21
Sierpień
2008
00:19

Joanny i Franciszki - wszystkiego dobrego

Koniec scen nakręconych w Grudziądzu, zaczynamy sekwencje "wodne". Pozdrawiam.

15
Sierpień
2008
22:41

Marii i Napoleona - wszystkiego dobrego

WCZORAJ I DZIŚ
    W roku 1966 jeździłem dziesiąty rok taksówką /numer boczny 1233/ i nie myślałem nawet o branży filmowej. Kiedy stałem na postoju, podjechał mercedesem mój kolega ze szkoły Jerzy Skolimowski. Wsiadł do mojej taksówki. Nie widzieliśmy się dawno, był po pierwszych sukcesach międzynarodowych i zagadnął mnie tymi słowami: jak kur…co u ciebie kur..? Odpowiedziałem : Jurek! Możesz mówić normalnie, też cię zrozumiem!
    Kiedy po latach opowiadałem synom Jerzego o tym naszym spotkaniu- dziwili się, że ojciec był taki wulgarny. Tłumaczyłem go, że chciał po prostu dostosować się do poziomu umysłowego taksówkarza.
Skolimowski przygotowywał film „Bariera”, w którym główną rolę miał grać młody debiutant Jan Nowicki. Ponieważ miałem wówczas opinię dobrego szofera – Jurek zaproponował mi opracowanie i wykonanie filmowej ewolucji kaskaderskiej. Samochód Warszawa, którym zarabiałem, był owinięty przeźroczystą folią, założyłem łyse opony i kazałem jezdnię wysmarować szarym mydłem, w celu uzyskania lepszego poślizgu. Jankowi, który miał atakować szablą kręcący się w kółko samochód – kazałem założyć dla bezpieczeństwa buty dla oszczepników. Scena ta została w filmie, towarzyszyła jej piękna muzyka Krzysia Komedy.
    Minęło wiele lat. Kilka dni temu los zetknął mnie znowu z Jankiem Nowickim na planie filmu fabularnego. Obaj graliśmy w filmie debiutanta „Fenomen”. W przerwie zdjęciowej Janek opowiedział mi dlaczego nie został reżyserem.
    Był w Budapeszcie ze swoją żoną Martą Meszaros i ktoś podsunął mu scenariusz filmu o Solidarności. Twierdził, że tekst był bardzo dobrze napisany i wszyscy namawiali go na debiut. Ale w tym czasie, odwiedził go Piotr Skrzynecki, twórca i animator Piwnicy pod Baranami. Przy kilku butelkach wina Janek opowiedział mu o swoich ewentualnych planach reżyserskich. Skrzynecki milczał, a w końcu powiedział tak: – Panie Janie ( mimo wieloletniej przyjaźni zwracali się do siebie w ten sposób) załóżmy, że uda się panu debiut. Odniesie pan sukces. Naturalną rzeczą będzie, że przystąpi pan do realizacji następnego, żeby sprawdzić czy był to tylko przypadek. Film może będzie średni. No i trzeba będzie zrobić następny, żeby przekonać się , czy pan w ogóle do tego się nadaje. Trzeci film prawdopodobnie będzie totalną klapą. To po co w ogóle zaczynać?
    Janek twierdził, że przyjaciel uchronił go od wielu porażek. O tej opowieści, wróciliśmy do naszych postaci, Janek grał szejka arabskiego, a ja starego dźwiękowca.
    Jest takie powiedzenie, że człowiek robi plany, a Bóg się śmieje.
    Kilka tygodni media pełne były nadziei a aroganci snuli plany medalowe dla polskich sportowców na Olimpiadzie w Pekinie. Otworzyłem telewizor i transmisja z Olimpiady przekonała mnie, że Piotr Skrzynecki miał dużo racji, w tym co powiedział do Janka Nowickiego.

        Grzegorz Skurski ( skurskig@interia.pl)

12
Sierpień
2008
06:44

Klary i Hilarego - wszystkiego dobrego

Już na planie. Na razie niewiadoma. Ciemność widzę, ciemność. Zarysy majaczą. Pozdrawiam.

10
Sierpień
2008
06:43

Borysa i Wawrzyńca - wszystkiego dobrego

NOWOCZESNOŚĆ W DOMU I ZAGRODZIE

Unikam telewizji, ale mimo to włazi ona w krwiobieg i mąci ocenę rzeczywistości. Za oknem niebo niebieskie, bez jednej chmurki, a telewizor przekonuje mnie, że za chwilę będą burze i huraganowe wiatry. Związek telewidza z ekranem jest taki , jak pacjenta z kroplówką. Można myśleć o wszystkim, ale przez igłę do żyły sączy się trucizna, która może i leczy, ale głównie zatruwa organizm. Wiem co mówię, bo od wielu miesięcy odwiedzam w tym celu Instytut Onkologii. Nie piszę tego, żeby skarżyć się na los, tylko myślę, ze to porównanie pasuje do moich refleksji.

Uzależniamy się od elektroniki, czy chcemy, czy nie. Wiele lat nie chciałem używać telefonu komórkowego, ale życie wymusiło na mnie korzystanie z tego urządzenia. Jeździłem po kraju w ramach dokumentacji o polskiej wsi. Samochód odmówił mi posłuszeństwa w środku lasu. Pomoc drogową wezwałem przez komórkę starej kobiety, która pędziła krowy na wieczorny udój. Mieszka sama po śmierci męża a telefon kupiła jej córka, która mieszka gdzie indziej, martwi się o nią i chce mieć z nią ciągły kontakt. Ludzie na wsi są praktyczni i warto czasem brać z nich przykład.

Całe życie pisałem piórem wiecznym, bo długopis jest dla kelnerów, jak powiedział jeden holenderski pisarz. Kiedy poprawki uniemożliwiały przeczytanie moich notatek, przepisywałem tekst na maszynie. Jedna z moich przyjaciółek zapisała się na kurs komputerowy i namawiała mnie na korzystanie z tego urządzenia. Irek Iredyński i Andrzej Mularczyk nie robili notatek, tylko pisali od razu na maszynie. Zazdrościłem im, bo w pracy tworzą się pewne nawyki. Droga do wyboru słów przez rękę do pióra utrwaliła w moim mózgu to przyzwyczajenie. Kupiłem komputer i parę tygodni nie umiałem znaleźć sposobu na przekaz myśli do tego urządzenia. Niby taka sama klawiatura, jak w maszynie do pisania

/ pisałem dosyć sprawnie/, a jednak długo trwało. Teraz już wszędzie wożę ze sobą laptopa, który zastępuje mi moje ulubione pióro, a w kieszeni dzwoni komóra.

Całe życie fotografuję. Taki nawyk archiwisty! W latach pięćdziesiątych robiłem zdjęcia aparatem płytowym. Negatyw był na szkle o wymiarach 9×12. Wywoływałem negatyw, suszyłem i kładłem do specjalnej ramki, w której był papier. Po krótkim naświetleniu i wywołaniu była gotowa odbitka. Zmieniałem sprzęt, aż do Canona z automatycznie ustawianą ostrością / nie ten wzrok/ i myślałem, że z tym sprzętem dotrwam do swojego kresu, ale…pojawiły się aparaty cyfrowe. Lekceważyłem je kilka lat, bo co taśma, to taśma. Technika poprawiała błędy i doszło do tego, że trudno fachowcowi odróżnić zdjęcie wykonane cyfrowo od techniki analogowej. Kupiłem lustrzankę cyfrową Canon /przyzwyczajenie/ i jestem szczęśliwy. Nie siedzę godzinami w ciemni, tylko podłączam przewód do komputera, koryguję błędy i drukuję zdjęcia nie wychodząc z domu.

Jak zaczynałem pracę w branży- film offowy był poza wyobraźnią. Metr taśmy kosztował kilka dolarów, kamera ważyła kilkadziesiąt kilogramów i tyle samo magnetofon. Do tego trzeba było zapalić dwa olbrzymie reflektory, żeby zrobić wywiad we wnętrzu. Od kilku lat mam w domu kamerę cyfrową i bez użerania się z redaktorami, robię to co mnie fascynuje. Kilkanaście moich filmów zostało wyemitowane w różnych stacjach, uhonorowano mnie różnymi nagrodami i oglądam swoje prywatne produkcje na dużym ekranie bez cienia kompleksów. Niedawno przyszedłem na wywiad z jednym facetem mając torbę w ręce. Spytał – a gdzie ekipa? Ja na to, że – ekipa jest jednoosobowa.Ten sposób realizacji ma dobre strony. Ustawiam kadr i patrzę w oczy rozmówcy, nikt nie krępuje, ani nie rozprasza bohatera, który grzebie w swoich najbardziej intymnych przeżyciach. Trudno zdobyć się na intymność, kiedy operator jest przyklejony do lupy, elektryk ziewa przy lampie, mikrofoniarz po dwóch piwach kolebie się z nogi na nogę a reżyser zadaje pytania.

Nie uciekajmy od nowoczesności, bo nas dopadnie wcześniej niż się spodziewamy. Może kiedyś sygnał z komórki zaparzy nam kawę, albo wybierze nam partnera na życie. I w końcu przyjdzie czas na seks wirtualny, czego mam nadzieję, nie doczekam.

skurskig@interia.pl

09
Sierpień
2008
09:45

Romana i Romualda - wszystkiego dobrego

Witam. Przygotowania do filmu " Tatarak" w pełnym rozkwicie. Dziś ostatnie próby charakteryzacji. Od tygodnia uczę się nurkować, bo mamy duże sekwencje pod wodą. Od poniedziałku zaczynamy. Pierwszy dzień zdjęciowy we wtorek. Teatr i Plac Konstytucji, grają bez przerwy, z dużym powodzeniem jak donoszą codzienne wiadomości. Ja zamieszczam obiecane zdjęcia ze sroką z wakacji i serdecznie pozdrowiam.

Dobrego weekendu wakacyjnego.

