30
Wrzesień
2007
09:43

Zofii i Hieronima - wszystkiego dobrego

    Premiera za nami. Udana. Niewątpliwie udana. Można na moment wypuścić powietrze, choć nie na długo. Dziś gram " Ucho, gardło, nóż" o 17.00 o 20:00 oni grają "Wątpliwość" a we środę zaczynamy nowe próby….kasa od Marszałkowskiej się sprawdza, publiczność ma troszkę lżej, ale drzwi na podwórko teatralne trzeba wybić jak najszybciej żeby ludzie nie chodzili dookoła i klimatyzacje założyć bo….i tak dalej, i tak dalej….A dookoła taka piękna jesień, tak piękna… jeden z moich synów ufarbował włosy a drugi zapuszcza brodę, no i jak ten czas płynie….
    Uwielbiam grac "Ucho…" czas wtedy dla mnie na moment się zatrzymuje, na te dwie godziny a to tak dużo, tak dużo….i taka ulga. W poniedziałek wieczorem premiera w Akademii Teatralnej i debata panów KK w telewizji , co wybrać? Stoję na rozdrożu.
    Dobrego dnia.

27
Wrzesień
2007
09:02

Kosmy i Damiana - wszystkiego dobrego

Wczoraj wieczorem widziałam pierwszą próbę genearalną w naszym teatrze. " Wątpliwość" Johna Patricka Shanleya w reżyserii Piotra Cieplaka, w obsadzie Aleksandra Konieczna, Lidia Sadowa (debiut), Żanna Gierasimowa, Cezary Kosiński , scenografia Andrzej Witkowski. Będzie dobrze! Będzie dobrze…..Jest dobrze. Dziś już na sali ludzie na drugiej generalnej, jutro też….premiera w sobotę
Dobrego dnia.

26
Wrzesień
2007
06:35

Justyny i Cypriana - wszystkiego dobrego

Siedzę w poezji Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej od kilku dni, przygotowujemy spektakl sylwestrowy dla teatru POLONIA a przy tej okazji czytam, czytam, czytam. Pretensjonalna to trochę dziś poetka, ale jakie cudowności , jakie skarby…

Kto pogubił te pióra różowe na niebie?
Aniołowie kochania, kochania, kochania.-
Popłynęli daleko – nie do mnie i ciebie,
lecz tam gdzie szyby płona snem oczekiwania.

Aniołowie miłości pióra pogubili,
niosąc w oddal rozkosze, rozkosze, rozkosze,
różowe pocałunki, nieskończoność chwili
i pełne łez amfory, i roz pełne kosze.

Jedno pióro wionęło nad tym naszym domem,
gdzie w oknie brak złotego, złotego płomienia,
i zawisło nad nami różowym ogromem,
i zawisło nad nami żałością wspomnienia…

Kto pogubił te pióra różowe na niebie?
Aniołowie kochania, kochania, kochania.-
Popłynęli daleko- nie do mnie i ciebie,
lecz tam, gdzie szyby płona snem oczekiwania.-

I dobrego, dobrego, dobrego dnia.

23
Wrzesień
2007
21:58

Tekli i Bogusława - wszystkiego dobrego

TAM I Z POWROTEM
    Byłem na przyjęciu towarzyskim, na którym spotkałem faceta od wielu lat mieszkającego w Toronto. Opowiadał o sobie, że ma siedzącą pracę przy oknie – jest kierowcą tira, którym przemierza tysiące mil miedzy Kanadą a USA. Był kiedyś jednym z głównych inżynierów w Ursusie i wybrał „wolność”, aby dać się przykuć do kierownicy. Ma płacone od kilometra i jedzie dopóki organizm jest w stanie reagować na bodźce. W pewnym momencie przychodzi kryzys i trzeba zaparkować na noc. Parkingi zapełnione są tymi, którzy wcześniej musieli się zatrzymać, „ogon” ciężarówki ma kilkanaście metrów i nie jest łatwo znaleźć miejsce na parkingu. Siedząca praca przy oknie jest dobrze opłacana, w związku z tym wiele młodych par wybiera taki model życia, pracują razem żeby być razem. Idą oboje na kurs, robią truck licenece i naiwnie wyobrażają sobie, że jadąc w tygodniowe trasy będą mogli się sobą nacieszyć . Praktyka obala te mrzonki. Życie upływa im na wiecznej jeździe, on prowadzi ciężarówkę, ona wyczerpana do ostateczności śpi na wąskim łóżeczku, po wielu godzinach kierowca – mąż budzi swoją zmienniczkę- żonę i ona z kolei siada za kierownicą podczas kiedy on pada zmęczony i jadą dalej, bo na parkingach pełno. I ciągle tylko tam i z powrotem skwitował opowieść gorzkim cytatem z mojego filmu sprzed lat, polski kierowca mieszkający w Toronto. Okazało się że zapamiętał, nie kojarząc autora, mój film z lat siedemdziesiątych.
    Kiedy zaczynałem pracę w zawodzie reżysera dokumentalisty, wymyśliłem historię robotnika pracującego przy taśmie, dojeżdżającego do Warszawy ponad sto kilometrów. W czasie dokumentacji znalazłem kilka osób pracujących w Warszawie i dojeżdżających do tej pracy ze Szczecina, Rzeszowa i innych miast oddalonych o setki kilometrów. Byli to na ogół portierzy, którzy dojeżdżali na dwie doby. A Ja szukałem robotnika dojeżdżającego ale pracującego przy taśmie 8 godzin dziennie. Pana Marka Postka znalazłem w warszawskim FSO. Nadawał się idealnie. Jego życie wyglądało tak: wstawał o 2 w nocy, wsiadał na rower i jechał 10 kilometrów do stacji kolejowej /w zimie po pas w śniegu/. Potem pociąg dalekobieżny, którym dojeżdżał do Tłuszcza, tam przesiadał się do pociągu elektrycznego. Następnie wsiadał do tramwaju i już był w FSO. Wracał do domu, po pracy, powtarzając schemat, pod koniec dziennika telewizyjnego.
    Kiedy film się ukazał, moi bardziej doświadczeni koledzy skwitowali go słowami: ”bełkot myślowy i formalny” i po kilku nagrodach festiwalowych niewielu z nich zmieniło zdanie. Kilka lat po śmierci Krzysztofa Kieślowskiego – Maciek Dejczer, jego student, dziś znany reżyser, opowiedział mi, że Krzysiek pokazywał mój film w Katowicach, w szkole filmowej, podczas zajęć, jako wzór narracji dokumentalnej. Filmowcy – opozycjoniści chwalili „Tam i z powrotem” za krytykę reżimu, a kierowniczka wydziału propagandy Komitetu Centralnego PZPR twierdziła, że jest to „słuszny film”. Takie są pokrętne losy filmów. Nie ma prawd i stwierdzeń ostatecznych…
    Wracając do kierowcy z Toronto, pamiętał mój film dokładnie, zacytował wtedy na tym przyjęciu jeszcze jedno zdanie bohatera: – do szczęścia brakuje mi tylko tego, żeby nie było przesiadki w Tłuszczu… i wzdychając skomentował – system zabrał temu człowiekowi nawet marzenia.
Ten film kończy inne wyznanie bohatera: – w czerwcu urodzi mi się dziecko, jeżeli to będzie syn, postaram mu się załatwić pracę bliżej, a jeśli mi się nie uda nie- będzie się musiał męczyć jak ja. Kilka lat po emisji filmu w telewizji, odwiedziłem mojego bohatera. Pan Marek chwalił się, że jego syn umie czytać i pokazywał mi dziecko biegające z jakąś książką. Ta książka to był o zgrozo … rozkład jazdy pociągów. Pomyślałem wtedy, życie wymyśliło zabawną puentę.
    Dziś po 30 latach, usłyszałem w radio, że bezrobocia w Polsce właściwie nie ma, jest dwunastoprocentowe ale sztuczne, FSO kupił wielki zagraniczny koncern samochodowy, a w całej Polsce brakuje rąk do pracy, szczególnie wykwalifikowanych robotników i kierowców. Czy to już jest puenta ostateczna?

