u stóp kopca Kościuszki, jest cichy, mały klasztor Panien Norbertanek, w nim właśnie spędziła większość życia bł. Bronisława z domu Odrowążówna. Moja książeczka zaś mówi, że Bronisława jest energiczną, dobrą organizatorką. Liczy wyłącznie na własne siły, zawsze, w każdej sprawie. Niebezpieczne jest jej gadulstwo i nieumiejętność utrzymania tajemnicy, oraz skłonność do hazardu. No, Bronisława – hazardzistka, to jest coś. Jej ulubionym kolorem jest popielaty i za to ją lubię.
Idzi – jest taki bardzo znany święty. Ale wśród ludzi tego imienia mało.
Dziś 1 września, dzień wybuchu drugiej wojny światowej. W dzieciństwie tak bałam się wojny i możliwości powtórzenia się historii, że wszystkie koszmary senne dzieciństwa właściwie dotyczyły tylko tego. Opowieści dziadka o partyzantce w lasach kieleckich i starachowickich, babci wspomnienia o wejściu Ukraińców, filmy wojenne w telewizji, lektury szkolne i wyobraźnia, która to wszystko potęgowała, sprawiły, że 1 września – dzień, w którym co roku szłam do szkoły naprawdę z radością – był związany tylko z wojną, i całe lata śniłam nocą – z 31 sierpnia na 1-ego września – koszmary, chciałam wiecznie umierać i o tym wszystkim nie wiedzieć, i nie pamiętać. Rodzice wpuszczali mnie do siebie do łóżka na jedno jedyne hasło: „Śni mi się wojna i boję się zasnąć z powrotem”. Do dziś pamiętam to uczucie, to przerażenie i lęk. Jeżdżąc teraz codziennie do domu w Milanówku, przejeżdżam koło muru obozu w Pruszkowie, przez który przeszli wygnańcy z Warszawy, mój mąż także, miał wtedy rok. Zawsze patrzę na ten mur i pamiątkowy napis na nim, i na moment zamieram, a z drugiej strony lubię tę drogę i to przypomnienie. Trzeba pamiętać.
Jestem przeciwna niszczeniu wszelkich pomników, monumentów, napisów, wszystkie one są świadectwem historii, przypomnieniem i dobrego, i złego, i nie powinno się usuwać tych, które już powstały. Wczoraj byłam świadkiem rozmowy a raczej pretensji dotyczących nieuszanowania cmentarzy polskich na dawnych Kresach Rzeczpospolitej i – w trakcie tej rozmowy – mój mąż przypomniał hańbiące nas zniszczenie wszystkich cmentarzy niemieckich na tzw. Ziemiach Odzyskanych.
Przepiszę dla Was dziś tego najsłynniejszego, pięknego Baczyńskiego, śpiewanego przez Demarczyk do genialnej muzyki Zygmunta Koniecznego.
Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.
Ziemie twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz,
w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.
I powietrza drżące strugi
jak anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal – różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne – obraz dni,
które czaszki białe toczy
Przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.
15.VI.43 Krzysztof Kamil Baczyński
Dobrego dnia. Dobrej niedzieli. Pomódlcie się, żeby nigdy nie wróciło.
Rózy i Szczęsnego - wszystkiego dobrego
30 sierpnia 2002, piątek, 06:18
Rebeki, Róży, Tekli, Feliksa, Szczęsnego – wszystkiego dobrego.
Ten zestaw imion dzisiaj, to tak jakby wyliczenie postaci z powieści okresu międzywojennego.
Szczęsny zdradza Różę z Rebeką, a Tekla i Feliks – rodzice Róży, starają się uratować i córkę, i upadającą fabrykę. Rebeka jedzie w rezultacie, po wizycie i rozmowie z Teklą, uczyć się malarstwa Francji i Włoch, a Szczęsny cierpi do końca życia, od czasu do czasu czytając wciąż na nowo jej listy z pierwszego okresu pobytu we Włoszech. Ani Szczęsny, ani Róża, ani ich dzieci nigdy do Włoch nie pojadą a tym bardziej do Paryża, bo przysięgli to matce, mimo że Rebeka – jak się dowiadywał swoimi kanałami Szczęsny – dawno jest już gdzieś w Ameryce. Wszyscy marzą o tym, ta podróż staje się ich obsesją, ale przysięga złożona matce jest ważniejsza. Na łożu śmierci nieszczęsny Szczęsny dowiaduje się od Róży, że to jej matka, intrygą, zmusiła Rebekę do wyjazdu i opuszczenia go. Tuż przed śmiercią Róża pyta go, czy ją kochał? Nieszczęsny Szczęsny w ostatnim tchnieniu wyznaje żonie miłość, czym ją uszczęśliwia i czyni jej życie sensownym, a sam umiera w poczuciu bezsilności, żalu, i w poczuciu kłamstwa. Umiera zrozpaczony ze świadomością zdrady swego największego uczucia i ukochanej kobiety. W momencie jego śmierci Rebeka, gdzieś w Nowym Jorku, mdleje. Dzieci Szczęsnego, odkrywają listy Rebeki do ojca, a obok nich, niewysłane nigdy, pisane całe życie listy ojca do niej … itd. itd.