04
Sierpień
2008
22:20

Dominika i Protazego - wszystkiego dobrego

MUZYKA POWAŻNA I NIEPOWAŻNA
Przy Brook Street w Londynie jest stary dom, którego ściany nasiąkały muzyką przez kilka stuleci. W osiemnastym wieku mieszkał tam kompozytor niemiecki Jerzy Fryderyk Haendel, który w wieku czterdziestu dwóch lat przyjął obywatelstwo brytyjskie. W związku z tym faktem uważany jest czasem za kompozytora angielskiego. W jego biografii jest dziwna informacja – nigdy się nie ożenił choć interesował się płcią piękną. Dwieście lat później zamieszkał w tym samym domu Jimi Hendrix, amerykański gitarzysta i wokalista. Tak, jak poprzedni mieszkaniec domu przy Brook Street do końca życia mieszkał w Londynie, zanim zmarł po przedawkowaniu barbituranów. Magazyn Rolling Stone uznał tego muzyka za najlepszego gitarzystę w historii.
Muzyka zlikwidowała przestrzeń czasową, która dzieliła ich losy przez stulecia. Jimi Hendrix obsesyjnie słuchał oratorium „Mesjasz”. Brał gitarę i wtórował Haendlowi. Duet dwóch mieszkańców domu przy Brook Street nigdy nie doczekał się nagrania.
Jak mawiał Erich Maria Remarque- zbiegi okoliczności zdarzają się w życiu i złej literaturze.
Wpadła mi do głowy prymitywna refleksja- gdyby warunkiem kandydowania do parlamentu był dorobek muzyczny, to może nasz kraj byłby inny?
W czwartym wieku przed Chrystusem Arystoteles przekonywał uczniów, że muzyka łagodzi obyczaje. To stwierdzenie nic nie straciło na swojej aktualności. Telewizja transmitowała koncert duetu Pavarotti- Bono i Monserat Cabalier z liderem zespołu Queen.
Każde pokolenie słucha innego rodzaju muzyki. W latach pięćdziesiątych nastawiałem płytę Louisa Armstronga, a ojciec ryczał z drugiego pokoju- zamknij tego chrypiącego kretyna. Sam kontemplował zmysłowy timbre Hanki Ordonówny. Jeżdżąc co tydzień z synem na zawody wind-surfowe musiałem słuchać w samochodzie muzyki techno. Długo trwało, zanim przekonałem go do Mozarta i Beethovena. Minęło kilkanaście lat i kiedy go odwiedzam – w pokoju rozbrzmiewa muzyka z opery Don Giovanni Mozarta.
Większość ludzi nie lubi muzyki „poważnej”. Mam młodą przyjaciółkę, która reaguje agresją na dźwięki muzyki symfonicznej. Każe mi wyłączać to „kościelne nudziarstwo”. Próbuję ją bezskutecznie przekonać do tej muzyki, tłumacząc, że kiedyś choćby nie było telewizji /jak to?/, no nie było. Jedyną formą dystrybucji muzyki był kościół, bądź dwór królewski. „Muzyka poważna” inspirowała nawet do tańca na salonach, co jest trudne do wyobrażenia.
Muzyka dostosowuje się do tempa rozwoju cywilizacji. Teraz jest gwałtowna, dynamiczna i najgorsze, że głośna. Towarzyszy nam wszędzie – w telewizji, w czasie zakupów, nawet w eleganckiej toalecie przy restauracji. No i oczywiście w hotelowej windzie.
Parę lat temu dostałem zlecenie na film o zespole ONA. Nie przepadam za tym gatunkiem muzyki, złe wrażenie zrobił na mnie wywiad z Agnieszka Chylińską w czasie odbierania Fryderyków. Przy pierwszym spotkaniu dominowała z obu stron niechęć. Członkowie zespołu narzekali na dziennikarzy, którzy nie orientują się w dokonaniach zespołu, nie znają ich ostatnich utworów i tak dalej. Ja źle reagowałem na dźwięki gitary wzmocnione kilkunastowatowymi głośnikami. Początek realizacji był trudny. Ale później znaleźliśmy wspólnie trop „konsyliacyjny”. Pojawiła się ni stąd ni zowąd wzajemna sympatia. I najważniejsze, że film im się podobał. Udało mi się wydobyć z nich osobiste, głębokie refleksje na temat sukcesu i kosztów jakie ponoszą. Każdy muzyk pragnie osiągnąć sukces. Ale kiedy popularność dochodzi do zenitu, zaczyna to dokuczać. Kończy się prywatność. I ciągła „trasa”, koncert i znowu podróż, koncert. Bez wytchnienia, odpoczynku. Grzesiek Skawiński porównuje ten stan do syndromu marynarza, który wraca z rejsu i ma dosyć tego ciągłego kołysania. Dzień i noc i nic wokoło, woda po horyzont. Ale po pewnym czasie zaczyna mu brakować morza i znowu wypływa. Jedna z dziennikarek po projekcji filmu powiedziała, że zmienia opinię na temat Chylińskiej. To fajna dziewczyna, inteligentna, z poczuciem humoru. Inna jest zupełnie niż sobie wyobrażałam. Pozostało bardzo przyjemne wspomnienie po tej współpracy i sympatia wzajemna pozostała przy późniejszych kontaktach.
Muzyka łagodzi obyczaje, pomaga otworzyć się na innych ludzi. Łagodzi niechęć, kończy się negacja, pojawia się uśmiech.
W telewizji pokazano fragment materiału ze szkolenia hostess na Olimpiadę w Pekinie. Uśmiech ma prezentować od sześciu do ośmiu zębów, ani mniej ani więcej.
Stańmy przed lustrem i spróbujmy skrzywić gębę w uśmiechu. Ile zębów widać?

skurskig@interia.pl 

01
Sierpień
2008
06:53

Piotra i Justyny - wszystkiego dobrego

Wakacje się kończą . Za chwile wracamy do Warszawy. Od początku , liczyliśmy każda minutę która ubywała, jak zawsze. I jak zawsze mówiłam sobie , jak tylko znajdę jeden wolny tydzień , natychmiast tu wrócę. I kończy się to jak zawsze , niczym, No bo jak zostawić obowiązki? Mamę? Dom? Nawet jeśli mam chwilę wolną. Pozornie wolną , bo zawsze jest coś . Jak Magda U. Mówi , dwa tygodnie , to za mało, to tylko tyle żeby się rozsiąść wygodnie, to tyle żeby się zdenerwować że się kończy.

Cały czas, jak zwykle mam tu problem z Internetem, wiec nawet przy wielkiej chęci nie mogłam być „ regularna” , a poza tym pisałam coś zupełnie innego, obowiązkowego no i zrobiłam adaptację „ Boga” dla naszego teatru, to już na jesień, bo od poniedziałku nie będę miała ani chwili spokoju.

Zaczynamy film. „ Tatarak” . Przygoda się rozpoczyna. Mam Andzie wielka i ważna przygoda w moim życiu. Zbieram siły i myśli. A myśli bardzo potrzebne.

Pozdrowienia wysyłam. Zdjęć nie mogę . Może później. Teraz może jedno dwa.

Dobrego dnia.

29
Lipiec
2008
06:21

Marty i Olafa - wszystkiego dobrego

ŻYCIE ARTYSTY
    Podchodzę do kasy na Dworcu Centralnym i proszę o bilet sypialny do Szczecina, kasjerka sprawdza i mówi, że nie ma. Po chwili zastanowienia zmieniam swoją decyzję i proszę o sleeping powrotny do Rzeszowa. Kasjerka patrzy na mnie , jak na kretyna i prosi o powtórzenie. Ludzie w kolejce chichoczą, ja powtarzam prośbę, kasjerka wzrusza ramionami i wypisuje bilet.
    Tę historyjkę opowiedział mi jeden scenarzysta, który miał piątkę dzieci i dwupokojowe mieszkanie. Kiedy produkcja naciskała z terminami związanymi z realizacją serialu, wsiadał w pociąg i pisał kolejny odcinek. Było to jedyne miejsce, gdzie w ciszy mógł spokojnie kontynuować pracę.Kiedy byłem w liceum, moja bratowa pisała pracę magisterską w toalecie. Nasza jedenastoosobowa rodzina gnieździła się w trzypokojowym mieszkaniu i tam jedynie można było się skupić.
    Mój przyjaciel literat mieszkający z trójką dzieci w kawalerce pierwszy tomik wierszy napisał w parku Skaryszewskim na ławce. Było to jedyne miejsce , gdzie mógł spokojnie wybierać metafory.
    My Polacy lubimy narzekać, taka nasza hegemonia, jak mówił jeden maszynista w teatrze częstochowskim. Dla młodych ludzi sytuacje opisane powyżej są z gatunku science fiction. Rozejrzyjmy się wokół. Czy jest rodzina, gdzie dzieci nie mają swojego pokoju?
    Bohema paryska przesiadywała w kafejkach, i tam powstawały wiersze, szkice malarskie. Ale oni uciekali z ciemnych nor, zawilgoconych i nie ogrzewanych. Kafejki były jedynym miejscem, gdzie można było się ogrzać i napić gorącej kawy, czy herbaty. Można było porozmawiać, dyskutować i konfrontować swoje twórcze pomysły z innymi.
    Opór materii, czyli tak zwana niemoc twórcza szuka usprawiedliwienia. Nie mam warunków- słyszę od wielu artystów. Czasem twórcy komplikują sobie specjalnie życie codzienne, aby była większa motywacja do pracy. Ernest Hemingway pisał wszystkie swoje teksty na stojąco. Na wysokim stole miał kubek z pedantycznie zatemperowanymi ołówkami i kartki papieru. Ta niedogodność sprzyjała lepszej pracy umysłu.
    Działania artystyczne w gruncie rzeczy sprowadzają się do rzemiosła. Na cześć starożytnych Greków na swojej wizytówce kazałem wydrukować słowo rzemieślnik. Bo to oni swoje ponadczasowe dzieła określali mianem rzemiosła. Według mnie porządnie wykonana praca rzemieślnicza, taka jak malarstwo, rzeźba, muzyka, książka czy film, jeżeli wytrzymuje opór czasu, to odbiorcy mogą oceniać to w kategorii sztuki, czy innego działania artystycznego.
    Impotencja twórcza, czyli choroba braku pomysłu jest znana wszystkim ludziom zajmującym się tą dziedziną. Czekanie na muzę, która skrzydłem muśnie i podrzuci pomysł jest jałowe. Inspiracja może przyjść w sposób nieoczekiwany. W biegu do autobusu, w czasie zakupów w sklepie, albo w czasie nieudanego kontaktu seksualnego. Nie ma w tym czasie pod ręką kartki i pomysł wywiewa z mózgu tak szybko, jak się zjawił.
    Zajęło mi to dużo czasu, zanim to zrozumiałem. Wiele lat temu postanowiłem napisać książkę. Używałem pióra w sprawach zawodowych, ale scenariusz można napisać z błędami gramatycznymi, a lichy dialog, sprawny aktor zmieni. Literatura, to coś bardziej skomplikowanego. To tworzenie obrazów, które mają swój kształt i zapach. To wybór słowa, którego nie można zamienić na inne, bo zmieni się sens. Napisałem kilkanaście stron i dumny kazałem czytać znajomym. Usłyszałem, że takich, co tak zaczęli było kilka milionów, a tych co skończyli jest kilkuset. Zaparłem się i postanowiłem codziennie napisać dwie strony, czy mam wenę, czy nie. Czasem siedziałem nad pustą kartką godzinami, aż na czole „występował krwawy pot”. W końcu doklejałem zdanie do zdania i napisałem dwie strony. Następnego dnia po przeczytaniu poprzedniej działki byłem zniechęcony i siadałem znowu nad pustą kartką. Tak trwało miesiącami, aż skończyłem. Okazało się po latach, że cały tekst jest jednorodny. Utrzymany w jednym stylu. Może „męka twórcza” ma swoje dobre strony.
    Ale najlepiej wstąpić do księgarni i kupić sobie książkę, albo z wypożyczalni przynieść film.

Grzegorz Skurski (Skurski@interia.pl)

24
Lipiec
2008
06:58

Kingi i Krystyny - wszystkiego dobrego

    Już zgubiłyśmy czas, nie wiemy jaki dzień tygodnia, która godzina , czy bardzo wieje na plaży czy mniej to nasze zmartwienia, myjemy się pod prysznicem w ogrodzie, kładziemy zdrzemnąć kiedy przyjdzie nam na to ochota…jednym słowem jesteśmy w niebie.
    Wczoraj Magda patrząc na zegary w wynajętym samochodzie, któremu zarżniemy silnik bo zupełnie nie umiemy nim jeździć, nie zmieniać biegu, to nasz styl:

– Zobacz Krysiu, dziś jest 22-gi?