Grzegorz Skurski (skurskig@interia.pl)

19
Wrzesień
2007
03:43

Januarego i Konstancji - wszystkiego dobrego

    W teatrze wielkie zmiany. Otworzyliśmy w poniedziałek kasę od ulicy Marszałkowskiej. Tymczasowo, prowizorycznie, bez remontu, ale otworzyliśmy. Publiczności jest dużo wygodniej, bilety, wejściówki, informacje łatwiej bez przeciskania sie przez bramę, dopiero wieczorem, na przedstawienia należy pokonać trudy wejścia od Pięknej. Kiedy zdobędę wszelkie pozwolenia, ekspertyzy, podpiszę porozumienia z trzema tym razem wspólnotami mieszkaniowymi, Marszałkowska 56 Front, Marszałkowska 56 Oficyna i ze słynną już naszą ulubioną Wspólnotą Piękna 28, zaczniemy remont, na moje oko tak koło maja albo i dalej.
    Teatr szykuje się do premiery "Wątpliwości" Johna Patricka Shanleya w reżyserii Piotra Cieplaka z obsadą Aleksandra Konieczna, Cezary Kosiński, Lidia Sadowa(debiut) i Żanna Gierasimowa. Premiera przewidziana na 29 września. 2 października ja zaczynam próby, reżyseruję tekst Australijki Joanny Murray-Smith "Kobiety w sytuacji krytycznej" z doborową obsadą sześciu pań w rożnym wieku. Same radości. Premiera tego przedstawienia nie wiadomo kiedy, pewnie gdzieś na przełomie listopada i grudnia. Po drodze,28,29 października Drugie urodziny teatru POLONIA, czyli dwa dni teatralnego szaleństwa, spektakle od rana do nocy, gramy co umiemy.
    A poza tym? Na dworze pada, opadają liście, chudną psy, gęstnieje sierść na kotach. Nocami spać nie można, a wieczorem, na scenie około dziewiątej przychodzi kryzys. Politycy szykują sie do wyborów, Polska patrzy na to niestety obojętnie, studenci zaczynają naukę ale rozglądają się i planują wyjazdy, wśród ptaków też wielkie proszenie- jak napisała Agnieszka, jedne odlatują, inne zostają. Ja mam złamane dwa paznokcie i odrost na głowie i w ogóle mnie to nie obchodzi do tego odmawiam wszelkich wyjazdów. Skupić się niczym nie mogę, książki rzucam po 10 stronach, filmy wyłączam na pierwszym smutnym słowie i dyrektor opery jest mnie w stanie rozśmieszyć. Przywiózł mi konfitury śliwkowe i ogórki kiszone z Konradowa, ja dałam mu w prezencie nasze maliny i wiśnie, zajadaliśmy się białym serem i opowiadaliśmy sobie o głupotach.
    Żyjemy z dnia na dzień z wdzięcznością dla świata.
    Dobrego dnia.


16
Wrzesień
2007
10:58

Edyty i Kornela - wszystkiego dobrego

SZTUKA , CZYLI WEWNĘTRZNY PRZYMUS TWORZENIA

    Wszyscy piszą o wszystkim, szczególnie ci którzy nie mają pojęcia o temacie, którym się zajmują. Ja też chcę być trendy. Tematem będzie sztuka. Zacytuję definicję mojego syna malarza: Artystą jest ten , który nazwie się artystą i to co zrobi jest dziełem sztuki.
    Mam przyjaciółkę, która przed laty uważała się za przewodniczącą moich narzeczonych. Mam nadzieję, że jej mąż wybaczy mi te wspomnienia. Było to bardzo, bardzo dawno i patrząc na moje zdjęcie trudno o takie skojarzenia. Grażyna przepracowała 30 lat w Zachęcie i jej miłość do sztuki z biegiem lat ulegała deformacji. Teraz przeszła na emeryturę i pozwoliła mi na opublikowanie jej refleksji na temat ekspozycji, w których uczestniczyła.
Zdarzenia opisane poniżej nie mają swojej chronologii, ani nazwisk autorów. Są po prostu zbiorem faktów dotyczących ekspozycji różnych wybitnych dzieł sztuki.
    Zachęta eksponowała rzeźbę nazwaną „Piramida”. Na wypchanym koniu siedział pies, a na psie kogut. Widziałem wywiad z autorką , która ze łzami w oczach opowiadała jak wybranego prze nią do uśpienia konia tuliła w ramionach aż do ostatniej chwili. Znawcy porównywali to wybitne dzieło z połówką krowy i cielaka nazwane „Macierzyństwo” , eksponowane na Biennale w Wenecji. Krytycy afirmację tego rodzaju przedsięwzięcia usprawiedliwiali tym ,że nikt ni płacze nad kawałkiem szynki, tylko zjada doprawiając chrzanem.
    Inna wybitna artystka wymyśliła „instalację”, którą były dwie zdezelowane betoniarki .Koncepcja polegała na tym, ze gardziel jednej i drugiej łączył metalowy drąg na którym były przymocowane były dwa pajacyki jarmarczne ,jeden czerwony drugi niebieski. Huk i łomot był nie do opisania, pajacyki skakały na drągu a ściany zaczęły pękać. Pani która pilnowała ekspozycji siedziała w nausznikach, których używają pracownicy młotów pneumatycznych. Dowiedział się o tym konserwator zabytków i zabronił uruchomienia betoniarek bez ograniczeń. Wybrano określone godziny . Dziennikarka telewizyjna zrobiła wywiad z pracownikiem który był odpowiedzialny za tę realizację. Powiedział, że arcydzieło jest gotowe. Pani z tv spytała czy nie „wpuszcza ją w kanał’ bo przecież widać że to jest remont !
    Parę lat temu przyjechał jakiś Amerykanin, który miał pościć przez czterdzieści dni w jednej sali Zachęty. Dziwne było to że pościł od 10 do 12, a na resztę dnia znikał. Złośliwi komentowali że w tym czasie dożywiał się w hotelu Victoria.
Kiedyś przygotowano wystawę jakiegoś rzeźbiarza i pracownik z najdłuższym stażem zauważył pochlapaną deskę wapnem opartą o ścianę. Zniósł ja do piwnicy myśląc że ją zostawił któryś montażysta. Kuratorka zrobiła awanturę- gdzie zniknęło dzieło sztuki?
    Pragnąc uczestniczyć w życiu kulturalnym bierzemy do ręki pierwszy z brzegu katalog artysty , mając złudną nadzieję, że dowiemy się czegoś na temat jakiegoś dzieła. Czytamy „Eliminacja, lub redukcja manipulujących aspektów jest faktem obecności w przestrzeni, lub może być umiejscowiona w wiecznie zmieniającym się poziomie reprezentacji”. Katalog wypada nam z ręki, pot występuje na czole i czujemy się zdegradowani do poziomu życia intelektualnego bakterii.
    Na starość ”odklejam się’ coraz bardziej od rzeczywistości. Nie nadążam mentalnie i emocjonalnie za dynamicznie rozwijająca się sztuką. Nastawiam płytę zespołu Buena Vista Socjal Club. Głęboki i zmysłowy głos Omary Portoundo z towarzyszeniem genialnego pianisty Rubena Gonzaleza wprowadza mnie w świat dźwięków, które stają się dla mnie nirwaną. Miejscem,” gdzie nie ma więcej żądzy i chciwości, gdzie nie ma już przywiązania do przedmiotów świata zewnętrznego".
    Muzyka jest dla mnie jedyną czystą formą przekazu emocjonalnego. W innych dziedzinach takich jak literatura, malarstwo, czy film zawsze widzę rodzaj manipulacji odbiorcą. Muzyka jest czysta, nieskażona, tak jak niewinna miłość.

                                    Grzegorz Skurski [skurskig@interia.pl]

    Moi Drodzy, zamieszczam felieton pana Grzegorza, ale absolutnie się z nim nie zgadzam. uważam że jest niesprawiedliwy a obserwacja zbyt powierzchowna, refleksja zbyt pochopna i niezasłużenie złośliwa. Pozdrawiam i Państwa i pana Grzegorza oraz jego Przyjaciółkę także.