Przepis na ogórki kiszone na zimę, bo się dopominacie. On jest tak prosty – jak się okazuje – jak parasol, nic nie rozumiem, po co było tyle zachodu, jak np. budzenie gosposi, żeby go podała, z powodu takiego, że mama w Turcji. Zadzwoniłam nawet do mamy do Istambułu z chęcią zapytania o ten przepis na ogórki, ale ona tylko krzyknęła: – Jestem bardzo, bardzo zadowolona, rozłączam się, bo jesteśmy na kolacji. I tyle. Obudziłam więc dziś rano panią Basię po ten przepis, a co w nim jest najbardziej interesujące i zdumiewające, ona – pani Basia znaczy – wyrecytowała go jak pacierz, przez sen. Tak więc…
Senny przepis na jeden litrowy słoik ogórków. Wziąć ogórki małe i średnie, nie za duże. Wymyć i ułożyć w słoiku.
Zrobić zalewę:
My robimy z dębowymi. Zalać ogórki w słoiku tą zalewą, na wierzchu położyć liść chrzanu lub go nie kłaść, jak ktoś nie ma, i zakręcić. Słoik odwrócić do góry dnem na jakiś czas, jeśli ktoś ma szczelne słoiki, bo jak nie, to za kilka dni wycieknie jak się ukisi, a jak wycieknie ze stojącego normalnie, to lepiej.
A teraz – duże i żółte ogórki, obrać ze skórki, zetrzeć na grubej tarce mikserem i takie utarte wkładać do słoików mniejszych i zalewać tą zalewą z tymi ingrediencjami. Będą gotowe na zupę ogórkową, przez całą zimę. Właściwie będzie to ogórkowa bez pracy i wysiłku. Wiadomo, ogórkowa – ulubiona zupa zimowa. Pomidorowa i ogórkowa, i rosół, i na zmianę. Inne zupy nie istnieją, w każdym razie dla moich dzieci.
Ach, i do tamtego przepisu na sypaną szarlotkę trzeba dodać, że do jabłek trzeba cynamon, o czym zapomniałam.
No, to tyle kącik kuchenny, z którym mam wspólnego tyle, że te receptury przepisuję z zeszycika rodzinnego, lub cytuję, albo się tym wszystkim zachwycam jak to jem. Moje wyczyny z gotowaniem są atrakcyjne do opowiadania, gorzej z jedzeniem tego, co „uwarzę”. Mój mąż, kiedy widzi mnie w kuchni w trakcie gotowania, nazywa mnie „Krysia Kuchareczka Olaboga”, i zaleca, aby się wszyscy kryli w polu ostrzału, bo trup będzie słał się gęsto. Ambicje kucharki towarzyszyły mi mniej więcej do 40 roku życia, a potem odeszły jak ręką odjął, a i tak mnie to długo trzymało, jak twierdzi rodzina, a zupełnie niepotrzebnie, jak dodają. Słynny w rodzinie, niebieski kalafior, moja specjalność, niebieski – bo ugotowany z tą wodą z octem, co to miała wygonić z niego glisty, a więc ugotowany i z tą wodą, i w związku z tym z ewentualnymi glistami, oraz słynne ciasto piaskowe, pieczone jak mama mówi „do siedmiu razy sztuka”, są pociechą rodziny i żelaznym punktem repertuaru towarzyskich rozmów. Ciasto „Do siedmiu razy sztuka” – dlatego że raz piekłam z głowy, raz z książki kucharskiej, trzeci raz jeszcze raz z tej książki, czwarty z innej książki, ten sam przepis troszkę inaczej zapisany, bo to była książka francuska, napisana otóż w języku francuskim, ale ciasto to samo. Była to już wersja ciasta piaskowego po francusku za to z moimi łzami wściekłości, złości i upokorzenia. Ale nie dałam jeszcze za wygraną, zadzwoniłam do mamy i ona podała mi zdumiona, zapłakanej, przepis przez telefon. I tak piekłam po raz piąty według przepisu mamy. Po raz szósty piekłyśmy z mamą razem, bo ona się zdenerwowała, że mi znów nie wyszło. Piekłyśmy ze słuchawkami przy uchu, ona u siebie w domu, ja u siebie. Mama mówiła dokładnie, co robi, jak i ile czego bierze, a ja po prostu powtarzałam jej ruchy i czynności. Mamowe ciasto było wspaniałe, moje – nie do zjedzenia. Dopiero siódmy raz się udał, bo mama przyjechała. Po raz siódmy robiłam to cholerne ciasto z mamą koło mnie. Mama z nerwów przyjechała, bo nie mogła uwierzyć, że to nie wychodzi, i piekłyśmy razem u mnie. I tym razem wyszło. Nieudanych sześć ciast znalazło się w kuble, w karmnikach dla ptaków, w miskach psów i kotów itd., za każdym razem był to dziwny zakalcowaty twór, nie do zjedzenia przez człowieka a – jak się potem okazało – i przez kota, i przez psa, i przez ptaka. Ta historia świadczy o mojej: naiwności, determinacji, odwadze, wytrwałości, nieliczeniu się z pieniędzmi, jeśli chodzi o naukę i kształcenie się, a przede wszystkim o moim całkowitym braku talentu do zajęć kuchennych. To tyle. Już potem nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby coś upiec. I na szczęście.