– Nie , 23 –ci, on się myli, no ale czego się spodziewać po manualu.

– 23-ci? Dziwne.

– O Boże jeśli dziś 23-ci to są imieniny mojej siostry!

– Nie, Anny jest 26-go. Dziś są moje imieniny, Magdaleny.

– Cooo?!

– To znaczy nie moje, bo ja mam na imię Małgorzata.

– Czy ty jesteś normalna?

– Nie.

– To w rezultacie który dziś jest?

– Moim zdaniem 23-ci. Wczoraj był 22-gi i były imieniny Daniela i rocznica śmierci pani Łapickiej. A jutro 24-go jest Krystyny.

– To znaczy jutro są moje imieniny?

Nie , bo ty jesteś marcowa.

– A kiedy są twoje imieniny ?

– Kiedy indziej. Nie pamiętasz?

– Pamiętam, ale jak jesteśmy w Polsce.

    No i tak sobie odpoczywamy. Sny się nie zmieniły tylko czas i okoliczności przyrody. Przedwczoraj Castiglione i smakowanie dawnych przyjemności, wczoraj Saturnia i siarczane źródła, dziś targ i nasz ulubiony Dawide z jego kramem. Magda jak zwykle będzie szukać słomianych klapek ekologicznych, ja je kupuję dla towarzystwa a potem rozdaję, choć nawet najbardziej oddane mi osoby nie chcą ich nosić. Dzieci na rynku będą pochłaniać lody.
    Każdy szczegół, przedmiot, miejsce przywołuje wspomnienia.
    Na plaży wieje że głowy urywa, ale my w kapeluszach i chustkach, a opalać się i tak nie możemy , bo ja film, a Magda nie lubi. Spacery, spacery….Nocami robię adaptację „ Boga” Woody Allena dla naszego teatru i myślę. Ciekawe co wymyślę?

22
Lipiec
2008
08:13

Magdaleny i Bolesława - wszystkiego dobrego

ŻYJ I DAJ ŻYĆ INNYM

    Bardzo mnie śmieszy, kiedy dawno nie widziany znajomy na mój widok wykrzykuje – co ty jeszcze żyjesz? Dwa lata temu zdiagnozowano u mnie chorobę, która zwykle nie rokuje najlepiej. Choroba, jak choroba. W dzieciństwie opiekował się mną wybitny pediatra, który matce powtarzał, że tylko lalki nie chorują. I tak samo jest w życiu dorosłym. Żyć trzeba, mimo wszystko. Mimo utraty premii, mimo opuszczenia przez ukochaną osobę, mimo przegranej w wyborach parlamentarnych. Trzeba wypełnić ten obowiązek, który może być pasmem cierpienia, jak również niesamowitą i niepowtarzalna przygodą. Wszystko zależy od naszego stosunku do świata, który nas otacza. Życie jest darem fantastycznym, niepowtarzalnym. I codziennie musimy uczyć się z tego korzystać.
    Do łóżeczka dziecinnego podchodzi matka. Niemowlę reaguje na jej widok, śmieje się, macha rączkami i nóżkami. Czy ma powód do śmiechu? Nie! Ta reakcja jest po prostu jednym wielkim manifestem radości, że żyje i poznaje świat.

    Śmiech uruchamia przeponę, pobudza mięsnie płuc, które dotleniają mózg. Reakcje mimiczne trenują mięśnie twarzy, ujędrniają skórę. Czemu nie słuchamy głosu natury?

    Poznałem w szpitalu młodą, bardzo atrakcyjną kobietę, która miała zdeformowaną dolną część kręgosłupa. Ledwo chodziła, powłócząc stopami. Była bardzo inteligentna, złośliwa, miała ogromne poczucie humoru. Schodziliśmy ze schodów i zaproponowałem, żeby się mnie trzymała, będzie jej lepiej stawiać kroki. A ona na to: trzymać, to się trzymam, ale puścić się nie mogę, a tak bym chciała.

    Można przeżyć życie i ciągle narzekać. Zatruć sobie i innym każdy słoneczny dzień. A to celulitis, o Boże jak ja wyglądam, coś mnie drapie w gardle i tak dalej. Faceci biegają z suwmiarką i martwią się o erekcję, zazdroszczą sąsiadowi fury, albo młodej kochanki. Nigdy, ale to nigdy życie nie spełnia ich oczekiwań. A życie jest takie kolorowe, pełne niespodzianek i wesołe. Ciągła pogoń za tym, co nieosiągalne gubi poczucie humoru. Widocznie mamy za wysoki standard życia. Polacy w sytuacjach skrajnych wykazują niesamowite poczucie humoru, które natychmiast tracą, kiedy sytuacja się poprawia. Zaczynają się narzekania.

    Zmarła niedawno pani reżyser Wanda Jakubowska. Przeżyła Oświęcim. Miała dziewięćdziesiąt lat i nigdy nie można było jej spotkać bez papierosa w ustach i podręcznej piersiówki koniaku. Opowiadała mi kiedyś o spektaklu, zrealizowanym przez więźniów w obozie zagłady. Na scenie pojawił się kondukt żałobny. Czterech ubranych na czarno mężczyzn niosło na ramionach trumnę. I w tym momencie na sali rozległy się śmiechy. Zrazu pojedyncze, a potem żywiołowe, cała sala wyła ze śmiechu. Kontrast między wszechobecną śmiercią w tym miejscu i tym obrazem z innego świata wywołał tak niecodzienną reakcję.

    Jedna z moich czytelniczek biorą pod uwagę mój wiek i powagę przysłała mi taki tekścik:
Pewien staruszek w pana wieku obudził się z rana z ogromną chęcią na seks. Pomyślał, wstał z łóżka i podszedł do kredensu, gdzie trzymał zaoszczędzone pieniądze. Wyjął je i położył na stole. Po południu długo starał się przypomnieć sobie, po co do cholery ten szmal leży na wierzchu.
Po godzinie uśmiechnął się, złapał gazetę i wykręcił numer, który widniał przy ogłoszeniu :
" Seksy Francuzeczka – wizyty domowe". Wieczorem do domu staruszka przybyła atrakcyjna dziewczyna i stanęła przed lekko zdziwionym tą wizytą gospodarzem. Po chwili jednak dziadek uśmiechnął się ze zrozumieniem, poprosił dziewoję do pokoju i rozsiadł się wygodnie w fotelu.
– Myślałam – powiedziała dziewczyna – że w tym wieku to z seksem już koniec.
– Co mówisz ? – zapytał dziadek przykładając dłoń do ucha.
– Mówię , powiedziała głośniej panienka – że myślałam, że w tym wieku to
z seksem już koniec !
– Co ? ? ?
– Daj spokój… – mruknęła pod nosem prostytutka i wrzasnęła:
– MYŚLAŁAM, ŻE W TYM WIEKU Z SEKSEM JUŻ KONIEC ! ! !
– Koniec ? ? ? – zapytał dziadek. – To ile płacę ?

    W Internecie znalazłem test sprawdzający poczucie humoru. Trzeba było wypełnić poszczególne rubryk : wiek, wzrost w centymetrach, przynależność do partii politycznej, numer buta, ulubione filmy i strony internetowe z dowcipami, a w rubryce twoje usposobienie trzeba było wybrać jedną z odpowiedzi- pesymista, realista czy maszynista . Suma punktów będąca wynikiem tego testu dawała gwarancję, że ma się poczucie humoru.

    Zamknąłem Internet, zasmuciłem się i straciłem kompletnie poczucie humoru, a tak się dobrze zapowiadało.

Grzegorz Skurski ( skurskig@interia.pl

21
Lipiec
2008
08:10

Daniela i Andrzeja - wszystkiego dobrego

Po trzech latach znów jestem w Toskanii. Dwa lata temu nie mogłam przyjechać bo teatr, bo remont, rok temu na tydzień przed wyjazdem tutaj, dowiedzieliśmy się że E. jest chory. Przedtem byliśmy tu w każde wakacje przez 12 lat, czasem nawet po dwa miesiące. Cały rok zawsze tęskniliśmy do tego miejsca. Chcieliśmy tu kupić dom, wyszukaliśmy go, w ostatniej chwili kupiliśmy stare kino w Warszawie i zaczęliśmy remont i budowanie teatru. Na szczęście. Dzięki temu , nie jestem teraz zgorzkniałą samotną aktorką na emeryturze.
Jestem tu z Jędrkiem, moją wnuczką Leną i jak zwykle z Magdą Umer. Tylko tym razem mieszkamy z Magdą w jednym domu. Ona była tu też w te lata bez nas. Tak więc wakacje sentymentalne. Wszystko przypomina. Każde zdanie zaczyna się od …a pamiętacie jak E. tutaj…
Bałam się teraz tego miejsca, przyjazdu tutaj , wspomnień, a z drugiej strony ciągnęło mnie tu cały czas, zjeść to samo, spojrzeć na to samo, pojechać tam gdzie … do tego dostałam od lekarza zadanie – odstawić na tych wakacjach lek… no zobaczymy. Na razie jest słodko- gorzko. Śmiejemy się jak zawsze, co chwila i co chwila łapie za gardło… zobaczymy, jak mówiła moja babcia, przeżyjemy- zobaczymy.
Jak zwykle my z Magdą roztrzepane i zajęte wszystkim tylko nie codziennością, na szczęście dzieci przytomne i zaradne. Jędrek ma już 17 lat, Lena 11, wiedzą o co chodzi. A my jak zwykle…już na lotnisku w Rzymie, dali nam samochód ze skrzynią biegów manualną , mimo że zamawiałyśmy automat. Nie umiałyśmy odjechać. Obie od jakiegoś czasu prowadzimy samochody z automatyczną skrzynią biegów i koniec… zgasł nam ten samochód na wstępie ze dwa razy, nie chciał jechać albo jechał jakby miał czkawkę , ludzie wynajmujący, patrzyli na to z przerażeniem, pytali czy w ogóle umiemy prowadzić , pokazałam prawo jazdy, a potem kiedy już na szczęście odjechaliśmy im z oczu zabłądziłyśmy na tym parkingu i chciałyśmy tam do tego wynajmu wjechać jeszcze raz , mieli oczy jak filiżanki, pokazali wyjazd i kiwali głowami. Wiadomo – Polacco. Po stu kilometrach jakoś , jakoś, samochód jechał w moich rękach względnie poprawnie, za to bardzo szybko, nie wiem dlaczego. Po drodze pierwsza włoska kawa, via Aurelia, oleandry, zapach, widoki, wynajem domu, bagaże, kto który pokój, furtka nie działa, z prysznica ciurka, jak zwykle nie umiemy odkręcić gazu, a gdzie włącza się światła, który klucz do czego …nie ma E. Zepsuliśmy wszystko. Nie było światła , wody, gazu nic. Musieli przyjść z agencji. Nie ma E.
Wieczorem w tej kawiarni co to zawsze, wieczorem po kolejnym dniu, spotykaliśmy się wszyscy i zasiadaliśmy na gadanie, nagle sroka… sfrunęła z nieba, siadła na oparciu jednego wolnego krzesła przy naszym stoliku, siedziała, rozglądała się , przyglądała się nam, gapiła się na nas wesoło, po czym weszła na stół i napiła się naszego Campari, ze szklanek. Mojego i Magdy. Wszyscy ludzie w kawiarni oniemieli, wstali , zrobił się koło nas tłum. Ludzie zaczęli robić zdjęcia, zaczepiać ją, dawać jej wodę do picia, lody , ciastka, ale ona miała to gdzieś , odwracała się do nich tyłem, piła tylko nasze Campari i była z nami. Popiła, posiedziała chwilę , pozaczepiała nas wesoło, przypatrywała się nam kolejno i odfrunęła do nieba. Spojrzeliśmy an siebie w milczeniu …E. To był On , przywitał nas, napił się jak zwykle Campari z sokiem pomarańczowym. Jak zawsze. I jak zawsze nie chciał wody. Nie lubił wody. Był wesoły i zadowolony. To był On. To oczywiste. Wczoraj wieczorem siedliśmy znów przy tym stoliku, liczyliśmy na to że przyleci, nie , zdarzyło się to tylko raz. Mam zdjęcia w telefonie, ale nie mogę przenieść do komputera bo nie wzięłam odpowiedniego kabelka. Pokażę kiedy indziej.
Na miejscu jak zwykle bardzo miło, Pipo co wynajmuje rowery ma znów o jedno dziecko więcej, kiedy jak co roku przyszliśmy po rowery, jego żona powiedziała do mnie, jutro niech pani przyjdzie założyć siatkę na tylnie koło, bo dziś straszny tłok, pamięta pani jak się pani wkręciła spódnica w koło? Ile to było lat temu? – Z sześć- odpowiedziałam. – Boże jak ten czas leci– westchnęła i spojrzała na szóstkę swoich dzieci kręcących się dookoła niej i Pipo.
Dziś idziemy pierwszy raz na plażę, jest z nami jak co roku Zuzia Łapicka, z tatą . Pan Andrzej w świetnej formie. Przyjeżdżają następni. Jak co roku. Życie toczy się dalej. Czytam opowiadania Iwaszkiewicza po raz enty.