15
Wrzesień
2007
04:09

Albina i Nikodema - wszystkiego dobrego

    Ja nie chcę żeby doradzała na temat kobiet czyli i mój, komukolwiek, Nelly Maria Rokita! Dostałam niespodziewanie lewicowego odchylenia przez tę prawicę! A zawsze byłam centrum. A generalnie wszyscy są teraz zbyt szlachetni jak na mój gust. Zęby bolą.
    Wczoraj w trakcie spektaklu przebiegając między scenami przez foyer naszego teatru, zobaczyłam dwa puste wózki inwalidzkie, zdumiona spytałam dyżurującego gdzie są te osoby…usłyszałam taką odpowiedz: Ktoś kupując bilety dla tych ludzi nie uprzedził nas że będą te dwie osoby na wózkach, przyjechali bardzo późno, tuż przed spektaklem, na nasze miejsca dla wózków inwalidzkich na sali były już postawione zwykłe krzesła, powiedzieliśmy że możemy wwieźć wózki tylko na miejsce bardzo z boku, przy drzwiach, wtedy te osoby wstały i poszły na salę. Zamurowało mnie.
    Wczoraj też, odbył się ostatni w tym sezonie ulicznym "Lament na placu Konstytucji", pożegnaniom i łzom nie było końca.Publiczność stawiła się tłumnie, stali bywalcy byli w komplecie. Zagramy to jeszcze w teatrze w październikowym bloku urodzinowym. Ale dostajemy zaproszenia do grania z Polski, na dworcach, w centrach handlowych, halach targowych ….no ciekawe, zobaczymy.
    Ja po czwartkowym odwołanym z mojego powodu gram, na antybiotyku i bez głosu, ale mam nadzieję że publiczność mi wybacza. Dziś ostatni spektakl " Boskiej!" w tym cyklu.
    Wieczorem taki żart: Prosię patrzy na kontakt: – Co? zamurowało!
    Ratujemy się trochę bezradnie śmiechem.
    Dobrego dnia.

13
Wrzesień
2007
03:50

Filipa i Eugenii - wszystkiego dobrego

Trzynasty, czwartek. Urodziny Marty.
Pozdrawiam Państwa serdecznie.
Przez moment byłam w Paryżu. Zaziębiłam się tam. Wczoraj grałam z gorączką.
Daję zdjęcia dla zabawki.
Dobrego dnia i herbaty karmelowej z mlekiem.

10
Wrzesień
2007
06:11

Bernarda i Sobiesława - wszystkiego dobrego

 

GLACA

Witold Leszczyński, jeden z najbardziej oryginalnych twórców filmowych. W dniu 74 urodzin, zaczął zdjęcia do swojego kolejnego filmu „Stary człowiek i pies”. Jak powiedział w ostatnim wywiadzie jedynym przesłaniem tego filmu jest prawda. Przed laty, znalazł na kupie śmieci dogorywającego psa przejechanego przez samochód. Po czterech operacjach pies wrócił do życia. „ Przekonałem się wtedy, że trud wkładany, ofiarowywany drugiemu stworzeniu, czyni miłość. A miłość zawsze otwiera na Boga, jakkolwiek byśmy tego nie rozumieli” – wyznał.
Odwieziony po trzecim dniu zdjęciowym przez taksówkarza do domu, upadł pod drzwiami. Zabrano go do szpitala. Diagnoza- rozległy krwiak mózgu, konieczna trepanacja czaszki. Po kilku dniach zmarł nie odzyskując przytomności. Realizację filmu przejął Andrzej Kostenko. Wszystko to, zdarzyło się tydzień temu.
Śmierć. Los który doświadcza coraz częściej moich przyjaciół wywołuje z pamięci obrazy, które pojawiają się chaotycznie. Nie mają swojej dramaturgii są głupawe, wzruszające i mieszają się ze sobą, jak życie.
Witold Leszczyński /Glaca/ w latach pięćdziesiątych ogolił się na łyso na cześć wielkiego reżysera Ericha von Stroheima, którego zniszczyło Hollywood. Tę fryzurę utrzymał do końca .
Po ukończeniu Wydziału Elektroniki na Politechnice Warszawskiej pracował jako inżynier elektroakustyk w Łódzkiej Filmówce, gdzie później ukończył wydział operatorski i reżyserski. Od 1997 był tam również wykładowcą.
W roku 1968 jego debiut „Żywot Mateusza” miał nominację do Oscara.
W roku 1972 zrobił film „Rewizja osobista” który kilka lat temu pokazał studentom Filmówki mówiąc: „teraz zobaczymy i przeanalizujemy najgorszy film, jaki zrealizowano w Polsce”.
Witek przez kilkadziesiąt lat przyjaźni fascynował mnie i śmieszył. Do 45 roku życia wysyłał mamusi z Warszawy do Sopotu brudną bieliznę. Otrzymywał paczkę z wypranymi i wyprasowanymi rzeczami, i kartką, którą Witek miał odesłać. Było tam napisane- Paczkę otrzymałem Twój Witek!
Wysublimowana wrażliwość, niezwykła, analityczna inteligencja, erudycja łączyła się z okresami całkowitej abnegacji życiowej. A Jego miłość do alkoholu była równie intrygująca jak miłość do piękna.
"Interesuje go bohater wolny, który nie nosi kagańca cywilizacyjnych obróbek i nie podporządkowuje się żadnym normom, nawet prawnym, jeśli naruszają jego moralne zasady, dekalog, który ma się od natury raz na zawsze" (Filmowy Serwis Prasowy 1994 nr 1).
Kiedyś, przed laty, obliczyli z Andrzejem Kostenką, że jeżeli wjedzie się na skrzyżowanie na czerwonym świetle z szybkością 97,6 km/godz, można wykonać ten manewr bez kolizji. Nie wiem, który z nich siedział za kierownicą, obaj przeżyli.
Miał dom we wsi Borowiec pod Sulejowem, tam wykonano pierwszy klaps do Jego ostatniego filmu. Tam, od wielu lat toczył wielogodzinne dysputy filozoficzno- alkoholowe ze swoim sąsiadem Stefanem. Kiedyś, zadzwonił do radia w czasie audycji o autorytetach. Wszyscy słuchacze mówili o papieżu, filozofach, Witek wyznał, że dla niego autorytetem moralnym jest rolnik ze wsi Borowiec, jego przyjaciel, Stefan.
W swoich archiwach trzymam zarejestrowaną jedną z takich dysput ze Stefanem…Pornografia wpędziła mnie w rodzaj dewiacji, która zniechęciła mnie do kobiet. Dopiero walka o życie mojego psa uświadomiła mi czym jest miłość…wyznaje tam Witek. Często w takich dyskusjach używał wielkich słów bez wahania. Brzmiały naturalnie. Maciej Pawlicki napisał o Nim – Leszczyński jest jednym z niewielu, którym się udaje osiągnąć uniwersalizm w formach bezpośrednich, czystych. Oswoił we współczesnej estetyce filmowej patos, ocalił wzniosłość".
Asystentem Leszczyńskiego przy „Żywocie Mateusz’ był Norweg Haakon Sonday znany ze swej wyjątkowej skłonności do kobiet. Witek wymyślił kiedyś spektakl rozrywkowy dla ekipy nudzącej się po zdjęciach, ulokowanej z dala od miasta na mazurskiej wsi. Przymocował mikrofon pod łóżkiem Haakona. Kiedy ten przyprowadził do pokoju kolejną panienkę, cała ekipa zebrana pod olbrzymimi głośnikami miała bawić się miłosnymi zmaganiami temperamentnego Norwega i jego partnerki. Po godzinie znudzeni słuchacze wyłączyli głośniki, tylko obowiązkowy stary dźwiękowiec ze słuchawkami na uszach wytrwał do końca. Podobna scena jest w filmie „Mash” Roberta Altmana. Podejrzewam że jest to jeden z niewielu widocznych wpływów polskiej kultury na amerykańską.
Witek przechodził wielokrotnie kuracje odwykowe. Z ostatniej uciekł, bo ktoś tam, podczas tej kuracji powiedział, że pies nie ma duszy. To było za dużo- musiał się napić!
Glacy już nie ma, ale historia Jego największej miłości ostatnich lat, historia psa, wejdzie w przyszłym roku na ekrany.
Wiciu! Nigdy Ci nie zapomnę, że nauczyłeś mnie słuchać muzyki i przekonałeś do Kierkegaarda! Teraz, kiedy już Cię nie ma lepiej rozumiem słowa wielkiego filozofa: uwolnienie się z rozpaczy oznacza zbawienie, fizyczna choroba nie jest "chorobą na śmierć" tylko przejściem do nowego życia, zaś choroba, w której śmierć duchowa jest rzeczą ostateczną, to właśnie rozpacz.