Dobrego dnia.
Wczoraj miałam sesję zdjęciową odwlekaną dwa lata, bo nienawidzę zdjęć. Autor zdjęcia, pan Andrzej Piasecki. Zobaczcie, jaka jestem cudna! Wyglądam jak własna ciocia. Ale to bynajmniej nie jego wina. Po prostu cudna kuchareczka!
Sabiny i Jana - wszystkiego dobrego
29 sierpnia 2002, czwartek, 06:31
Flory, Sabiny, Jana – wszystkiego dobrego.
Flora – W mojej książeczce w ogóle nie ma takiego imienia, a ja znałam kiedyś panią Florę, była farmaceutką, starą panną – jak się to dawniej, za mojego dzieciństwa mówiło, teraz to określenie zupełnie wyszło z mody i w ogóle jest nie na miejscu. Co to znaczy stara panna? A może ona nigdy nie chciała, nie zamierzała wyjść za mąż? Określenie to zawiera w sobie nieuniknioność małżeństwa jako losu, co dawno przestało być aktualne. Tak więc Flora, miła starsza Pani, w okularach i sandałkach na korku w swojej aptece. Znała wszystkie tajemnice ludzi przychodzących do tej apteki, zwierzali je po cichu, nachyleni do okienka, a ona wysłuchawszy, zadawała jeszcze szeptem kilka pytań i dawała lekarstwa na wszystko, na nerwy, na zaparcia, na złego męża, na złe noce, na katar sienny i zwykły, na ciążę. Przy czym inne dawała na nerwy, jak pił mąż, a inne, jak zmarł mąż, inne na zaparcia, jak z przejedzenia i po weselu, a inne, jak ze starości i słabości jelit. Oj, pani Flora, co by ludzie bez niej zrobili? A ona zawsze mówiła: – No, i gdybym ja jeszcze do tego miała swoją rodzinę i swoje problemy, chyba bym zwariowała!
Sabina – moja ulubiona – imię ma pochodzenie łacińskie. Wyróżnia ją spośród innych inteligencja i subtelność. Jest symbolem spokoju, solidności i stałości. Wierna zasadom i swoim przekonaniom. Uczucia lokuje rozważnie, a niechcianych wielbicieli odprawia stanowczo, nie tracąc przy tym taktu. Hobby – literatura, psychologia. Sport – tenis stołowy, gimnastyka, spacery. Zawód – lekarka, aktorka, sekretarka. Szczęśliwy dzień – sobota. Kolor – niebieski. Kamień – szafir. Roślina – lipa. Owoc – śliwka. Poprzedniczki? Sabina Poppea – druga żona Nerona.
Jan – czyli – Bóg jest łaskawy. Po niemiecku Hans, po rosyjsku Iwan, po włosku Giovanni. Hobby – ekologia, religioznawstwo. Zawód – pedagog, rzemieślnik, leśnik. Szczęśliwy dzień – poniedziałek. Kolor – zielony. Kamień – chryzoberyl. Roślina – świerk. Owoc – poziomka. Jan lubi spokój i dziką przyrodę, zapach lasu, ziół. Szanuje stare obyczaje, kulturę oraz doświadczenie innych. Szanujący tradycję nonkonformista.
Znak zodiaku – PANNA
Typ – obserwator.
Cechy charakteru, hobby, typowe skłonności:
Krytykant, moralizator, pracoholik, obsesjonista, sprzątacz, pucybut. Moralista, analityk, perfekcjonista, medyk, pielęgniarz, pracownik, wykonawca, mierniczy, plastyk, recenzent. Ideowiec, lekarz, opiekun chorych.
Przestrogi dla PANNY
Aforyzmy dla PANNY
Życzę Wam wszystkim, a szczególnie PANNOM, dobrego dnia.
Przesyłam w prezencie jeden z najstarszych tradycyjnych wzorów tekstylnych indyjskich. Możecie sobie zrobić papeterię, koperty, tapety, co chcecie. Ja bardzo szanuję i lubię tradycję i powtórzenia starych wzorów.
Pozdrawiam.
Augustyna i Patrycji - wszystkiego dobrego
28 sierpnia 2002, środa, 20:20
Adeliny, Partycji, Augustyna – wszystkiego dobrego.
Ach Adelina – wszyscy o niej zapomnieli! Trochę pamiętamy, że była Patti. Ja też zupełnie zapomniałam, że jest tak ładne imię.