15
Lipiec
2008
04:45

Henryka i Włodzimierza - wszystkiego dobrego

Wczoraj ważna dla nas premiera na Palcu Konstytucji. Teraz będą to grac dwa tygodnie w dni powszednie i niedeszczowe o 17.00.

Dobrego wschodzącego dnia.

12
Lipiec
2008
21:46

Jana i Gwalberta - wszystkiego dobrego

EGZORCYZMY I RADIESTEZJA

Kiedy ktoś mnie pyta, jak się czuję dochodząc do siedemdziesiątki mówię, że nie najlepiej, ale alternatywna perspektywa jest jeszcze gorsza. Nie zamierzam wybierać się więc w zaświaty.

Obejrzałem w telewizji materiał z małego miasteczka na południu Polski, gdzie straszą duchy. Człowiek lubi się bać. Jeżeli nie może sobie czegoś wytłumaczyć, szuka przyczyny własnego niepokoju w działaniu sił nieczystych. Wiedzą o tym dobrze producenci horrorów, którzy cynicznie robią na tym pieniądze. Nie tak dawno przestano palić na stosie ludzi, których podejrzewano o kontakty z szatanem. Ale mamy dwudziesty pierwszy wiek a tu…okazuje się, że niewiele się zmieniło.

Dziennikarka chodzi z mikrofonem i całkiem poważnie rozmawia z mieszkańcami, którzy opowiadają o duchach objawiających się w opuszczonym domu na skraju miasteczka. W starej, rozpadającej się ruderze, za powybijanymi szybami ustawione rzędem, święte obrazy. Podobno w rozpadającej się chałupie, od zmierzchu do świtu, słychać różne dźwięki. Stamtąd, jak opowiadają mieszkańcy miasteczka, dobiegają jęki i dźwięczą kajdany. Oczywiście , bo Szatan, to król nocy. Nigdy nie słyszałem, żeby ujawniał się w upalny letni dzień. Noc i – używając gwary filmowej –podekspozycja, uruchamia wyobraźnię. To czego nie widać wyobraźnia wypełnia obrazami, szczególnie u ludzi, którzy są podatni na takie zjawiska.

W pewnym momencie pojawia się przed kamerą egzorcysta i radiesteta jednocześnie. Połączenie tych dwóch zdolności jest czymś zdumiewającym, ale mamy wolny rynek i każdy może prezentować swoje umiejętności w zależności od podaży i popytu. Egzorcysta w kościele katolickim to kapłan, który posiada specjalny mandat do sprawowania egzorcyzmu uroczystego .W praktyce oznacza to pozwolenie na wypędzanie demonów z osób opętanych i modlitwę nad osobami duchowo i fizycznie udręczonymi przez duchy nieczyste. Powaga i charakter egzorcyzmu wymaga, by posługa egzorcystyczna nad opętanymi i zniewolonymi sprawowana była na mocy specjalnego zezwolenia miejscowego ordynariusza. Takiego zezwolenia udziela się na stałe lub doraźnie kapłanom odznaczającym się "pobożnością, wiedzą, roztropnością i nieskazitelnością życia, oraz specjalnie przygotowanym do tego zadania".

Radiesteta to fachowiec, który zajmuje się na ogół wstępną ekspertyzą działki czy terenu pod inwestycje, najczęściej jeszcze przed zakupem. Z rozkładu zakłóceń radiestezyjnych można uzyskać istotne informacje przydatne przy planowaniu zabudowy. Na podstawie ekspertyzy można przewidzieć: możliwość wystąpienia kłopotów z wodą (zarówno z nadmiarem jak i jej brakiem), konieczność ekranowania budynku lub przesunięcia lokalizacji.

Dziennikarka z pełną powagą słucha opinii faceta, który biega z wahadełkiem, a później z różdżką i szuka śladów duchów. Po chwili radiesteta zamienia się w egzorcystę, wyjmuje z plecaka świeczki z czarnej stearyny i po nakreśleniu ręką znaku krzyża rozstawia je i zapala wzdłuż muru opuszczonej rudery. Tłum miejscowych gapiów kiwa z uznaniem głowami. Od tej chwili będą mieli spokój z siłami nieczystymi.

Metafizyczny ten stan, przerywa wójt, który banalnie mówi przed kamerą, że historyjkę z duchami wymyślił jeden z chętnych do nabycia praw własności opuszczonej rudery, wymyślił to aby obniżyć cenę.

Ale ja, urzeczony wizją duchów, czekam do zmierzchu. Może w bloku naprzeciwko ukaże się więziona przez jakiegoś okrutnika dziewica. Być może będzie bez bielizny, otulona przeźroczystym tiulem.

Grzegorz Skurski ( skurskig@interia.pl)

11
Lipiec
2008
21:39

Olgi i Pelagii - wszystkiego dobrego

W poniedziałek o 17.00 na Placu Konstytucji nasza kolejna premiera. " Starość jest pięęękna" Esther Vilar. Tłumaczenie: Bożena Intrator Opracowanie tekstu: Tomasz Śpiewak Reżyseria: Łukasz Kos
Scenografia: Sylwia Kochaniec Choreografia: Jarosław Staniek Muzyka: Dominik Strycharski
Występują:
Maria Klejdysz, Joanna Niemirska, Mateusz Łasowski, Dominika Biernat, Piotr Ligienza
Dziś odbyła się pierwsza próba generalna na placu. No zobaczymy jak to się spodoba. Temat jest tak aktualny że aż gorący. Zdjęcia które zamieściłam – Sylwia Rydlewska. Zdjęcie z plakatu – Robert Jaworski. Plakat- Wojciech Liebner.

Dobrej nocy.

09
Lipiec
2008
17:57

Zenona i Weroniki - wszystkiego dobrego

Spełniam prośbę i zamieszczam " Tatarak". Małe – Wielkie arcydzieło. Jesteśmy w okresie przygotowawczym do filmu. Wszystko potrwa prawdopodobnie do końca września. I tyle się musi zdarzyć po drodze.

Pozdrawiam.

 

Jarosław Iwaszkiewicz

TATARAK

Andrzejowi Brustmanowi

Tatarskie ziele ma dwa zapachy. Jeżeli się potrze w palcach zieloną jego wstążkę, miejscami przymarszczoną, poczuje się zapach, łagodną woń "wierzbami ocienionej wody", jak mówi Słowacki, trochę tylko zatrącającą wschodnim nardem. Ale kiedy się takie pasmo tataraku rozetrze, kiedy się włoży nos w bruzdę, wyłożoną jak gdyby watą, czuje się obok kadzidlane] woni zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek, po prostu błota.

Zapach ten na początku mojego życia skojarzył się z obrazem gwałtownej śmierci. W dzieciństwie tatarakiem wykładano podłogi sieni i balkonu, panował on niepodzielnie w dniach wesołych i naprawdę zielonych świąt. A jednocześnie przypomina mi on zawsze śmierć mojego pierwszego przyjaciela, który nosił dziwaczne imię Gracjan i utopił się mając trzynaście lat.

To było o świtaniu mojego życia, we wczesnym dzieciństwie. Ale i dzisiaj wywołuje ten podwójny zapach niewesołe myśli. Koniec ma jakieś tajemnicze związki z początkiem. Ton, dźwięk, woń jak echo odpowiadają z końca w koniec żywota. Zapach dzieciństwa odnajduje odpowiednik w zapachu starości, młodość odbija się w zielonym lustrze wieku dojrzałego. Taką jest w moim życiu historia tataraku.

Na ogół ludzie się dziwią, że aby uciec od zgiełku miast i podróży, aby oderwać się od nużących i jałowych zajęć, spędzam część lata (raczej późnej wiosny) w małym miasteczku Z., położonym nad wielką rzeką. Oprócz rzeki i łąk nadrzecznych, Oprócz nadbrzeżnej wikliny, oprócz lekkiej konstrukcji mostu, który łączy ;’dwa brzegi – w miasteczku nie ma dosłownie nic. Zakurzony rynek, parę domów i domków _ owszem, jest dużo ogrodów i sadów, które są jedyną ozdobą ;osiedla. Dla mnie największą atrakcją jest to, że mogę tam mieszkać ( w przytułku dla starców) nie podając nikomu mego adresu, nie męczony telefonami i depeszami, otrzymując codziennie listy od żony.

Mam też jeszcze jedną atrakcję, której ludzie mniej , nie znający przypisują większe niż ma naprawdę znaczenie: jest nią przyjaźń z doktorową M. Jest to prawdziwa przyjaźń, poparta wielkim argumentem tego, że widujemy się raz na rok dwa lub trzy tygodnie, nie pisujemy do siebie i nie jesteśmy zupełnie zainteresowani w naszych żywotach. Pomaga to zarówno szczerości naszych wyznań, jak też pewnemu wzajemnemu wzajemnemu egzaltowaniu swoich charakterów. Jesteśmy dla siebie zawsze czymś osobliwym, w ciągu całych dwudziestu pięciu lat naszej znajomości.

Doktorowa M. – p. Marta – straciła w czasie okupacji dwóch synów i teraz jest zupełnie samotna. Mąż potwornie zapracowany. Oprócz szpitala ma olbrzymią praktykę wokół miasteczka. Dawniej widywałem go na chłopskich furkach jadącego po 15, 20 kilometrów do chorych. Teraz ma samochód i może odwiedzić w ciągu ¬dnia znaczną ilość pacjentów. Wpływa to dodatnio poziom codziennego życia doktorostwa. Mimo tego poziomu", pewnej łatwości życiowej, pani Marta odczuwa bardzo Swoje opuszczenie. Parę tygodni mojego pobytu w miasteczku Z. nie może zaradzić jej uczuciu zbędności istnienia. Trzeba zresztą dodać, że pani Marta nigdy nie narzeka, nie daje wyrazu swoim uczuciom. Pilnie zajmuje się domem, przyjmuje telefony, zapisuje pacjentów i stara się, aby zziajany doktor przychodząc do domu zastawał ład, spokój i zewnętrzny wygląd mieszkania doprowadzony do najwyższego porządku.