Grzegorz Skurski [skurskig@interia.pl]

05
Wrzesień
2007
11:32

Doroty i Wawrzyńca - wszystkiego dobrego

Dostałam właśnie to zdjęcie opracowane komputerowo w prezencie. Tak bym wygladała jako ciemnoskóra muzułmanka.
Dobrego dnia.
W sejmie burdel, pralnia, magiel i przepychalnia.

03
Wrzesień
2007
08:35

Izabeli i Szymona - wszystkiego dobrego

SMUTNOWESOŁA PSIA HISTORIA


Siedziałem na tarasie podwarszawskiego domku mojej przyjaciółki Maryli. Maryla po ukończeniu moskiewskiej szkoły filmowej wystartowała przed laty z kamerą robiąc reportaż z planu „Wesela” Andrzeja Wajdy i jako dokumentaliści się poznaliśmy.

Siedziałem. Dookoła wyschnięte sosny i piasek, piasek i piasek. Jadąc dwa kilometry przez las można dojechać do Benjaminowa. W latach czterdziestych generał Erwin Rommel, najmłodszy feldmarszałek trenował tam swój Afrika Korps. Doświadczyłem tego klimatu, kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych odbywałem w Benjaminowie zaszczytną służbę wojskową. Nie było jeszcze Zalewu Zegrzyńskiego i pamiętam do dziś piasek, który wiecznie chrzęścił między zębami. Z tamtych dni pamiętam też obraz projekcji jakiegoś filmu w lesie, dla dwóch tysięcy żołnierzy. Była noc, las, suche powietrze i smród unoszący się aż pod czubki sosen.

Teraz przyjechałem z wizytą, siedziałem na tarasie, pod stołem chrapała, Blenda, ulubiony pies mojej przyjaciółki, ja jadłem ciasteczka i wywoływałem wspomnienia. W pewnym momencie Blenda wysunęła pysk spod stołu patrząc przeraźliwie smutnymi oczami na ciasteczko, które podnosiłem do ust. Miała piętnaście lat, była głucha, ślepa, ale nabierała energii, kiedy zapach przypominał jej o „dniach chwały”. Co miałem robić? Rzuciłem ciasteczko, i następne ciastka, które natychmiast zeżarła.

Jej historia to bajka o „kopciuszku”. Wydawać się może nieprawdziwa, ale wymyśliło ją życie.

Maryla przed laty robiła zdjęcia do reportażu o patologicznej rodzinie żyjącej w małej wiosce koło Nowego Targu. Gospodarz- złodziej i alkoholik żył z tego, że kradł rasowe psy, czekał na ogłoszenie i zwracał je za pieniądze proponowane jako „znaleźne”. Oprócz tego sypiał z dwiema córkami, bo żona „zatyrana na śmierć” w gospodarstwie, nie bardzo nadawała się do „kochania”. Z jednego z tych kazirodczych związków urodziło się dziecko. W owym czasie można było „lege artis” handlować niechcianymi dziećmi. Było to dość proste. Kobieta zjawiała się z dzieckiem i chętnym do kupna dziecka w Urzędzie Stanu Cywilnego. Rejestrując dziecko cudzoziemiec przyznawał się do ojcostwa, wpisywano go do metryki jako ojca i nie było kłopotu z wywiezieniem. Tak się też stało z dzieckiem-wnuczkiem, owocem kazirodczego związku, które gospodarz sprzedał Amerykaninowi. Ale to na marginesie, ja opowiadam o psie.

W czasie przerwy w zdjęciach do filmu, Maryla wyszła na podwórko, zaciągnąć się papierosem. Wydawało jej się, że słyszy skomlenie z obory. Uczulona na cierpienie weszła do środka. W korycie dla świń leżał zakrwawiony szczeniak. Zabrała go sprzed świńskiego ryja i przyniosła do domu. Okazało się, że jest to szczenię pięknej rasowej suki, uwięzionej przy budzie, na krótkim łańcuchu, karmionej pomyjami. Ten chłop gdzieś ją ukradł i nie doczekał się ogłoszenia.. Po pewnym czasie odkrył, że suka jest w ciąży. Urodziła kilka szczeniaków, te potem poszły do nowych właścicieli za sporą gotówkę, która zabezpieczyła na jakiś czas „chlanie”, jedno ze szczeniąt nie miało genetycznie wyrobionego odruchu ssania, trzeba się było go pozbyć, rzucono małą suczkę świniom na pożarcie.

Kiedy Maryla przyniosła szczenię do domu, gospodyni powiedziała zdziwiona …o…to jeszcze nie zeżarły?…. z tego bydlaczka nic nie będzie, musi zdychać…. i patrzyła z politowaniem na Marylę, która natychmiast zawinęła w szmatę szczeniaka i wsiadła z nim do samochodu.

Weterynarz nie był optymistą, kiedy zobaczył stan suczki i obejrzał ogromną narośl na jej oku. Podłączając kroplówkę i powiedział, że to szczeniak rzadkiej rasy, egzemplarz posokowca bawarskiego o maści „czerwony jeleń” i matka suczki musi mieć na uchu wytatuowany numer identyfikacyjny.

Maryla wróciła do gospodyni i pod jakimś pretekstem podeszła do zaniedbanej suki, której krótki łańcuch wytarł sierść do krwi. Zanotowała numer wytatuowany na uchu.

Odebrała od weterynarza podleczenie szczęśliwie suczkę. Nazwała ją Blenda, mając nadzieję że doświetli ich wspólną drogę przez życie, a lekarz wzruszony opieką i spotkaniem z tak rzadką rasą, wręczył Maryli w prezencie torbę drogich lekarstw, które miały przywrócić Blendzie życie. I tak się stało.

Maryla z pomocą Związku Kynologicznego odnalazła właściciela suki- arystokratki sponiewieranej łańcuchem i pomyjami. Był to bogaty przemysłowiec szwajcarski, któremu psa skradziono przed restauracją „Wierzynka” w Krakowie. Werner Biderholtz, przyleciał natychmiast z żoną do Warszawy, a później z Marylą wybrali się na Podhale, gdzie z pomocą miejscowego policjanta odzyskał ulubioną sukę. Szczęśliwy proponował Maryli dwadzieścia tysięcy dolarów za odzyskanie psa, ale Maryla odpowiedziała, że ma wystarczające pieniądze na dostatnie życie, w zamian zaproponowała aby państwo Biderholholtzowie ufundował stypendium dla córek złodzieja, żyjących w kazirodczym ohydnym związku z ojcem , z którego nie mogą się wyrwać. I tak się stało. Dwie córki złodzieja ukończyła studia w Genewie.

Maryla zaś szczęśliwa, udomowiła sukę rasy posokowiec bawarski. Kiedy Blenda dojrzała do urodzenia potomstwa, okazało się, że warunkiem uznania „papierów”- rasy, jest medal na międzynarodowym konkursie. Blenda była pięknością, ale od urodzenia fajtłapą i ciągle rwała sobie futro zaczepiając się o wystające przedmioty. Posokowiec bawarski wyróżnia się wśród innych psów tym, że wygląda ,jakby skórę z niedźwiedzia włożyli na sznaucera miniaturkę, wszędzie wisi za dużo futra. I to właśnie „fastrygi” na jej ciele przesądziły o złotym medalu. Jeden z sędziów oglądając szwy na jej skórze powiedział- widać, że to pies myśliwski, są ślady po polowaniu.

I tak szczenię, które czekało na śmierć w pysku świni zostało medalową matką wielu rasowych szczeniaków rasy posokowiec bawarski, żyjących w Polsce.

Wzruszony tym nostalgicznym wspomnieniem rzuciłem Blendzie jeszcze jedno ciastko pod stół.

……………………..Grzegorz Skurski [skurskig@interia.pl]

30
Sierpień
2007
11:48

Rózy i Szczęsnego - wszystkiego dobrego

 

Co się dzieje w tym kraju? Dokąd nas to zaprowadzi?

To wielkie rosnące rozczarowanie i upokorzenie. Tak nie da się żyć.

Pozdrawiam.

28
Sierpień
2007
11:13

Augustyna i Patrycji - wszystkiego dobrego

– Halo, czy pani Krystyna Janda?

– Przy telefonie. Słucham.

– Jestem dziennikarzem, chciałbym z panią zweryfikować wiadomości wiadomości dotyczące choroby męża, i porozmawiać na ten temat, tak będzie dla państwa lepiej.

– A jakiej pan jest gazety?

– Piszę dla kilku gazet.