Patrycja – zawsze uważałam, że to imię dość pretensjonalne. W mojej książce czytam, że jest to imię pochodzenia łacińskiego i są to kobiety urodzone pod szczęśliwą gwiazdą. Kobiety śmiałe i energiczne. Pełne inicjatywy. Ich samopoczucie jednak zależy od nastroju, nie potrafią się obejść bez towarzystwa i są uparte. Ich hobby – taniec i podróże. Sport – siatkówka tenis, aerobik. Zawód – śpiewaczka, aktorka, adwokat. Szczęśliwy dzień – sobota. Kolor – pomarańczowy. Kamień – Cyrkon. Roślina – Herbata. Owoc – Mandarynka.
Augustyn – to tylko święty i to jaki święty! Jeden z moich najulubieńszych!
Dziś na pogrzebie Pana Marka Kotańskiego miałam zaszczyt i honor przeczytać wybrany przeze mnie wiersz. Zdecydowałam, że będzie to Rainer Maria Rilke:
Co byś Ty zrobił, Boże, gdyby mnie nie było?
Jam Twe naczynie (a gdyby się zbiło?)
Jam jest Twój napój (a gdyby to zgniło?)
Jam jest twą szatą, rzemiosłem i siłą,
Ty sens swój stracisz, gdy stracę go ja.
Po mnie nie będziesz miał domu, gdzie gra
Ku Tobie słowo blisko i serdecznie.
Opuści stopy, strudzone odwiecznie,
Sandał kosztowny, którym jestem ja.
I spadnie złota Twa Opona.
Twe oczy, które na policzki moje
jak na wezgłowie biorę i ukoję,
przyjdą, szukając, czyli je napoję –
i o zachodzie, jak ciche powoje
oplotą głazów obcych łona.
Co byś Ty zrobił, Boże? Ja się boję.
Zgaś moje oczy: ja Cię widzieć mogę
uszy zatrzaśnij: ja Ciebie usłyszę –
i ja do Ciebie bez nóg znajdę drogę
i bez ust krzyk mój cisnę w Twoją ciszę.
(Przekład-Witold Hulewicz)
Nigdy nie ośmieliłabym się tego wiersza przeczytać w kościele, od ołtarza, ale przy trumnie właśnie Jego, potrzeba było to przeczytać. Nie znałam go, ale dla mnie on sam był rodzajem kościoła. Koniec. Nie żyje. Módlmy się, aby miał następców. Bo inaczej nie będziemy usprawiedliwieni przez nikogo.
PS. Odpowiadając na wiele listów z pozdrowieniami i niepokojami w sprawie operacji mojego syna, przede wszystkim chciałam Państwu podziękować za wszystkie miłe słowa i za solidarność ze mną. Operacja się udała, wszystko jest w porządku a za tydzień będzie w jeszcze większym. Tę noc spędziłam koło niego w szpitalu, z największą przyjemnością i radością dałam mu się obrzygać i budzić co chwilę, z największą też radością donoszę, że marudził, płakał i trzymał mnie za rękę jak małe dziecko, mimo że ma już 13 lat i jest już wyższy ode mnie. To była najpotrzebniejsza mi noc w życiu. Ach, jaka to była noc! To była nasza noc.
Józefa i Moniki - wszystkiego dobrego
27 sierpnia 2002, wtorek, 06:26
Moniki, Cezarego, Józefa – wszystkiego dobrego.
Monika – Z greckiego, MONOS – jedyna, samotna, sama. To wiele mówi o Monice. Łagodna, troskliwa i spokojna, jest skłonna do kompromisu i unikania wszelkich konfliktów. Tradycjonalistka, którą trudno namówić na ryzykowną przygodę. Można przy niej odpocząć. Tak charakteryzuje Monikę moja książeczka, a ja mam całkowicie jak zwykle odmienne doświadczenia, w stosunku do mnie znanych Monik żadne z tych zdań się nie potwierdza. Jest z Monikami po prostu bardzo różnie. Ale jedno jest pewne, mężczyźni albo uwielbiają imię Monika, albo moje znajome Moniki uwielbiają meżczyzn, bo bardzo im jest z nimi po drodze. Wszystkiego dobrego.
Cezary i Józef – pisałam o Panach niedawno. Wszystkiego.
Moi Drodzy, dziś mój syn ma operację i ja będę siedziała cały dzień w szpitalu i „wyła”, i sobie płakała, bo taka jest moja potrzeba, i to jest naturalne, i taki jest w moim pojęciu obowiązek matki. Spędzę tam także z nim noc, więc rano do Was nic nie napiszę. To operacja nosa, a raczej przegrody nosowej, która krzywiła się coraz bardziej i bardziej tak, że już ostatatnio nie mógł w ogóle tym nosem oddychać a tomografia wykazała, że jedna z dziurek zupełnie już straciła drożność. Dziecko po tej operacji zacznie nowe życie, będzie spało z zamkniętą buzią, biegało bez problemów i może nawet osiągnie jakieś wyniki w piłce nożnej w rozgrywkach szkolnych (to jego motywacja). I w ogóle ta operacja jest konieczna i potrzebna, i nieunikniona, i im wcześniej tym lepiej, i bez tego się dalej nie da, i potem poczuję ulgę – i ja, i on, i na to się zanosiło od dawna – ale ja, niezależnie od wszystkich ZA, będę dziś siedzieć w szpitalu i trwać nieszczęśliwa pod drzwiami sali operacyjnej, gdzie uśpią mój 13-letni skarb. I nie będę nic pisać dalej, bo nie wyrażę i tak tego, co czuję, a mój mąż nie śpi już z nerwów kilka nocy i udaje, że to nie dlatego, i że ja jestem nie do wytrzymania, i żebym przestała ciągle pytać syna, jak się czuje, i dzwonić do niego z pracy co chwila i pytać, co robi i czy się boi operacji, a potem mu tłumaczyć, że to nic takiego ta operacja i że po niej będzie wspaniale – bo to mu nie pomaga…
Nie wiem, dlaczego Wam to piszę, takie intymności, pewnie też z nerwów, ale już taki Wasz teraz los, że Wam piszę, co mi przychodzi do głowy i co mi leży na sercu. Trudno. Proszę mi wybaczyć tę dzisiejszą „prywatę”, ale nie mogę się powstrzymać.