Dom doktorostwa – to staroświecki dworek, jakich jest wiele w miasteczku. Niewygodny rozkład obszernych pokoi sprawia, że nikt nie może tu mieszkać oprócz doktorostwa. Pokój chłopców zamknięty jest na klucz i nikt tam nie zagląda. A inne pokoje, niskie, ale jasne, zastawione są mnóstwem staroświeckich mebli i doniczek z egzotycznymi roślinami.

Doktorowa przyjmowała mnie zawsze w salonie, gdzie stoi garnitur zimmlerowskich mahoniowych mebli, krytych szafirowym pluszem, gdzie wisi na ścianie parę oleodruków i portret pani Marty sporządzony przez miejscowego malarza, który powąchał kiedyś paryskiego powietrza. W czarnych żardinierach gęsto zieleniały rośliny, jakby zrobione z jedwabiu i blachy. Ogromny fortepian, przez nikogo od wieków nie tykany, stał tu także. Na podłodze leżał czerwonawy dywan, przedstawiający kobietę niosącą dwa wiadra wody na koromyśle.

Nie był to pokój stworzony do zwierzeń. A jednak tu mi opowiadała pani Marta historię Swego życia. Tu też – ostatnio, kiedy skonstatowano u niej objawy chronicznej a nieuleczalnej choroby _ opowiedziała mi sprawę, która jest przedmiotem niniejszej relacji. Oczywiście, spisałem to wszystko jak literat, uzupełniając, dodając to, co sobie wyobrażałem _ i nawet czasami, prawem od bardzo dawna uświęconym, a. w gruncie rzeczy nie umotywowanym, zaglądając do :Wnętrza działających osób. Być może potraktowałem całą sprawę zbyt dramatycznie, jak gdyby było tu coś wyjątkowego. A przecież to historia codzienna, jakich tysiące zdarzają się po naszych miastach i miasteczkach.

Pani Marta nigdy nie bywa na "przystani".

Tak się nazywa dość duży drewniany budynek, stojący w pewnym oddaleniu od rzeki. Składa się on dwóch sal. W jednej z nich stoi bufet, gdzie sprzedają papierosy, piwo i znakomity tutejszy "płynny owoc" – gospodarczą podstawę tego pełnego sadów jonu – a obok sal istnieje duży taras, a raczej drzewny pomost, na którym odbywają się tańce. Wszystko stoi jak chatka na kurzej nóżce na wysokim podmurowaniu, które zabezpiecza "przystań" przed porwaniem przez wezbrane wody powodzi.

Ten taras właśnie jest największą atrakcją miasteczka Z. Tu przychodzi wytańczyć się i wyszumieć młodzież znudzona monotonią pracy czy nauki w położonym daleko od wszelkich centrów kulturalnych mieście. Dzieje się to zwykle w soboty i niedziele. Przy w soboty obowiązuje chłopców strój bardziej swobodny, kolorowe kraciaste koszule i potargane „egzystencjalistycznie" czupryny. W niedzielę natomiast włosy są pobożnie przygładzone, koszule są białe i marynarki ciemne. W jednym i drugim stroju chłopcy ,. "płynny owoc" i wbrew temu, co się mówi o pijaństwie w Polsce, wódki z sobą nie przynoszą. Są na to za ubodzy. Grają także w bridża, po pół grosza punkt. Dziewcząt jest zazwyczaj bardzo mało, tyle tylko, ile do tańca potrzeba.

Gdzież mogła zaprowadzić pani Marta przybyłą ze stolicy przyjaciółkę? Cóż jej miała pokazać w zrujnowanym przez wojnę miasteczku? Oczywiście zaprowadziła ją na "przystań". Księżyc świecił, rzeka połyskiwała, czasami głośniej klapnęła fala o brzeg. Ale nikt nie patrzył w tamtą stronę. Na drewnianym tarasie tańczyły pary, chociaż megafon chrypiał niemiłosiernie. W środku prawie wszystkie stoliki były zajęte. Młodzieńcy grali w bridża.

Panie zajęły wolny stolik z boku i rozejrzały się po sali. W kącie za "szynkwasem" uprzejma blondyna sprzedawała wodę sodową i ów "płynny owoc", sławę miejscowej przetwórni. Trzeba było sobie samemu przynosić te butelki.

Pani Marta skierowała się do bufetu i wzięła dwie butelki jabłecznego soku. Wracając do swojego stolika mijała grupę grających. Jeden z chłopców uderzając kartą o stół, wysoko podniósł rękę i trącił butelkę niesioną przez panią Martę. Butelka omal nie wyśliznęła się jej z rąk, a chłopak podniósł na nią oczy i przeprosił uprzejmie.

Pani Marta usiadła obok przyjaciółki i milczała przez chwilę. Potem rozlała do szklanek płyn o pięknej, dojrzałej barwie i znowu się zamyśliła. Spojrzała w stronę, gdzie siedział ów chłopiec, który ją potrącił. Zwrócony do niej bokiem, ukazywał swój profil nieregularny, o zgniecionym nieco, jak u boksera, nosie. Miał obfite włosy, zaczesane do góry. Ręka, w której trzymał karty, palce drugiej ręki, którymi przebierał po damach i waletach wahając się, czym ma zabić lewę, były piękne i smukłe. Znajdowały się one w wyraźnym kontraście ze złamanym nosem, dość dużą, masywną głową i wulgarnie rzeźbioną szyją, wynurzającą się z czerwonej koszuli (była sobota).

Pani Marta szybko spostrzegła, że z ową "przyjaciółką" niewiele mają sobie do powiedzenia. Łączyły je kiedyś wspomnienia młodości, ale pani Marta zauważyła, że od jakiegoś czasu nie znosi wspomnień. Postarzały ją one — i mówiły o wszystkim, co się obróciło w proch. A w pani Marcie żyły jeszcze jakieś niejasne nadzieje na dzień dzisiejszy. Słuchała, więc opowiadań przyjaciółki, która miała czworo dzieci rozsianych po wszystkich częściach świata, otrzymywała od nich paczki i listy i uważała za stosowne poinformować panią Martę o tym wszystkim bardzo szczegółowo Doktorowa słuchała piąte przez dziesiąte, od czasu do czasu zadawała jakieś pytanie, a nudząc się obserwowała chłopców grających w karty.

W pewnej chwili zobaczyła niezwykle uroczą dziewczynę, jak szybkim krokiem weszła na salę (o ile tak można nazwać niskie i drewniane pomieszczenie "przystani") i zatrzymując się przy tamtym stoliku położyła rękę na ramieniu chłopca który uderzył w butelkę pani Marty. Chłopiec się odwrócił – i wtedy pani Marta ujrzała jego twarz en face. Nie odpowiadała ona zupełnie – Jak to czasem bywa – jego profilowi. Szeroka. o wystających kościach policzkowych, miała ta twarz w oczach jakiś specjalny błysk, który zainteresował Panią Martę.

Powiedział parę słów do przybyłej dziewczyny, potem znowu zwrócił się ku kartom. Ona postała chwilkę nim, jakby się wahała. Potem powoli odeszła. Ubrana była w czarny sweter i kolorową spódnicę. Miała nawet włosy upięte w modny "koński ogon" ¬a jednak było w niej coś opuszczonego i zaniedbanego, jakaś omdlałość ruchów, jakieś zniechęcenie w całej postaci. Obciśnięty sweter ukazywał piękne linie ciała, ruchy miała trochę kocie, skradające się a obojętne. Mogła bardzo interesować.

Chłopak przerwał grę w karty i ku oburzeniu kolegów wybiegł za dziewczyną. Zastąpił go mały, chudy, przebiegły chłopaczek, który kibicował przez cały czas przy bridżu i widocznie tylko czekał na nadarzającą się okazję, aby wpakować się na opuszczone miejsce przy stoliku.

Pani Marta z przyjaciółką także wkrótce wyszły.

Nazajutrz poszły na daleki spacer wałami ochronnymi rozciągającymi się wzdłuż rzeki na całe kilometry. Jedyną rzeczą, która miała w miasteczku jakiś charakter, była ta rzeka. Jej piękno mogło okupić kurz, brud i pospolitość małomiasteczkowych uliczek. Kiedy się schodziło nad wodę, zapominało się nie tylko o domach. ale i o ludziach. Szeroka i majestatyczna, płynęła rzeka wielkim łożyskiem, obrzeżona z obu stron zaroślarn! wiklin. I to nawet, że zaraz z początkiem lata wyłaniały się z szarawej wody mielizny, niby obłe grzbiety potworów, nie pozbawiało jej owego majestatu. Gdy się stało na brzegu, czuło się siłę i wartkość prądu, który po deszczach wzbierał pianą i szybko pokrywał wyłonione piaski.

Widok rzeki był zbyt potężny i jakby nieludzki. Pani Marta wolała, idąc wałami ochronnymi, położonymi dość daleko od głównego koryta, oglądać zielone łąki wynurzające się spod wiklin jak inna, łagodniejsza woda. Wzdłuż wału ciągnęły się nie zarośla, ale gaiki wierzbowe, gdzie odróżniało się już poszczególne osobniki. Od czasu do czasu spośród wierzb strzelał ku górze olbrzymi, stuletni pień białodrzewu. Gdy się przechodziło koło takiego olbrzyma nawet w bezwietrzny pozornie dzień – koronę jego napełniał zawsze [swoisty, muzykalny szelest, nie tak suchy, jak szelest starych palm.

Zresztą i tu także znajdowało się okrągłe zarośla Wikliny i iwy. To było w tych miejscach, gdzie na łące tworzyły się duże stawki, "oka" porośnięte rzęsą i trzcinami, pełne wodnych lilii i grążeli.

Pani Marta specjalnie lubiła zatrzymywać się przy tych wodnych zbiornikach, ciemnych i niezmiernie głębokich. Czasami na dnie takiego jeziorka biło podwodne źródło, zaznaczając się na powierzchni bąblami i kręgami na wodzie. Zwłaszcza pociągały ją te "oka", :które, otoczone gęstą gmatwaniną wiklin, na brzegach ~~rosłe tatarakiem, ukryte jak gdyby przed człowiekiem, pociągały go tajemniczością i tym, że na ich brzegu osiągnęło się zupełną samotność. Zdawało się nad takim jeziorkiem, że się jest zupełnie poza życiem.

Kiedy pani Marta ze swoją przyjaciółką wyszły na wał, było olśniewające majowe popołudnie. Niebo było bezchmurne, a wierzby stały nieruchomo. Tylko białodrzewy szeleściły.

Przyjaciółki szły w słońcu po miękko wygiętej linii wału. Po lewej stronie ku łąkom spadało zbocze niebieskie od niezapominajek, po prawej w kwitnących ~dach stały domki ogrodników i błyszczały okna inspektów. Pani Marta znowu obojętnie słuchała słów swej dawnej koleżanki.