– Czy ma pan zlecenie od którejś gazet na taki artykuł?

– Nieformalne.

– A czy mógłby pan o tym nie pisać? Bardzo pana o to proszę.

– Niestety. Jeśli ja nie napiszę, napiszą inni.

– Ale niech pan nie pisze, proszę pana.

– Bardzo mi przykro, żal mi pani, ale i tak ktoś napisze, więc jak pani mi o tym sama opowie będzie dla pani lepiej.

– Nie chcę o tym mówić i nie będę, mam do pana osobistą, błagalną prośbę, żeby pan o tym nie pisał.

– I tak napiszą inni.

– Ale na razie, niech nie pisze pan.

– Nie chce pani mi udzielić informacji?

– Nie, i jeśli chodzi o pieniądze za ten artykuł, jestem gotowa panu zapłacić znacząco więcej, żeby pan tylko nie pisał. Bardzo pana proszę.

– I tak napiszą inni. Za dobry news. No to jak?

– Do widzenia panu.

W parku w Nieborowie na niedzielnym spacerze. Pani do grupy turystów. – Patrzcie, patrzcie, idzie Janda, a za nią jej synowie i ten mąż, co ma raka! Halina masz aparat? Moja mama: – Jedźmy do domu. W Arkadii Świątynię Diany księżna Helena Radziwiłłowa opatrzyła napisem – DOVE PACE TROVAI D’OGNI MIA GUERRA ("Tutaj odnalazłem spokój po każdej mojej walce" – cytat z sonetu Petrarki).

Dobrego dnia.

27
Sierpień
2007
06:36

Józefa i Moniki - wszystkiego dobrego

Poniedziałek pana Grzegorza. (skurskig@interia.pl)

PISAĆ- JAK TO ŁATWO POWIEDZIEĆ

Któryś z wybitnych dziennikarzy amerykańskich zdefiniował pisanie tak: ”siedzisz nad pustą kartką aż na czole wystąpi krwawy pot” Na stole pusta kartka, zbliża się poniedziałek. Nie ma wyjścia! Trzeba pisać!
Kilka dni temu minęło 30 lat od śmierci byłego kierowcy ciężarówki Elvisa Presleya. Jest najlepiej zarabiającym nieboszczykiem w tej branży, co się określa kwotą 56 milionów dolarów rocznie. Ja byłem taksówkarzem, żyję i dostałem przekaz na 43.56 gorszy za emisję kilkunastu moich filmów na antenie Kino Polska. Dla czytelników, którzy wątpią- jestem gotów przesłać fotokopię. Jednym z filmów jest „Aktorka”- 0,70/siedemdziesiąt groszy/.
Ale jak mówiła moja babcia – trumna nie ma kieszeni i nie ma co ulegać gorzkim refleksjom. A nie piszę przecież dla pieniędzy! Mam genetyczny wpis po mojej matce, która wszystkich ludzi zamęczała swoim słowotokiem. Mieliśmy wujka, był przedwojennym mistrzem Polski w boksie, geodetą i prowadził tryb życia, zwany teraz „ekologicznym”. Miał zwyczaj kłaść się spać o 21, a wstawał o 5. Kiedy przyjeżdżał służbowo do Warszawy i oszczędzając na hotelu nocował u nas, moja matka, biegła księgowa zamęczała go, opowiadała mu z pasją o bilansach do północy, a często dłużej. Biedny wujek z trudem otwierał oczy, kiedy matka pytała go, czy go to nie nudzi. I ten obraz prześladuje mnie od wielu lat, przestrzega! Pisanie to dla wielu konieczność. A przecież, Izaak Babel, którego geniusz kazał rozstrzelać Józef Stalin, cytował Gorkiego- ”droga pisarza usiana jest gwoździami, przeważnie dużych rozmiarów. Chodzić po nich trzeba będzie boso, krwi ubędzie dosyć i z każdym rokiem będzie ona ciec coraz obficiej…Jeżeli słaby z pana człowiek, to kupią pana i sprzedadzą, zahukają, uśpią i uwiędnie pan, zajęty udawaniem, że z pana kwitnące drzewo”.
Moja kobieta powtarza mi ciągle – „Nie jesteś Bablem i wolę, żebyś mnie zdradzał niż zmuszał innych ludzi do słuchania tego, co napisałeś”. Z przekory, następny więc cytat z Babla: „Inżynier z żoną pili herbatę. Zobaczywszy mnie o tej późnej godzinie oboje pobladli. ”Zaczęło się” –pomyślał inżynier i postanowił drogo sprzedać swoje życie. Zrobiłem dwa kroki w jego stronę i wyznałem, ze Gorki obiecał wydrukować moje opowiadania. Inżynier zrozumiał, ze popełnił omyłkę biorąc wariata za złodzieja- i zbladł jeszcze śmiertelniej . – Przeczytam państwu moje opowiadanie- powiedziałem rozsiadając się i przysuwając sobie cudzą herbatę.”
Nikt nie pisze dla siebie. Jest to rodzaj komunikacji która opiera się na przekazie i odbiorze. Jeżeli zabraknie czytelnika, pisarstwo staje się działaniem kompletnie pozbawionym sensu. „Przekaz” pozostaje w systemie operacyjnym komputera zawierając miliony impulsów 0,1. A z drugiej strony,
banalność tego zajęcia zawiera się w dowcipie, który napisała na urodziny muzyczka pewnemu mało utalentowanemu, ale przystojnemu pisarzowi. Otóż ta mądra kobieta wykorzystała różnice pisowni i fonetyki formułując życzenia dla swojego przyszłego kochanka: „koleżanka po lirze, koledze po piórze”.
Czasem przekaz literacki ma swój konkretny cel i odbiorcę, jak tekst sprejem wymazany na murze sąsiedniego domu :”BASIU, JAK BĘDĘ CIĘ KOHAŁ , TO BĘDZIESZ FRÓWAŁA W HMURAH” . Proste, ekshibicjonistyczne, pełne pożądania, miłości i odwagi wyznanie które daje każdej kobiecie poczucie dowartościowania, autor zaś ma nadzieję, że wymarzona kobieta zatrzyma się przy nim i wymienią kilka słów, po których nastąpi szansa na następne spotkanie…
Oczywiście, bywa i inne pisanie, ktoś, kto napisał dla wszystkich krajów Wspólnoty Europejskiej na 24 stronach regulamin kolczykowania owiec chyba nie liczył na dobrowolnego czytelnika, chyba że był kompletnym idiotą. Ale nie o takim pisaniu mówię.
Nie mniej, w każdym piszącym jest dużo megalomanii i kabotyństwa. Czuje się władcą słów. Układając je w odpowiedniej kolejności wydaje mu się, ze zostawia platynowy ślad dla ludzkości.
Tak się dzieje i ze mną kiedy piszę, szczególnie nocą. Ale dzięki Bogu przychodzi ranek i czytając to co napisałem mam chęć wszystko zresetować… niestety jest za późno. Tedy pozostając w nadziei na odbiorcę..

………………Grzegorz Skurski [skurskig@interia.pl]

24
Sierpień
2007
09:36

Jerzego i Bartłomieja - wszystkiego dobrego

Aktorka mówi do reżysera i producenta:
– Ja mogę to panom zagrać za cztery tysiące, za trzy tysiące… mogę i za dwa, ale nie polecam.

Dziś „Lament” z konieczności bez babci, bez pani Barbary Wrzesińskiej, ale. mimo to podjęłam decyzję żeby grać. Od poniedziałku spektakl znów z panią Barbarą. Pozdrowienia.

Dobrego dnia

21
Sierpień
2007
10:28

Joanny i Franciszki - wszystkiego dobrego

Wczoraj na nowo po wakacjach zaczęliśmy grać Lament na Placu Konstytucji” i znowu, co mnie na nowo zdumiało, około 400 osób. Niebywałe! Będziemy to grać w dni powszednie bez przerwy do 15 września, w deszczu i słońcu. Wczoraj „zadebiutowała” w roli babci Zofii, Basia Wrzesińska. Publiczność przyjęła ją z radością i wdzięcznością. A Basia? Jak wszystkie aktorki zmagające się z tym karkołomnym jednak zadaniem, grania na ulicy w huku miasta w godzinach szczytu, przed tym „pierwszym razem” była przerażona i wątpiąca w celowość i walory tego „eksperymentu”, po spektaklu, szczęśliwa i zachwycona tą nową aktywnością, ludźmi, atmosferą i całym zdarzeniem, już czeka na spektakl dzisiejszy i wszystkie następne. Kolejna aktorka zawołana z ciszy i komfortu grania w teatrze, straciła z nami „dziewictwo” na ulicy. A wśród publiczności i nowi i starzy znajomi, twarze już tam widziane. Są tacy, który towarzyszą temu spektaklowi prawie codziennie przyprowadzając znajomych. Do tego wycieczki z Polski wliczające ten spektakl w harmonogram zwiedzania Warszawy. Wspaniale.
Wczoraj też pierwsza po wakacjach „ Boska”, no i sezon w pełni…
Dobrego dnia.