O! A on, to znaczy mój syn, obudził się właśnie i poszedł sobie od razu do komputera. Pewnie on się zupełnie nie przejmuje, że za trzy godziny… Boże, te dzieci!!!
Czyżby one nie miały wyobraźni? On teraz sobie jeszcze będzie grał w coś… Nie do wiary!!! I pomyśleć, że moja mama nie śpi i martwi się tą operacją od miesiąca! A on sobie wstał, w dzień operacji, teraz, na chwilę przed nią, i sobie gra….!
Nie do wiary.
Dobrego dnia.
Marii i Zefiryny - wszystkiego dobrego
26 sierpnia 2002, poniedziałek, 05:46
Marii, Wiktora – Wszystkiego dobrego.
Marii – Matki Bożej Częstochowskiej.
Wiktor – to najczęściej spotykane imię w tym kalendarzu. O co to chodzi?
Dziś o 13:00 pogrzeb Dudka Dziewońskiego. Tak więc żegnamy się dziś i z Dudkiem. Kończą się światy, epoki, zmienia się styl, smak, poczucie humoru. Razem z Nim umiera coś, czego się nawet nie da wytłumaczyć, a co rozumieją i pamiętają już niestety nie tak liczni. Ach, jak tego wszystkiego szkoda!
Nigdy już nie zadzwoni do mnie po zobaczeniu czegoś mojego nowego w telewizji i nie powie: „Mówi Edward Dziewoński, moje nazwisko nic pani nie powie, ale Kryśka, wydaje mi się…”. Ach, jak żal!!! Ach, jak oni wszyscy umierają!!!
W tym miesiącu Irena Kwiatkowska kończy 90 lat. Podczas koncertu, mającego się odbyć z tej okazji, Dudek miał jej złożyć życzenia…
Och! Nie odchodźcie! Nie umierajcie! Bo to, co zostaje, mi się nie podoba.
Ludwika i Luizy - wszystkiego dobrego
25 sierpnia 2002, niedziela, 06:51
Luizy, Partycji, Ludwika – wszystkiego dobrego.
Luiza – śliczne imię. Pani Luiza mnie znana ma butik, śliczne piegi, dziecko, mamę, nigdy nie mówi nic o mężu, więc go może nie ma, nikt tak nie potrafi się zachwycać sukienką czy butami jak ona, a jej wyobrażenie, jak powinna się ubierać „gwiazda”, jest bardzo odległe od mojego. Mimo to kupuję u niej często, najczęściej coś, co już leży tak długo na półce, albo wisi na wieszaku, że aż się zakurzyło. Ona na wieść o wyborze robi zawiedzioną i troszkę obrażoną minę, i mówi, no wie Pani! No trudno!
Patrycja – to imię szalenie modne w Polsce około 20 lat temu. Dziś Partycje mają narzeczonych, albo właśnie wychodzą za mąż, idąc do tych ślubów na długich nogach, uśmiechając się śnieżnobiałymi zębami i potrząsając zdrowymi, błyszczącymi włosami. Bo to dzieci witamin, mleka Milupa, i obudzonej jakieś dziesięć lat wcześniej przed ich narodzeniem, świadomości polskiego społeczeństwa na temat zdrowej wody, zdrowej żywności, czystego powietrza i dobrodziejstwa sportu i aktywnego życia.
Ludwik – w ogóle wypadł z mody a szkoda.
Wczoraj cała Warszawa brała ślub. Na światłach na skrzyżowaniach stały same samochody z nowożeńcami, a po mieście jeździły tylko takie przybrane wstążkami, kwiatami i lalkami. Parę nowożeńców widziałam także, wraz z gośćmi weselnymi idących na piechotę, może do kościoła, bo to było w Wilanowie; a jedna moja znajoma kupiła zaproszonym na ślub córki gościom z Niemiec, bo pan młody jest Niemcem, bilety na środki komunikacji MZK, więc wielu odświętnie ubranych weselnych gości jeździło też tramwajami i autobusami, bo ich liczba przekraczała 50. Na pewno nie zapomną tego ślubu i wesela długo. Niektórzy dotarli na poczęstunek około północy, metrem, zwiedziwszy uprzednio Warszawę.