W pewnym momencie ujrzała siedzącą na skraju wału parę. Byli to owi znajomi z przystani. Dziewczyna miała na sobie jasną sukienkę, chłopiec koszulę koloru khaki, byli codzienni, powszedni. Dziewczyna mówiła coś przekonywająco, chłopiec gryzł trawkę i odwracał się w stronę rzeki, która w tym miejscu przebijała niebiesko przez zarośla wikliny.

Pani Marta ujrzała ich z daleka i zwróciła uwagę na styl ich rozmowy. Kiedy dwie kobiety zrównały się z siedzącymi, młodzi zamilkli. Gdy panie wracały ze spaceru – już ich na brzegu wału nie było. Pani Marta wiedziała, w jakim miejscu siedzieli, i ujrzała tam zgniecione koniczynki i niezapominajki.

Po paru dniach przyjaciółka wyjechała. Któreś z jej dzieci miało przyjechać z Ameryki, musiała być w Warszawie. Pani Marta znowu została sama.

I pewnego popołudnia wybrała się na przechadzkę wałem. Zdawało jej się, że znowu spotka tę parę, która ją fascynowała swoją urodą i młodością. I rzeczywiście, prawie w tym samym miejscu, co wtedy, siedział ów młodzieniec, ale bez dziewczyny. Pani Marta już wiedziała, jak się nazywa i co robi: był to Bogusław K. i pracował od dość dawna, choć miał może dwadzieścia pięć lat zaledwie, w zarządzie wodnym. Boguś był bardzo popularny w mieście i znał go każdy. Pani Marta też była wszystkim znana. Toteż, kiedy uważnie popatrzyła na chłopca, ten zarumienił się i pozdrowił ją. Pani Marta zatrzymała się przy nim.

– I cóż to dzisiaj pan sam?

Boguś zarumienił się jeszcze bardziej i chciał wstać. -Niech pan siedzi, niech pan siedzi – powiedziała pani Marta – ja też usiądę. To jest prześliczne miejsce. Usiadła na trawie i popatrzyła. Przed nimi stał wysoki rozłożysty białodrzew. Wiatr ukazywał jasną podszewkę jego liści.

– Sam pan? – powtórzyła swe pytanie pani Marta.

-Halinka wyjechała – niechętnie bąknął Boguś. Pani Marta z przyjemnością skonstatowała, że głos niski i bardzo uroczy.

ma niski i bardzo uroczy.

Było bardzo gorąco i Boguś miał na sobie tylko sportową koszulkę. Miał piękne ramiona – ale twarz z załamanym nosem z bliska zdawała się bardzo brzydka, "a nawet dzika. Pani Marta przyglądała się uważnie Bogusiowi.

– Kto to jest Halinka? – spytała.

– To nieważne – powiedział Boguś tym uroczym głosem, uśmiechając się.

Mimo różnicy wieku pani Marta, siedząc obok Bogusia, poczęła myśleć o swoim ciele. Czy on by mógł znaleźć jaką przyjemność w jej rozkwitłej – i przekwitłej – urodzie? Odczuła nagle, a tak dawno o tym nie myślała, swoje biodra, uda; pomyślała o swoich piersiach. "On nawet nie wie, jak ja wyglądam." I przypomniała sobie, że nałogowa po prostu mania gimnastykowania się pozwoliła jej zachować do dojrzałego wieku prężność muskułów i elastyczność skóry. Piersi miała zawsze nieduże. stąpała szybko i równo. Czy to by się jeszcze podobało!?

Zawstydziła się swoich myśli, panowało między nimi chwilowe milczenie.

– Ona jest studentką – powiedział nagle Boguś nie patrząc na Martę – i strasznie się mądrzy. A ja przecież jestem prosty chłopak …

W głosie jego brzmiał wyraźny żal. Marta nie miała ochoty wysłuchiwać jego zwierzeń.

– Czy pan ma rodziców? – spytała.

– Nie mam – odpowiedział – zginęli w powstaniu.

Babcia mnie wychowała.

– Wychowała chłopca na schwał – powiedziała z przekonaniem pani Marta i zaraz się połapała. "Skąd mi do głowy przychodzą takie głupie rzeczy?"

– Gdzie się pan uczył? – spytała rzeczowo, dla zatarcia niemądrego zdania.

Boguś popatrzył na nią z niechęcią. Wyglądał, jak-by myślał: "Przecież nie jestem na egzaminie".

– W Elblągu – powiedział – na wodniaka.

– A nie chciałby pan czego innego?

– Zaczyna pani – dość niecierpliwie powiedział Bogusław – jak Halina. Nic ze mnie innego nie będzie, rozumie pani? Nic. Jestem urodzony na wodniaka – mierniczy wodny i już.

– A ona czego chce od pana? – spytała Marta, ucieszona ostrym tonem chłopca. Nie zauważył nawet tamtego idiotyzmu.

– No, chce, żebym czytał książki i chodził z nią nad rzekę przy księżycu. – A pan woli bridża?

– Pewnie.

– Widziałam pana wówczas na "przystani".

– No, właśnie.

Dołem, u stóp wału pędzili krowy. Objedzone, z pozielenionymi wysoką trawą wymionami szły pomału i nie poddawały się woli poganiaczy, wołających co chwila: "a nu!". Jedna z nich trzymała w pysku pęk niezapominajek – i nie połykała go.

Pani Marta położyła swą dłoń na ręce Bogusia.

– Ja bym też chciała, żeby pan się uczył, żeby pan czytał książki.

Boguś nie zabrał swej ręki, komar gryzł go w ramię, pani Marta zabiła go, kropla krwi ukazała się na pięknej okrągłości muskułu.

– Ja czasem czytam – głębokim basem powiedział Bogusław – ale nie mam skąd brać. Kupować nie mogę. Jeszcze babce muszę posyłać forsę – dodał jak gdyby dla wyjaśnienia.

– Niech pan bierze książki ode mnie – powiedziała niespodziewanie dla samej siebie Marta. – My mamy trochę książek. Mój mąż sprowadza i kupuje w "Domu Książki". a sam nie ma czasu na czytanie. Leżą najczęściej nie rozcięte.

– Dziękuję – zmieszał się Boguś, który bynajmniej do książki się nie palił.

– Kiedy pan przyjdzie? – spytała Marta.

Nic jej nie powiedział. Siedział nachmurzony i gryzł trawkę. Dotknęła jego przedramienia. Nie zauważył tego, myślał o swoim. Nagle wybuchnął:

– Bo jej się zdaje Bóg wie co. Ona będzie profesorem uniwersytetu i powiada, że jej wstyd takiego nieuka. Niech sobie będzie nieuk. Mnie tam żadnej filozofii nie trzeba. Mnie jest dobrze, jak jest. Chce iść za mnie za mąż, to dobrze, a nie chce, to drugie dobrze.

Marta zdziwiła się:

– Pan jeszcze za młody na małżeństwo. Boguś spojrzał na nią z pewną irytacją.

– Za młody, za młody – powtórzył – ona tak samo mówi. Ja inny nie będę,

– Niech pan przyjdzie jutro – powiedziała na to dość natarczywie Marta i wstała. Boguś też się zerwał. – Pan wie, gdzie my mieszkamy? Za Krakowską Bramą.

Podała mu rękę. Widziała w wycięciu koszulki, jak mu drgała skóra na piersi.

Pan pływa? – spytała.

Pływam, oczywiście – odpowiedział i pocałował ją w rękę.

– To może spotkamy się kiedy nad rzeką? – spytała.

Boguś nic nie odpowiedział. Był trochę zdziwiony, ale nie zmieszany.

Pani Marta okazała niezły humor przy kolacji. Doktor był bardzo zmęczony, ale się rozchmurzył. Mówili o bieżących sprawach, ale z pewnym ożywieniem, którego już dawno nie było przy ich smutnym stole.

Wspólne ich pożycie od dawna już nie miało sensu.

Pani Marta spełniała wszystkie obowiązki dobrej gospodyni, ale w kuchni panowała stara Zosia, która wychowywała chłopców – i teraz jakby z litości została przy rodzicach. Układanie kwiatów w wazonach i przyjmowanie telefonów to nie była zbyt absorbująca praca. Pani Marta odczuwała tę pustkę, ale nie umiała jej zaradzić. Od czasu do czasu sprowadzała jakąś dawną koleżankę ze stolicy, ale najczęściej taka osoba uciekała z domu doktorostwa po kilku dniach. Jedna z nich puściła taką gadkę po Warszawie: "Nie mogę wytrzymać w takim ibsenowskim nastroju". I określeniem atmosfery domu pani Marty odpędziła chętne jeszcze do tej wizyty przyjaciółki. A doktor nie miał wielkich wymagań: lubił dobrze zjeść, a niedzielami czytał gazety i pisma medyczne. Z żoną nie rozmawiał la żadne tematy, zresztą był tak ogłupiony nadmierną pracą i zbijaniem pieniędzy, że po prostu nie miał dość sił wieczorami, aby usta otworzyć.

Tego dnia jednak coś się między nimi odmieniło. To chwilowe ożywienie obojgu sprawiło niespodziankę, i siedząc naprzeciwko siebie jak gdyby ujrzeli siebie na nowo. Doktora to bardzo zainteresowało. Ujrzał, jak Marta podnosi obie ręce do głowy i poprawia sobie włosy z tyłu. Był to dawny, zapomniany gest młodości.

Doktor westchnął, odwrócił oczy i znowu patrzył talerz. Jedzenie dzisiaj wieczór było bardzo dobre: trawka z raków i krem przypalany. I nagle po kolacji pani Marta wstała i wyjęła klucz z szuflady małego stolika, stojącego przy fortepianie. Mąż popatrzył na nią zdziwiony. Ale ona krokiem, który usiłowała uczynić obojętnym (pomyślała, że Boguś chodzi tak rytmicznie, jakby tańczył), podeszła do drzwi pokoju chłopców, otworzyła je kluczem i weszła do środka. Zapaliła światło. Pokój był martwy i pusty i mało w nim zostało z dawnej atmosfery. Pani Marta usiadła przy stole, który chłopcom służył do nauki. Parę lat temu spędzała przy tym stole po parę godzin dziennie, teraz nie przychodziła tu bardzo,dawno.

Doktor nie ruszył się od stołu i popijał na pozór spokojnie herbatę. Drzwi do pokoju chłopców miał przed sobą i widział przy stole sylwetkę żony. Po chwili ‚ukryła twarz w dłoniach i siedziała tak z łokciami wspartymi na stole. Gdy wypił herbatę, wstał ciężko i podszedł do Marty.

– Chodź – powiedział kładąc jej rękę na ramieniu – nie siedź tutaj.

Marta drgnęła. Odwróciła do niego twarz.

– Czy ty nie masz uczucia wstydu – powiedziała do męża – czy ty nie wstydzisz się, że żyjesz?

Doktor wzruszył ramionami.

– Bo mnie jest wstyd mojego życia wobec wszystkich zmarłych – powiedziała Marta i wstała z miejsca. Zaczęła chodzić po obszernym i pustawym pokoju. – Mnie jest wstyd wobec wszystkich zmarłych, a cóż dopiero wobec naszych…

Doktor bezradnie stał pośrodku pracowni chłopców.

Ręce jak kamienne opadły mu ku dołowi.

– I pomyśl sobie, taka masa jest młodych – mówiła Marta – a naszych nie ma.

– Nie byliby już tacy młodzi – westchnął stary lekarz.