19
Sierpień
2007
18:53

Bolsława i Juliana - wszystkiego dobrego

 

Poniedziałek Grzegorza S. A ja pozdrawiam.

ROWER KIEŚLOWSKIEGO
Pisząc felieton dla braci i sióstr internautów czuję się , jak dziewica. Nie wiem, co będzie.
„Ludzie są różne”, jak powiedział mi sąsiad siedzący pod sklepem: „mnie interesuje flaszka” .
Dlatego proszę o opinie. ( skurski@interia.pl)

Przeczytałem ostatnio jakiś esej o Kieślowskim. Bardzo blisko kumplowałem się z nim i zawsze denerwuje mnie medialny ślad pełen patosu, egzaltacji i pretensjonalności.
Był normalnym facetem. Spróbuję to udowodnić artykułem, który kiedyś opublikowano w prasie, jako wyraz mojej reakcji po kolejnej rocznicy Jego śmierci.
Miał niekonwencjonalne poczucie humoru, luz i dystans do rzeczywistości, ale w pracy skupiona twarz i bystre oczy zza okularów przykleiły mu ksywę „ornitologa” w środowisku filmowym . Myślę, że chichocze zza chmur czytając i słuchając tego, co mają do powiedzenia ci, którzy Go mało znali. Nasza kilkunastoletnia przyjaźń zostawiła zupełnie inne wspomnienia
Na początku lat siedemdziesiątych wszystkich nas fascynowały samochody. Był to okres, kiedy byłem uważany za najlepszego szofera wśród reżyserów z racji mojego stażu taksówkarskiego. Wybierałem kolegom samochody, uczyłem regulować gaźniki i kazałem odsuwać się od kierownicy, aby szybciej reagować na sytuacje kryzysowe.
Zbliżał się start do rajdu Monte Carlo, w którym miał startować najszybszy kierowca wśród architektów- Krzysztof Komornicki na samochodzie fiat 125 przygotowanym przez FSO. Udało mi się przekonać Kieślowskiego do próby zarejestrowania tego wydarzenia. Byłem członkiem ekipy filmowej, mając nie do końca wyjaśnioną funkcję w tym zespole. W końcu zostałem szoferem samochodu bmw, wynajętego przez produkcję. Komornicki miał swojego zaufanego mechanika i na ostatni przegląd przed startem umówiliśmy się w Krakowie. Komornicki z mechanikiem rozebrali i złożyli w ciągu doby samochód przygotowany przez FSO do rajdu. Dwadzieścia cztery godziny pracy rajdowców i filmowców, którzy rejestrowali to wydarzenie. Po rozebraniu silnika okazało się, że po próbach na hamowni w fabryce wytopiły się panewki. Dyrektor FSO na wszystkich konferencjach prasowych gwarantował całkowitą sprawność samochodów przygotowanych fabrycznie do rajdu.
Po zdjęciach do filmu „Przed rajdem” /emisja w Kinie Polska w tym tygodniu /znużona ekipa siadła w knajpie do posiłku lekko wspomagana alkoholem. Czuliśmy się trochę zdobywcami świata, bo nasz kumpel będzie się ścigał z najlepszymi w Europie. Atmosfera przy stole przypominała trochę dowcip Mleczki : dwóch Polaków stoi z piwem przy piramidzie Cheopsa i jeden do drugiego mówi- ja ze szwagrem to takie cóś walnę w ciągu dwóch dni. Nie pamiętam kto to sprowokował i jaki był przebieg rozmowy, ale finał był taki, że Kisiel i ja przeciwko reszcie ekipy założyliśmy się o „pół litra”, że w dwa dni dojedziemy na rowerach z Warszawy do Zakopanego.
Alkohol wyparował , wróciliśmy do rzeczywistości socjalistycznej i ja chciałem o tym wydarzeniu zapomnieć, ale w zakład był wmieszany również Krzysztof Kieślowski. „Ornitolog” nie popuścił. Co parę dni przypominał mi: „Ty! Jak żart, to do końca! Nie ma zmiłuj się”.
Umówiliśmy się o piątej rano w Jankach. Była lekka mżawka. Dojechałem z Saskiej Kępy do Placu Zawiszy i miałem wszystkiego dosyć, tym bardziej, ze nigdy w życiu nie przejechałem na rowerze więcej niż dwadzieścia kilometrów. Krzysiek miał podobne doświadczenia kolarskie. Przypomniały mi się słowa mojej matki , która mówiła : „z głupimi nie ma żartów”. I w tym momencie z bocznej ulicy wyjechał Kieślowski z miną zaciętego „fightera”. Jechaliśmy dalej bez słowa, zmieniając się na prowadzeniu. Niech to szlag. Takie się ma życie, jakich przyjaciół.
Dojechaliśmy do Grójca., pięćdziesiąt kilometrów. Siedliśmy pod sklepem spożywczym na schodkach z butelkami mleka i jedliśmy świeże chałki odwlekając , jak można moment wsiadania na rowery. Skąpy dialog, nieważny, jak w dobrym filmie, a treść tej sceny była taka, że każdy z nas miał wszystkiego dosyć. Oczywiście „Poganiacz mułów” zdecydował się pierwszy; „No! Kolego!’
Ruszyliśmy! Przy kolejnej zmianie przejeżdżając obok Krzysia zauważyłem, że coś mamrocze do siebie. Spytałem, co ty gadasz? Nic, liczę słupki. Zezłościł mnie i zaimponował. Serce wali, oddech coraz krótszy, całe życie odwija mi się z pamięci, a Ten…liczy słupki.
Gdzieś za Kielcami, chyba w Jędrzejowie zatrzymaliśmy się na obiad. Jedzenie podłe, żarty jeszcze gorsze a za oknem deszcz. Nie ma odwrotu! Kawałkami folii owiązaliśmy sobie buty i…na rowery. Folia po paru kilometrach odpadła, w butach chlupocze a tylne koło rzuca mokrą breję na plecy w otwór odchylonej kurtki. Przejeżdżam obok Krzyśka. Okulary w kroplach deszczu, usta zacięte. Chyba przestał liczyć słupki.
Dwudziesta pierwsza. Szesnaście godzin kręcenia pedałami. Tablica z napisem Miechów. Dwieście sześćdziesiąt kilometrów. A jednak….Może tak w życiu trzeba? „Ornitolog” miał jednak rację. Wypijemy pół litra świętując ponadczasowy sukces. Zapadł zmrok. My nie mamy żadnego światła. Każda dziura w ziemi jest zaskoczeniem. A co tam, aby dalej. Oglądam się do tyłu – nie ma Krzyśka. Wracam, chyba nawaliła mu dętka. Rower oparty o drzewo. Krzysiek leży w rowie z zamkniętymi oczami. Teraz ja do niego: „No! Kolego!”. „ Nie jadę dalej, koniec!” . Próbuję przekazać mu swoja energię :”Krzysiu! Jeszcze tylko czterdzieści kilometrów. Hotel Cracovia, dancing, panienki, światowe życie, a jutro już z górki”. Pcha rower pod ostatnia górę przed Miechowem. Nie chce mu się nawet pedałować i mówi słowa, które z szacunku dla jego późniejszych dokonań nie będę cytował.
Nocleg w obskurnym hotelu w Miechowie. Nie ma restauracji. Nie chce nam się wyjść i szukać czegoś do jedzenia. Gasimy światło. Słyszę głos Krzyśka-”Jeszcze jadę” i słowo, które pomijam. Ja też słyszę skrzyp łańcucha i drzewa, które bardzo powoli mijam.. Zasypiamy.
Ktoś mnie szarpie. Nad głową uśmiechnięta twarz w okularach- „Kolego! Może wybierzemy się na wycieczkę rowerową? Zobacz jaka piękna pogoda ”. Jest siódma rano. Wyglądam przez okno. Słońce świeci. Jakie piękne miasto ten Miechów. Może warto się przejechać na rowerze?
Odbieramy rowery z recepcji. Jedziemy do najbliższej knajpki. Pijemy kawę, jemy jajecznicę na bekonie. Obsługuje blondynka w opiętym na biuście sweterku . Jakie życie jest piękne! Siadamy na rowery. Tylko sto czterdzieści kilometrów przed nami. Zakład wygrany, nie potrzeba niczego udowadniać. Spotykamy po drodze kilka ekip filmowych. Pytają, my odpowiadamy. Mówimy o zakładzie. Pośpiesznie odjeżdżają, jakby myśleli, ze choroba umysłowa jest zaraźliwa.
Pierwsza, jedenastokilometrowa góra przed Obidową. Właściwie płasko, tylko strasznie ciężko pedałować. Krzysiek podjeżdża do mnie i mówi- „nie będzie chyba wstydu, jeżeli chwycimy się ciężarówki pod Obidową?” Nie odpowiadam, jakbym się obraził na tę propozycję, ale sam o tym myślę.
Obidowa. Dziewięć kilometrów ostrego podjazdu pod górę. Mięśnie pieką. Co chwila wstajemy z siodełka i stajemy na pedałach. Oddech coraz krótszy ,wraca niemoc i niechęć do wszystkiego. Nie rzucamy sobie żartów dając zmianę. Oszczędzamy energię. Aby dalej. Widać z boku Tatry. Jeszcze, jeszcze, jeszcze…Nareszcie szczyt. Teraz obaj leżymy w rowie. Jak w dobrym filmie. Bez dialogu. Wszystko widać.
Zjazd. Bez pedałowania jedziemy na skrzydłach sukcesu.. Wygłupiamy się. Krzysiek śpiewa- podjeżdżam do niego i mówię-„na to się nie umawialiśmy” . Ten ryczy dalej . Chłop na furmance odwraca się zaciekawiony. Mijamy Nowy Targ, Jeszcze, jeszcze kawałeczek. Szaflary, Biały Dunajec.
Z autobusu młode dziewczyny machają do nas przez okna. Zmieniam dętkę. Teraz, pod sam koniec, taki numer. „Ornitolog” pali nerwowo papierosa. Czeka i daje mi do zrozumienia, że przeze mnie czeka, a mógłby już być na miejscu.
Wjeżdżamy do Zakopanego. To nic, że nie ma wiwatujących tłumów i wieńców laurowych. Jesteśmy szczęśliwi. Oni stawiają „pół litra”’
Minęło trzydzieści parę lat. Nazwisko Kieślowskiego poznały miliony ludzi na całym świecie i nie dlatego, że był ambitnym kolarzem.
Było, minęło -ja też już nie jestem najlepszym szoferem wśród reżyserów.
W katowickiej szkole filmowej imienia Krzysztofa Kieślowskiego na honorowym miejscu wisi duża płaskorzeźba patrona szkoły z papierosem w zębach. Obok napis „Palenie zabronione”