Mój syn, kiedyś na widok pewnej pary młodożeńców powiedział: „Z mojego doświadczenia, nie pożyją długo razem”, co wprawiło nas w osłupienie, rodziców i przyjaciół nowożeńców – w panikę, jako zła wróżba, a resztę gości – w paroksyzm śmiechu, bo miał wtedy 8 lat a wyglądał na jeszcze mniejsze dziecko. Niestety jego oryginalne spostrzeżenie, wypowiedziane głośno, sprawdziło się już rok później, więc doświadczenie ośmiolatka i jego bystre oczko wystarczyło, aby taką rzecz przewidzieć.
Życzę wszystkim wczoraj zawartym małżeństwom wszystkiego, wszystkiego dobrego. Długiego wspólnego szczęścia i udanego życia.
Że też nie ma miejsca w Warszawie, które odwiedzaliby nowożeńcy, aby się sfotografować tam na szczęście. W każdym właściwie mieście takie miejsce jest. Nad Newą – w Petersburgu, pod Dawidem Michała Anioła – we Florencji na górze, na Schodach Hiszpańskich – w Rzymie, na Placu św. Marka – w Wenecji. Pod Smokiem Wawelskim – na Wawelu, na Rynku w Krakowie? Takie miejsce, co przynosi szczęście nowożeńcom. Powinna to być, być może, Syrenka? No, ale koło niej nie ma miejsca, aby się fotografować. Co jest jeszcze w Warszawie symbolem zwycięstwa, spokoju, pomyślności? Bo mnie przychodzą do głowy same miejsca martyrologii, rozpaczy, i pamięci strasznej. No gdzie jest to miejsce szczęśliwe? Czy nie posiadające choćby skojarzeń tragicznych? Chyba nie ma. Boże.
Wczoraj przyszła na Virginię moja koleżanka i powiedziała, że powinnam więcej grać tyłem i że w ogóle gram średnio, prawie otarła się o słowo szmira. To taka koleżanka ze środowiska, co mi zawsze powie prawdę, bo jest moją koleżanką a nie fałszywą małpą. Kurcze. Odechciało mi się grać. Dziś już mi się nie chce iść do teatru i grać. A jeśli już to cały czas tyłem.
Dobrej niedzieli.
Krystyna Janda – reżyserka
Jerzego i Bartłomieja - wszystkiego dobrego
24 sierpnia 2002, sobota, 06:16
Maliny, Bartłomieja, Bartosza, Jerzego – Wszystkiego najlepszego.
Malina – Znam dwie Maliny. Obie są do zjedzenia. Bardzo je lubię. Malina to dziwne imię, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wybiera je dla córki tata uszczęśliwiony jej pojawieniem się na świecie. Jest w tym imieniu suma marzeń i oczekiwań mężczyzny. Naprawdę coś takiego jest.
Bartłomiej – no ten Bartłomiej to ten najważniejszy. Najpierw św. Bartłomiej, jeden z najpopularniejszych świętych. Jeden z Apostołów, torturowany i męczony przez pogan, a potem odarty ze skóry i ścięty. Jeden ze świętych, który cierpiał najbardziej. Święty jest popularny na polskiej wsi. Św. Bartek. Na świętego Bartka kobiety wyrabiały masło, odkładały na później i – jako uświęcone męczeństwem Świętego – używano go potem na okaleczenia i rany oraz różne choroby skóry. No a w noc św. Bartłomieja także Katolicy wyrżnęli we Francji kiedyś Hugonotów, nastąpiła zmiana dynastii, a Henryk Bourbone, protestant, przechodząc na katolicyzm, aby skończyć wojnę domową, powiedział słynne zdanie: „Paryż wart jest mszy”. Bardzo ważna noc. W tę noc także zaczynał się zawsze sezon polowań.
Bartosz – to przysłowiowy głuchy i gapa z ludowych porzekadeł
No a Jerzy, mój ulubiony Jerzy, Jerzy sierpniowy, obchodzi sobie po cichu – ciszej niż tamci pozostali Jurkowie – swoje święto.
Zapomniałam Wam napisać, że poprzedniej niedzieli byłam z moimi chłopcami w kinie na filmie „Hrabia Monte Christo” – nowej, amerykańskiej z kolei, ekranizacji jednej z moich i moich synów ulubionych książek, i…. wyłam ze śmiechu w czasie projekcji cały czas. Patrzyli na mnie zdumieni inni widzowie a także moje dzieci, ale ja nie mogłam się po prostu uspokoić ani wyznać powodu uciechy. Jest oczywistym, że tak zwana inna orientacja seksualna, wielcy jej przedstawiciele, swoją wyobraźnią, niepokojami, talentem dominowali zawsze we wszystkich dziedzinach sztuki. Wielokrotnie nadawali jej ton i wymiar, i dzięki im za to, ale ten film, moim zdaniem, zrobił jakiś klan rozwydrzonych „Ciot”. Nie mam nic przeciwko gejom, mam wielu przyjaciół wśród nich, wspaniałych, znakomitych ludzi, cudnych, zdolnych i mądrych, ale to, co zobaczyłam na ekranie, mnie „przerosło”. Ten wykwit „twórczości” i wyobraźni oraz interpretacji. Jak te laluchy grają! Jak trzęsą lokami, jak siadają, chodzą, biegają, obrażają się, złoszczą! Jak grają złych to są źli jak z kreskówki, jak dobrzy to jak z pamiętnika pensjonarki. A ubrani, a umalowani, a w saunie sobie mówią, że się zemszczą. No myślałam, że umrę. Ta Polka wśród nich, śliczna, coś tam szemrze i jęczy cały czas pod nosem, ani razu nie zmieniła rytmu mówienia, nawet w najbardziej dramatycznych momentach, pierwszą scenę zagrała nieźle i no, i popłakała się też dobrze, jak się dowiedziała o śmierci ukochanego, ale reszta?! Choć i tak gra lepiej niż pani Skorupko i choćby nasza Zosia z „Pana Tadeusza”, ale niech ją Pan Bóg kocha.