– Jak myślisz? Byliby już żonaci? – spytała.

– No, na pewno. Mielibyśmy prócz nich młode kobiety w domu.

– Och, to okropne – wzdrygnęła się. – Nie cierpię młodych kobiet – dodała – to takie pretensjonalne.

Doktor znowu podszedł do niej. Wziął ją pod rękę. – No, chodź stąd – powiedział – niepotrzebnie się denerwujesz.

Marta poddała się jego namowom.

– Mnie zawsze ogarnia taki straszny wstyd, kiedy widzę jakieś młode życie. Bo młodość jest bezwstydna. Prawda? – powiedziała idąc z mężem do sypialni.

Ale doktor zaprzeczył głową.

– Zapominasz o jednej rzeczy – powiedział – że życie tak łatwo może się stać śmiercią,

Nazajutrz przyszedł Boguś. Pani Marta nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że fakt ten bardzo ją ucieszył. Po chwili dopiero zrozumiała, czego chciał od niej: oczywiście wziął na serio to wszystko, co mu wczoraj mówiła o książkach. Chciał pożyczyć coś do czytania. Nie umiał tylko powiedzieć co. Powiedział tak dziwacznie: coś z polonistyki. Pani Marta domyślała się, że chodziło o takie książki, jakimi interesowała się Halina.

Okazało się jednak, że nic nie czytał, a jeżeli czytał, to nawet nie pamiętał tytułów przeczytanych książek. Można mu było wetknąć byle co w rękę, ale pani Marta chciała wreszcie wydobyć z niego jakieś wyznanie literackie. Pytała go, co lubi czytać, i nie bardzo chciała się zorientować, że on nic nigdy nie czytał i że nie umie po prostu wyrazić swego życzenia.

Siedzieli jakiś czas w tym saloniku z szafirowymi meblami, znowu było pięknie i znowu był zachód słońca. Przed oknami mieszkania od strony ulicy rosły olbrzymie jaśminy, prawdziwe jaśminowe drzewa – jak mawiała pani Marta. Były teraz w pełnym kwiecie i zakrywały światło zachodzącego słońca biało-zielonymi, na wpół przejrzystymi bukietami.

– Widział pan nasze jaśminy? – spytała pani Marta. – Prawdziwe jaśminowe drzewa.

Było to jedno z jej ulubionych powiedzeń, powiedzenie jej młodości. Wtedy jaśminy nie były takie wielkie, chociaż nie bardzo urosły przez tych lat dwadzieścia. Ale i wtedy nazywano je jaśminowymi drzewami.

Boguś nie wiedział, zdaje się, o jakich krzakach czy drzewach mowa. Miał właściwość niektórych prawdziwych mężczyzn, że nie umiał zapamiętywać nazw kwiatów i drzew, Nie wiedział dokładnie, co to są jaśminy. Wiedział tylko, co to jest bez – i to z powodu głupiej a ordynarnej elbląskiej anegdotki.

– Rzeczywiście – powiedział i patrzył na panią Martę nierozumiejącymi oczami.

– Pan jest strasznie młody – powiedziała Marta niespodziewanie dla samej siebie – ile pan ma lat?

Już pani mówiłem: dwadzieścia pięć.

Pani Marta pomyślała, że sprawia jej specjalną przyjemność, jeżeli ktoś w jej obecności powiada, że ma dwadzieścia pięć lat. Sama ta liczba przyprawia ją o radość. To, że jest ktoś na świecie, kto ma taką dziwną i taką piękną liczbę lat.

Przez chwilę chciała powiedzieć o tym Bogusiowi, ale wiedziała, że on nic z tego nie zrozumie. Więc zaniechała tego zamiaru.

Ale tematu do rozmowy nie brakowało. Znowu wrócili do kwestii pływania i do powodzi, która niedawno ~.nawiedziła miasteczko Z. Jakoś im szło dzisiaj gładziej ‚z rozmową aniżeli zeszłym razem na wale. Jednak wspomnieli i wał.

– Czy pan często tam chodzi? – spytała pani Marta.

– Nie mam z kim – powiedział Boguś i zaczerwienił się.

– Jak to? – zdziwiła się Marta. Boguś nabrał oddechu i wypalił:

– Chyba żeby pani chciała ze mną iść na spacer. Pani Marta zdziwiła się.

– Ależ bardzo chętnie – powiedziała, a potem dodała: – Cóż to, Halinka wyjechała?

– Wyjechała do ciotki i wcale się ze mną nie pożegnała – powiedział Boguś tonem dziecka. Był to u niego zupełnie nowy ton i pani Marta popatrzyła na niego życzliwie.

– No, chyba – powiedziała. – A więc dobrze. Jutro o dwunastej w dzień ma pan czas? To spotkamy się na plaży nad rzeką, pod samym mostem. Spróbujemy razem popływać.

Boguś zgodził się skwapliwie. Zaraz potem poszedł sobie. I ostatecznie nie pożyczył żadnej książki do czytania.

Nazajutrz pani Marta otrzymała list. Był to kawałek papieru bez koperty, przyniósł go jakiś chłopaczek z zarządu wodnego.

Szanowna Pani,

Wczoraj byłem taki speszony, że umówiłem się z Panią na południe, ale ja przecież pracuję. Wolny będę dopiero kojo czwartej. Czy pani może być o tej godzinie na plaży w umówionym miejscu? Łączę wyrazy prawdziwego szacunku

Bogusław K.

List był napisany (przepisany?) starannym i dziecinnym pismem i sformułowany bez zarzutu. "Czy to Halinka pisała?" – pomyślała pani Marta.

Około czwartej poszła więc na plażę pod mostem. plaża była nieduża i o tej porze zupełnie pusta. Bogusia nie było. Pani Marta rozebrała się w krzaczkach ¬jak wszyscy to robili bez względu na wiek i sytuację społeczną – i w kostiumie weszła do rzeki. Siła wody była tak potężna, że o płynięciu pod prąd nie mogło być mowy. Trzeba było płynąć jakiś czas z prądem, potem wychodziło się na brzeg i szło się z powrotem łąką i piaskiem. Doktorowa zrobiła parę takich przechadzek. Nie chciała się przyznać przed sobą, że nieobecność Bogusia była dla niej dużą przykrością.

Za trzecim razem popłynęła trochę dalej, za most, i wracając piechotą zauważyła na moście, od przeciwnej strony niż leżała plaża, znajomą sylwetkę i taneczny krok. Boguś szedł mostem z Halinką – widać Halinka do cioci jeszcze nie wyjechała. Szli w stronę , stacji rozmawiając wesoło.

Pani Marta wróciła do miejsca, gdzie zostawiła Swoje ubranie, pod dużym krzakiem jeżyn, obok zarośli ,’Wiklinowych. Usiadła zmiażdżona i nie mogła oprzytomnieć. Zdała sobie sprawę z charakteru swoich uczuć do Bogusia i skonstatowanie tego faktu spowodowało .uderzenie jak obuchem w Łeb. Trzęsła się jak w febrze.

Tyle lat spokój i smutek panowały w jej sercu. I teraz, kiedy czuła w sobie zarodek śmiertelnej choroby, postać (bo co innego?) młodego chłopca, który był młodszy od jej dzieci, sprowadziła taki zamęt w jej duszy. Gotowa była przeklinać Bogusia. Chociaż z drugiej strony powtarzała sobie: a co on winien?

Siedziała tak długo. Przez plażę przechodziły różne osoby, żołnierze kąpiący się w gaciach, dzieci. Chłopcy nieśli pęki tataraku, stamtąd, z łąk, gdzie leżały małe relikty wodne, resztki chronicznych powodzi. Jutro miały być Zielone Świątki, tatarak niesiono do umajenia domów.

Siedziała długo. "I po tym trzeba będzie jeszcze żyć? – myślała. – To straszne, lepiej umrzeć od razu."

Nagle usłyszała jakiś głos nad sobą: – Proszę pani, proszę pani.

Spojrzała w górę, na moście stał uśmiechnięty Boguś.

– Przepraszam, że się spóźniłem – wołał do niej przechylając się przez kratę – ja zaraz zejdę. Narwiemy tataraku.

Pani Marta skinęła ku niemu ręką. Podniosła zielone pasmo wodnej rośliny, którą upuściło przechodzące dziecko. Powąchała wonny liść. Przepadała za tym zapachem.

Potem podniosła się i poszła w stronę, skąd miał przyjść Boguś. Czekała chwilkę, aż wyłonił się spomiędzy wiklin. Zdołał się już rozebrać i szedł ku niej swoim tanecznym krokiem, zupełnie nagi w malutkich slipach cytrynowego koloru. Nie był opalony i ciało jego było białe i miękkie jak jedwab. Mimo to spostrzegła, że jest niebywale pięknie zbudowany. Harmonia linii opisującej jego piersi i uda była tak doskonała, że pani Marcie odebrało mowę. W milczeniu podała Bogusiowi rękę, której ten nie ucałował. Patrzył jej prosto w oczy. Jego brzydka twarz, osadzona na tak pięknym ciele, nabierała innego wyrazu. "Byle tylko nic nie mówił" – pomyślała Marta.

Ale Boguś mówił.

– Przepraszam, że się spóźniłem. Ale musiałem odprowadzić Halinkę na dworzec.

– Więc ona nie wyjechała?

– Nie miała pieniędzy na bilet. Musiałem Jej od¬. dać wszystko, co miałem, i zostałem bez grosza.

Uśmiechnął się tak promiennym uśmiechem, że twarz

mu się odmieniła. Uśmiech opromienił całe ciało.

– Dam ci pieniędzy – powiedziała Marta.

– Naprawdę? – ucieszył się Boguś.

To było okropne..

Marta chciała Jak najprędzej zamazać tę pospolitą, straszną rozmowę. Chciała jego i siebie odosobnić od całego świata. Chciała go okryć zielonym namiotem liści. I żeby milczał. Nagle plaża, most, wołające przeciągle dzieci, kąpiący się żołnierze stali się nie do zniesienie. Nie chciała spojrzeć na widoczne stąd domy miasteczka.

Gdzieś w dole rzeki wołała wilga. Na białodrzewie, niedaleko mostu, migała złota jej łuska. Pani Marta trzymała Bogusia za rękę.

– Chodźmy, narwiemy na jutro tataraku – powiedziała i pociągnęła go w stronę łąk. Wzdłuż rzeki, między brzegami porośniętymi wikliną a szerokimi połaciami trawy, pokrytymi w tej chwili gęstą siecią stokroci – ciągnęły się owe większe i mniejsze "oczka" stojącej wody. Były to resztki jakichś dopływów, których ujścia się zamuliły, lub dziury, które wypełniały wezbrane fale powodzi. Wśród tych "oczek" niektóre tworzyły prawdziwe jeziorka, malownicze, zarośnięte tatarakiem i okryte wachlarzami płaskich liści lilii wodnych. Odbijały się w ich zielonawej wodzie jak w lustrze wysokie, przystrzyżone wierzby, zarośla wiklinowe i białe obłoki – w wodzie zabarwiały się one zielonkawo – spokojnie sunące po wysokim niebie. Mijali je w milczeniu.

Nad jednym z tych jeziorek, połażonym daleko od drogi i oddalonym nieco od innych, stał wielki biało- drzew, Kiedy przechodziło się koło niego, nawet w bezwietrzny dzień, liście drzewa szeleściły bezustannie.