……………………..Grzegorz Skurski (skurskig@interia.pl)

18
Sierpień
2007
04:59

Heleny i Bronisławy - wszystkiego dobrego

Wczoraj wieczorem w teatrze POLONIA zaczęliśmy sezon 2007/2008. Pierwszy spektakl „Darkroom”. Aktorzy stęsknieni. Publiczność miła i chyba też trochę „wyposzczona”.
Ciekawe, co to będzie za sezon? Na pewno trudny. Plany wielkie i ambitne. 28 października „jubileusz”, druga rocznica otwarcia, obchody planowane hucznie i lekko obłąkańczo, według pomysłu naszego dyrektora Romana Osadnika. Postanowił zagrać wszystko, co mamy w repertuarze w dwa weekendowe dni. Zaczynamy o 9 rano pierwszy spektakl, a potem na zmianę duża scena i scena Fioletowe pończochy, do północy, i tak następnego dnia aż do szczęśliwego końca jubileuszowego maratonu.Zamiast bankietować, postanowiliśmy grać! Na wszystkie spektakle tańsze bilety i ekwilibrystyka ze zmianami dekoracji, świateł, kostiumów i artystów. Logistyczne piekło, przy naszym małym zespole technicznym. Zobaczymy.
Wczoraj, kiedy odjeżdżałam przed próbą wznowieniową do domu, „kopaliśmy się” wszyscy w tyłki na szczęście, jak każe stary teatralny zwyczaj. Kopnęło mnie 25 osób, i ci, którzy szykowali „Darkroom” i ci, którzy już stawiali „Boską” na dużej scenie na poniedziałek i biuro. Tyle „kopów”! może się uda?
W końcu września premiera w reżyserii Piotra Cieplaka „ Wątpliwość” z Aleksandrą Konieczną, Lidią Sadową(debiut), Żanną Gierasimową i Cezarym Kosińskim,słynny już tekst, obsypany wszystkimi możliwymi nagrodami teatralnymi na świecie. Potem, w końcu listopada „Kobiety-sytuacja krytyczna” ja jako reżyser i sześć Kobiet w różnym wieku na scenie. Na przełomie roku, dwa współczesne teksty polskie i na dużej i na małej scenie – niespodzianka, i dla mnie w jakimś sensie ciągle także, bo się wciąż piszą aż podobno komputery trzeszczą, a wiosną Andrzej Seweryn i jako reżyser i aktor z „Dowodem” Davida Auburna. Na koniec, mam nadzieję wreszcie „ Bóg” Allena, na którego czekamy żeby móc to zrealizować, od początku.
To plany, ale po drodze jeszcze pewnie kilka niespodzianek, jak jak znam życie i teatr. Zawirowania i trzęsienia ziemi, stare lubiane spektakle i premierowe emocje, przyjaźnie i awantury, zakochania i kłótnie, męki twórcze, łzy, nieprzespane noce i przyjemne zmęczenia i satysfakcje, euforie i załamania, klęski i sukcesy. Jak to w teatrze. Artystą się bywa, czasami, jak tłumaczę naszym młodym aktorom i reżyserom. Teatr to miejsce walki ale przede wszystkim radości, a ja jestem za stara na zbyt długie smutki. Teatr, to przyjemność! Zabawa! Miejsce w którym co wieczór zdarzają się cuda, cuda! I tyle pracy! Do tego budowa, budowa! Znów budowa! Uruchamiamy wejście do ul. Marszałkowskiej! Mam nadzieję niedługo. Na razie tak jak się da, a potem od wiosny jednocześnie je remontując.
Zobaczymy, co przyniesie życie i los. Zobaczymy.

Dorzucam dla Was zdjęcie Osterwy z jego słynnym "wieszczącym tragedię" spojrzeniem. Obyśmy tak w tym sezonie nie patrzyli.

Dobrego weekendu.

14
Sierpień
2007
05:19

Alfreda i Euzebiusza - wszystkiego dobrego

Szanowni Państwo,
ponieważ wiadomość o chorobie mojego męża dostała się prasy, czego bardzo żałuję, proszę łaskawie o „nie składanie kondolencji”, jeśli można. O nie pocieszanie mnie, o nieprzesyłanie adresów cudotwórców i o nieudzielanie porad w stylu „sok buraków wieczorową porą” itd. itp., dużo trudniej to wszystko znieść, leczyć się i starać się żyć normalnie w atmosferze niepotrzebnego „podniecenia”.
Jak powiedziałam wspaniałym lekarzom zajmującym się mężem, najbardziej podoba mi się książka oferowana w Internecie „Jak zwalczyć raka w 90 dni” i na ten temat sobie żartowaliśmy. Wiem, rozumiem, przeczytałam na ten temat w wakacje chyba wszystko, co było dostępne, łącznie z mądrymi wykładami i referatami na ostatnim zjeździe onkologów, skonsultowałam się ze „światem” także. Czytam też o metodach alternatywnych. Spokojnie. Czeka naszą rodzinę trudny czas, czas walki i miłości, ale sprawy nie wyglądają beznadziejnie więc potrzeba nam tylko spokoju. Bardzo o to proszę.
Serdecznie Państwa pozdrawiam, i proszę o wyrozumiałość.