Mówię Wam, idźcie, najsłynniejsza historia o zemście, na schemacie której powstało potem tyle filmów ze słynnymi macho, w tym wykonaniu – fantastyczna. Aha, bardzo ładna ostatnia dekoracja, obiekt do pojedynku. Tyle.
Dobrego dnia.
Filipa i Apolinarego - wszystkiego dobrego
23 sierpnia 2002, piątek, 06:14
Róży, Filipa, Wiktora, Zacheusza – wszystkiego dobrego.
Róża – imię, które zobowiązuje albo do urody, albo do piękna duszy lub przymiotów nadzwyczajnych. Św. Róża z Limy miała naprawdę na imię Elżbieta, ale podobno była tak piękna, że przylgnął do niej przydomek Róża. To pierwsza wśród świętych w Ameryce Południowej.
Obiecałam przepis na kiszone ogórki, ale zapomniałam o tym, a mama śpi, więc podam jutro. Zaglądam także do notesika, i jej, i mojego – „Notatnika młodej mężatki i gospodyni domowej”, w którym skrzętnie zapisywałam przepisy i porady moich babć, mamy, teściowej i okolicznych doświadczonych kobiet, i wybieram – w związku z sezonem na jabłka – przepis pod zdumiewającym tytułem:
SZARLOTKA SYPANA
Wszystkie sypkie składniki (kasza, cukier, mąka i proszek do pieczenia) – wymieszać. Jabłka zetrzeć na grubej tarce, dodać cukier i cukier waniliowy. Tortownicę wysmarować tłuszczem, wysypać tartą bułką, potem wsypać jedną trzecią mieszaniny, usypać z niej równą warstwę, na to położyć połowę startych jabłek, znowu usypać warstwę z jednej trzeciej „mieszaniny” i na to położyć resztę jabłek. Ostatnią warstwę stanowi znów sypka mieszanina. Na wierzchu rozkładamy płatki margaryny. Wstawić teraz do gorącego piekarnika (200 stopni) i piec 45 do 50 minut. Ładnie zrumienione ciasto wyjąć z piekarnika i posypać cukrem pudrem wymieszanym z cukrem waniliowym.
Przepisałam te recepturę z najwyższym zdumieniem. Moim zdaniem taka szarlotka się w ogóle nie może udać! Jak to nic nie rozbijać? Nie kręcić? Nie łączyć tego sypkiego z tym masłem czy margaryną? Bzdura. Pewnie ten przepis podsunął mi ktoś złośliwy, żeby mi nie wyszło w małżeństwie, no i udało się, tyle że nie z powodu szarlotki. W drugim małżeństwie już w ogóle nie usiłowałam gotować i piec, i dzięki temu pewnie, sądząc z niebezpieczeństw tego przepisu na szarlotkę, trwa ono szczęśliwie do dzisiaj.
No, moje panie, próbujcie, choć ja bym Wam odradzała z całego serca.
Dobrego dnia.
U mnie w domu teraz robi się jarzyny na zimę, to znaczy kupuje się marchew, pietruszkę, seler, por itd., co tam należy do włoszczyzny, obiera się to wszystko, trze mikserem na grube wióry i, zasypując solą, upycha wymieszane do słoików. Potem całą zimę włoszczyznę się bierze ot tak, łyżką z tych słoików. No, nie do wszystkiego taka się nadaje, ale jednak tyle pracy mniej. Ach i zapomniałabym powiedzieć, że konfitura z rajskich jabłuszek zrobiona ostatnio – pyszna. Zajadamy się nią na śniadanie.
Śmieszy mnie ten mój notesik sprzed dwudziestu paru lat, sądząc po tym jak jest poplamiony na zewnątrz i w środku – jakimiś jajkami, mlekami, śmietanami, pomidorami – zmagania z gotowaniem były burzliwe. Życzę szczęścia i powodzenia z tą idiotyczną szarlotką. Pozdrawiam. U mnie dzisiaj znów cały dzień w montażowni i na koniec w nagrodę Virginia.
Cezarego i Tymoteusza - wszystkiego dobrego
22 sierpnia 2002, czwartek, 06:37
Marii, Cezarego, Fabrycego, Zygfryda – Wszystkiego dobrego.
Marii – Dziś Najświętszej Maryi Panny Królowej.
Cezary – to imię dumne, ale większość Czarków nie lubi, kiedy tego imienia się nie zdrabnia, więc mamy Czarków. Dziś imieniny i urodziny Czarka Żaka.
Fabrycy – chodzi w żabotach i przyprawia kobiety o mdlenie, jego serce to kamyczek, otacza go duszny zapach olejku różanego.
Zygfryd – czyli Zigi, tak się zdrabnia jeden znajomy mi Zygfryd z Berlina. Jest wybitnym scenografem i nienawidzi swojego imienia.
Słuchajcie, czy i Wy wiecznie macie uczucie, że ten właśnie moment, który przeżywacie, to nie jest ten moment, i że ten moment, co będzie ważny, to będzie ten następny? I tak tracicie życie? Bo ja tak mam i to mnie zadręcza. Dlaczego myślę, że ten moment za chwilę będzie miał dopiero znaczenie? To głupie. Nie ma takiej gwarancji. I tak nauczyłam się skracać perspektywę, wcześniej ten najważniejszy moment był za rok, za trzy lata, kiedyś, teraz jest w sobotę, za tydzień, jutro. Już nie liczę na to, że wszystko się zmieni, wybuchnie, zrewolucjonizuje, i to dopiero będzie ten moment, od którego się zacznie to ważne życie, teraz ten moment to są cele codzienne, zwykłe, daty, terminy, w których nic się tak naprawdę nie może zmienić, ale dla mnie dziś to są już te momenty. To wielka ulga, to już dużo lepiej, ale ciągle nie to. Jak zrobić, żeby właśnie ten moment teraz był najbardziej satysfakcjonujący, żeby był tym momentem najważniejszym i żeby do cholery już na nic nie czekać, nie liczyć, nie spodziewać się za chwilę, jutro, w sobotę? I w związku z tym nie marnować chwil. Nie przeżywać ich byle jak w oczekiwaniu następnej, ale się w każdej „poczuć”. Jak to zrobić? Sobota to będzie w sobotę i będziemy się wtedy sobotą i momentem soboty zajmować, a teraz jest czwartek 6:40 i to ma być ten moment ważny i w związku z tym szczęśliwy. Jak osiągnąć harmonię w tym względzie? Jak zrobić, żeby nie gonić i nie patrzeć w przyszłość, nawet jeśli ta przyszłość, czego – jak powtarzam – się z mozołem nauczyłam i sobie sama wbiłam do głowy, jest niedaleka?
O, siedzę przy komputerze. Cudownie. Lubię to. Siedzę w koszuli nocnej i moim ulubionym szlafroku. Wspaniale. Uwielbiam tę koszulę, a szlafrok jest tak miły i ładny, moim zdaniem, że sprawia mi on wieczną radość. Koło mnie śpią dzieci, nie będę tu używała słów, bo każde będzie za małe, żeby wyrazić, co czuję na myśl „dziecko”. Mąż mi robi właśnie w kuchni kawę, od samego tego zdania rozlewa mi się w żołądku ciepło. Mama śpi na dole, dobrze się ostatnio czuje, za chwilę pojedzie sobie na swoje wakacje, ale na razie dziś jest dziś i jest fajnie. Koło mnie wszystko co kocham, lubię, wszyscy bezpieczni i beztroscy, do cholery to jest ten moment!!!! Dlaczego cały czas myślę o tym, co będzie wieczorem, jutro, w sobotę, i to nie pozwala mi cieszyć się tą teraz chwilą? Cholera, jak się tego nauczyć!
Muszę kończyć, bo zaraz muszę wziąć prysznic i wyjechać. I tyle było tego momentu. Ale, ale, zaraz zacznie się boski moment brania prysznica. Przecież to uwielbiam! I lubię też wyjechać do pracy. O co mi chodzi? To będą wszystko te momenty, po kolei. No tak, ale zatruje mi go myśl, że na pewno czegoś dziś zapomnę załatwić, albo coś źle zrobię. O cholera! Dosyć!
Dobrego dnia. Dziś wieczorem gram Virginię, teraz jadę montować teatr telewizji, z moją ulubioną mistrzynią sklejek, planów, avidów, „symfonii” (to komputery, na których montujemy), Milenią Fiedler, lubię to. A teraz mam założoną nogę na nodze, a uwielbiam tak siedzieć, i to jest ta przyjemność tego momentu, i ciesz się nią! Bo cię gwizdnę w ten głupi łeb! (to było do siebie samej!)
Dobrego dnia. Szukajcie co sekunda małej przyjemności. Choćby tylko dziś. Ach, ile sekund w ciągu dnia! Ile przyjemności! Ja znałam nawet księgową, co z uśmiechem szczęścia i błogości mówiła: „Teraz sobie zaksięguję to i owo! Siądę sobie do biureczka, wezmę sobie mój ulubiony długopisik, spojrzę na pierścionek, co go mam od mamy, i sobie zacznę pisać!”.
Pozdrawiam.