12
Sierpień
2007
19:52

Klary i Hilarego - wszystkiego dobrego

Moi Państwo,
losy spotkały mnie ponownie, po raz któryś w życiu, z moim przyjacielem panem Grzegorzem Skurskim, współtowarzyszem ekranowym z " Człowieka z marmuru" i reżyserem " Pożądania w cieniu wiązów" które zrobiliśmy lata temu dla teatru Tv, oraz trzech filmów dokumentalnych o mnie. Wyznał mi, kilka dni temu, że chciałby pisać stały felieton w jakiejś gazecie. Nie mogłam mu pomóc inaczej jak zaproponować stały felieton tutaj, na tej stronie, dla Was. bardzo sie ciesze i wiel sie spodziewam po tej "współpracy" i tych co poniedziałkowych spotkaniach. Wile dla mnie i dla Was.Pan Grzegorz jest niewątpliwie osobą niezwykła i niekonwencjonalną, każde spotkanie z nim było dla mnie zawsze radością. Bardzo się ciesze ze będę Go gościć tutaj co poniedziałek. Życzę i Państwu długiej i owocnej z Nim przyjaźni.

GRZEGORZ SKURSKI
Reżyser filmów dokumentalnych, fabularnych i widowisk teatru telewizji, scenarzysta, aktor. Był taksówkarzem, pracował w wytwórni materiałów budowlanych, studiował zootechnikę, polonistykę, prawo, anglistykę. Do filmu trafił przez przypadek.

Ważniejsze filmy:

* 1975 – INWENTARZ
* 1976 – PRACA, RZEP
* 1977 – KLUB POD BAZAREM
* 1978 – AKTORKA, >>> TAM I Z POWROTEM
* 1979 – NA PRADZE; PODEJŚCIE;
* 1980 – BALLADA "ROMANTYCZNOŚĆ", PULS 220
* 1981 – ZDERZENIE (fab.)
* 1985 – DROGA DO SZKOŁY
* 1987 – WIEŚ GODKI
* 1996 – KOCHANKOWIE Z MORĄGA, MALARKA
* 1997 – STAN ŚWIADOMOŚCI
* 1998 – PRAWDZIWA HISTORIA (fab.)(żródło www.culture.pl/pl/culture/artykuly/os_skurski_grzegorz

A teraz jak pan Grzegorz przedstawia sie Państwu sam…

„NIC NIE UMIAŁEM, TO ZOSTAŁEM REŻYSEREM FILMOWYM”

Taki tytuł miał artykuł wydrukowany w Ekspresie Wieczornym z 1975 roku

Mam wizytówkę, na której jest napisane Grzegorz Skurski :rzemieślnik- filmowy, telewizyjny, radiowy i teatralny. Kilka słów, jak do tego doszło.

Każdy filmowiec opowiada, że kinem interesował się od pieluszek. Ja zrealizowałem swój pierwszy film mając lat czterdzieści i nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby zajmować się tym zawodem ,jeżeli można tak nazwać to zajęcie. Po moim debiucie wybitny krytyk filmowy Stanisław Wyszomirski przeprowadził ze mną wywiad. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że od kiedy mój kręgosłup stracił elastyczność, musiałem rzucić pracę taksówkarza, a ponieważ nic nie umiałem- zostałem reżyserem filmowym. Po zakończeniu rozmowy prosiłem, żeby tego nie publikował, bo przy debiucie będzie to wyglądać pretensjonalnie. Na drugi dzień wziąłem do ręki Ekspres Wieczorny, a tam na pierwszej stronie tytuł ” Nic nie umiałem, to zostałem reżyserem filmowym”.

Po trzydziestu latach pracy nadal uważam, że to nie jest zawód, tylko rodzaj instynktu, który pozwala utrzymać zainteresowanie słuchacza podczas opowiadania historyjek. Zawsze, odkąd pamiętam lubiłem opowiadać anegdoty, głównie z życia, bo one są bardziej nieprawdopodobne od wymyślonych. W pewnym momencie mojego życia, dosyć niespodziewanie zacząłem na tym zarabiać, ale dalej twierdzę, ze jestem tylko opowiadaczem historyjek.

Nigdy nie miałem określonej pasji, której gotów byłbym wszystko poświęcić. Studiowałem na kilku wyższych uczelniach i nigdy żadnej nie skończyłem. Fascynowało mnie zawsze poznawanie nowych ludzi i jazda samochodem. Te dwa elementy zgrały się w najciekawszym zawodzie, który uprawiałem, to znaczy w pracy taksówkarza. Na marginesie dodam, że byłem również murarzem, zegarmistrzem, fotografem, urzędnikiem w banku handlowym, pracownikiem wydziału konsularnego Ambasady Amerykańskiej, kelnerem i pomywaczem w knajpie. Przy okazji pracy z kamerą stawałem od czasu do czasu z drugiej strony, jako aktor, ale głównie dla żartu, albo dla pieniędzy, bo moje kwalifikacje w tej materii są żałosne. Do tego stopnia, ze nigdy bym siebie nie wybrał do żadnej roli. Miałem przygodę aktorską, która była skutkiem pośpiechu realizacyjnego. Otóż, jeden z aktorów, który miał grać w moim przedstawieniu telewizyjnym nie zjawił się na planie. Miał do powiedzenia kilka zdań jako lekarz-poprosiłem o fartuch i wymamrotałem napisany dialog. Nikt nie odważył się zwrócić mi uwagi, bo byłem reżyserem tego widowiska. Dopiero montując nagrany materiał zobaczyłem, że jest to najgorsza rola.

Były też przypadki satysfakcjonujące, ale z innego powodu. Spotkałem kiedyś w wytwórni jednego z wybitniejszych reżyserów filmowych i poprosiłem go o epizod, ponieważ przeżywałem kryzys finansowy. Po paru dniach przy powtórnym spotkaniu powiedział do mnie- idź do kasy, wczoraj grałeś. Nie podaję jego nazwiska ani tytułu filmu celowo, żeby nie przykleić od jego artystycznych osiągnięć etykietki nieuczciwości, w końcu ofiarował mi jałmużnę., której wówczas bardzo potrzebowałem.

Ale wrócę do zawodów, które uprawiałem. Najlepszy i najbardziej satysfakcjonujący był zawód taksówkarza.. Kierowca jest częścią maszyny, która wiezie klientów. Jest bezosobowy, szczególnie dla pasażerów siedzących z tyłu. Widząc tył głowy kierowcy pozwalają sobie na tak intymne rozmowy, które można usłyszeć jedynie w konfesjonale. Do tej pory korzystam z opowieści, które przez dziesięć lat słuchałem.

Moje kontakty z filmem zaczęły się w tamtym okresie. Nocami stałem pod knajpą filmowców i woziłem moich późniejszych kolegów. I tak wmieszałem się w to środowisko. Miałem opinię faceta „rozrywkowego”, ale tym nie będę się chwalił, ponieważ nie ma Polaka, który nie uważa siebie za najlepszego kochanka i kierowcę. Koledzy-filmowcy uwielbiali ze mną jeździć nocą i poznawać uroki zepsutego i rozwiązłego miasta. Te znajomości doprowadziły do pierwszego zetknięcia z kamerą.

Profesor Andrzej Jurga, obecny dziekan wydziału reżyserii Katowickiej Szkoły Filmowej robił absolutorium w łódzkiej Filmówce i zaangażował do swej etiudy taksówkarza i dziewczynę po maturze, która nazywała się Małgorzata Braunek. Na projekcji gotowego filmu zobaczyłem swoją żałosną rolę i powiedziałem sobie- nigdy więcej filmu. Jeździłem taksówką dalej, ale po urazie kręgosłupa musiałem rzucić ukochany zawód, bo lekarze stwierdzili, ze jak będę tyle czasu siedział za kierownicą, to nie będę chodził. Przyjęto mnie do pracy jako głównego technologa do spółdzielni zabawkarskiej. Kierowałem trzema zakładami, które produkowały warcaby i pluszowe misie . Nie było to dla mnie pasjonujące i szukałem kolejnej przygody w moim życiu.

Któregoś dnia podwiozłem Marka Piwowskiego do wytwórni na Chełmską. Marek miał jakąś sprawę do załatwienia i zaproponował, żebym z nim wszedł do wytwórni. Wszedłem tam i zostałem, bo jak mawiał Erich Maria Remarque :”zbiegi okoliczności zdarzają się w życiu i w złej literaturze”

Grzegorz Skurski [skurskig@interia.pl]

© Copyright 2025 Krystyna Janda. All rights reserved.