Była to osobliwa muzyka, którą nade wszystko lubiła pani Marta.

Tam się więc skierowała teraz z Bogusiem. W jednym końcu długiego, ciemnego i zapewne bardzo głębokiego jeziorka na brzegu było nieco białego piasku – taka mała plaża. Tam rzucili zabrane ze sobą ubrania i zostali w kostiumach. Dzień był gorący, ale świeży. Była już jakaś szósta po południu.

Boguś miał na sobie tylko te wąskie slipy cytrynowego koloru. Pani Marta wciąż była wstrząśnięta doskonałością jego kształtów, do których tak nie pasowała twarz pergamońskiego barbarzyńcy z małym, wzniesionym w górę nosem. Boguś leżał płasko na piasku, patrząc na rzadkie .obłoki, wypływające nad jeziorko. Żaby skrzeczały gwałtownie, ale w innych jeziorkach, trochę dalej. W wiklinach nad rzeką bez żadnej przerwy kwiliły z przesadnym patosem słowiki. Milczeli.

– O czym myślisz? – spytała pani Marta.

– O niczym – z nieprzyjemnym pośpiechem po-

wiedział Boguś.

– O Halinie? – powiedziała ona.

– O Halinie – potwierdził chłopak i usiadł.

– Masz całe plecy w piasku – oburzyła się Marta. – Daj, oczyszczę cię. – I zaczęła otrzepywać skórę Bogusia.

– Przecież zaraz się opłuk ę – zniecierpliwił się Boguś.

Marta nie słuchała i starannie gładziła plecy chłopca. Potem mocno przytuliła do nich policzek.

– Co pani robi? – zaniepokoił się Bogusław. Szybko się odwrócił. Marta cofnęła głowę i odchyliła się w tył. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, aż wreszcie Boguś przyciągnął głowę Marty do siebie pocałował w usta. Pocałunek trwał długo.

Kiedy oderwali wargi od warg, z kolei pani Marta powiedziała:

– Co ty robisz, Boguś?

Boguś uśmiechnął się i powiedział leciutko:

– Pani jest taka dobra.

Marta zapłonęła rumieńcem. Zirytowało ją to powiedzenie.

– Mężczyzna nigdy nie powinien mówić kobiecie, że jest dobra …

– A co ma mówić? – naiwnie, ale z pewnym zniecierpliwieniem powiedział Boguś.

– Nic – przez zęby syknęła pani Marta i odwróciła się.

Siedzieli przez chwilkę naprzeciwko siebie w milczeniu.

Wreszcie Boguś westchnął.

– Trzeba nabrać tego zielska – zdecydował.

Zerwał się i wskoczył do jeziorka. Z miejsca była tuta] głębina. Nurkował, wypłynął na środek i po chwili znajdował się już w drugim końcu, gdzie rosły zielone pędy wonnej rośliny.

Pani Marta została sama na brzegu. Serce jej ścisnęło się rozpaczą. Właściwie, tak przynajmniej myślała, nie zostało jej nic Innego, jak popełnić samobójstwo. Wszystko przepadło. Kiedy Bogusław przepłyną) jeziorko z powrotem i zjawił się przed nią z pękiem tataraku, spojrzała na niego jak na jakąś obcą, nieznaną istotę,

"Jedno z nas musi umrzeć" – po myślała. I wyobraziła sobie, jak nieskończoną ulgę uczułaby, gdyby tego chłopca nie było. Nie byłoby wtedy człowieka na ziemi, który by znał jej tajemnicę. Piekąca męka i piekący wstyd ustąpiłyby, nie istniałyby po prostu.

– Niech pani trzyma – zawołał Boguś wesoło i bynajmniej niezmieszany tym, co zaszło. – Ja jeszcze przyniosę,

I rzucił do stóp Marty cały pęk zielonych pędów. "Przyzwyczajony do takich rzeczy" – z goryczą pomyślała Marta i nie chciała spojrzeć na Bogusława. Patrzyła na snop zielonej rośliny leżący na piasku.

– Chyba będzie dosyć – powiedziała.

– Nie, za mało. Potem pani będzie narzekać, że jestem leniwy – zaśmiał się Boguś i nagle objął ją za szyję i lekko musnął wargami jej wargi. Marta chciała go zatrzymać.

– Zaraz, zaraz – powiedział porozumiewawczo ¬tylko przyniosę jeszcze tego świństwa.

Oderwał się od niej i z rozbiegu skoczył do ciemnej wody. Znikł pod nią i długo się nie wynurzał. Wreszcie Marta ujrzała jego głowę w samym środku wodnego oka. Posuwał się naprzód powoli i jak gdyby z trudem.

– Co mu Jest? – powiedziała do siebie Marta.

Ale Boguś dopłynął spokojnie do końca. Jego ramiona klasycznie wynurzały się z wody i dłonie elegancko klepały powierzchnię. Drobne bryzgi wylatywały spod jego palców. Marta widziała, jak osiągnął dno, stanął przy tatarakach i wyrywał długie pasma. Oczywiście z zielonym snopem trudno mu było płynąć z powrotem. Mógł wiosłować tylko jedną ręką. Toteż posuwał się powoli.

– Co mu jest? – powtórzyła Marta.

Nagle w środku jeziorka poszedł pod wodę.

– Po co on nurkuje? – zaniepokoiła się doktorowa. Głowa Bogusia wynurzyła się na chwilę z topieli.

Było to dość daleko, ale Marta spostrzegła w jego oczach coś jakby przestrach. Zerwała się na równe nogi.

Boguś znowu się schował. A kiedy się wynurzył, uczynił ręką stronę Marty gest przerażający. Tonął.

Marta wskoczyła do wskoczyła do wody i płynęła w jego kierunku. Nic nie widać było nad wodą. Na samym środku jeziorka Marta zanurzyła się w głęboką, zimną wodę. Otworzyła oczy i ujrzała owo zielonawe, mętne światło, jakie zazwyczaj widzi się nurkując. Rękami falowała tu i ówdzie starając się natknąć na ciało topielca. Ale nic nie znajdowała.

Poszła jeszcze głębiej. Nie mogła wytrzymać bez oddechu i już szła ku górze zamknąwszy powieki, kiedy "0 ciało jej musnęły bezwiednie i bezsensownie przebierające ręce. Podążyła za nimi i chwyciła jakieś ciało. W tej chwili dwa mocne ramiona otoczyły jej szyję. ‚Chciała wraz z nimi wypłynąć na powierzchnię. Ale ramiona ciążyły, cisnęły i ciągnęły ją w dół, na dno. Traciła oddech i za chwilę mogła się napić wody.

Wówczas jednym uchyłem głowy w dół wyciągnęła szyję z dławiących ramion i podbiwszy się lekko w górę wypłynęła. Była pod samym brzegiem. Nie pamiętała, jak wyskoczyła na piasek. Obejrzała się na jeziorko; pośrodku czerniejącej wody bulgotało coś przez chwilę i pojawiły się pęcherze. Zakryła oczy rękami. Gdy je odjęła, woda była gładka.

Wskoczyła na wał nabrzeżny i biegła nim krzycząc:

– Ratujcie, ratujcie I

Zza wierzb wyleciało dwóch chłopaków, którzy tam ‚kosili łąkę. Krzyknęła do nich, wskazując na jeziorko. – Tam, pod wysokim drzewem I Boguś się utopił -wołała.

Chłopcy biegli prędzej od niej i kiedy doleciała do jeziorka, już się rozebrali i skakali do wody. Zaczęli nurkować, systematycznie obszukując dno. Wynurzając się pohukiwali na siebie.

– Po samym środku, po samym środku – wołała Marta.

Chłopcy przemierzyli całe "oko" wodne do końca i potem ruszyli z powrotem. Nagle jeden z nich, Stasiek, zakrzyknął wynurzając się:

– Jest, jest!

– Ciąg za włosy, ciąg! – wołał drugi.

Obaj zanurzali się i wynurzali w jednym miejscu, aż potem razem płynęli ku Marcie ciągnąc pod wodą jakiś ciężar. Dobili do brzegu i wylazłszyna wierzch wyciągnęli Bogusia. Przewalili go przez cembrowinę i wyciągnęli ze strasznym trudem na piasek. Trwało to wszystko z pół godziny.

Zaczęli mu robić sztuczne oddychanie.

Woda wylewała się z ust topielca, ale nie dawał znaku życia.

– Czekaj – powiedział Stasiek – poletę po chłopaków, trzeba go pobujać.

– Ja z tobą – krzyknął drugi, niepewnie zerkając na ciało. Widział chyba, że daremne ich trudy. Boguś był zresztą dobrym pływakiem. Musiało go chwycić serce. A wtedy wszelkie "bujanie" było zbędnym trudem.

– Pani tu popilnuje – powiedział Stasiek.

Wrzucili na mokre ciała bieliznę i pognali. Słychać było jeszcze przez chwilę ich pokrzykiwania. Bose ich stopy dudniły po ubitej powierzchni ochronnego wału. I oto nad jeziorkiem zapanowała śmiertelna cisza, której nie mąciły okrzyki oddalających się chłopców.

Ciało Bogusia leżało na piasku obok pęków tataraku, tak jak je porzucili ratownicy. Ramiona miał rozrzucane na krzyż i na włosach pod pachami błyszczały okrągłe, zielonawe krople. Otwarte oczy nie patrzyły i były matowe jak u starożytnych posągów. Z rozdziawianych ust wyciekał wąski strumień wody czy śluzu.

Pani Marta siedząc w kucki w pobliżu ciała przypatrywała mu się z napięciem, jakby na wieki chciała zawrzeć w oczach zarysy nieprawdopodobnej piękności. Cała postać topielca powlekała się jakby celofanem obcości i sztywności, ciało to z minuty na minutę przestawało być człowiekiem.

W jasnym słońcu czerwcowego dnia błyszczały ostrym kolorem żółte, szczelnie obciśnięte kąpielówki, których barwę tylko nieco przełamywał zielony nalot :zgniłej wody.

"Dlaczego nie utopiłam się z nim razem? – myślała pochylając się nad ciałem. – Czy chciałam żyć? Żyć i dalej – po co?"

I bez przerwy powracała w lej pamięci chwila, gdy jednym gwałtownym ugięciem wyśliznęła szyję z jego dławiących uścisków.

– Żyć? – powtarzała. – Żyć!

Zrazu ostrożnie dotknęła jego piersi. Skóra topielca szybko wysychała, choć słońce zniżyło się już ku zachodowi. Poczuła pod palcami coś zimnego, jak gdyby marmur. Ściągnięte mięśnie wypinały skórę. Każda linia przeprowadzona po tych wypukłościach była skończenie piękna. Pani Marta przyłożyła usta w miejscu, gdzie na przełęczy pomiędzy dwoma wzgórkami porastał delikatny puszek. Już i on wysechł.

Kobieta stopniowo przeniosła swoje wargi poniżej piersi, gdzie przebiegały najpiękniejsze mięśnie gorsu, a potem nagłym poruszeniem zaczęła całować piersi, przeponę, brzuch, pępek i w gwałtowności pocałunków, którymi obsypywała zmarłego, schodziła coraz niżej. Całe to zimne i kształtne jak rzeźba ciało pachniało tatarakiem.

Ale kiedy pani Marta poczuła pod wargami rąbek żółtych slipów, do nozdrzy jej do jej doleciał zapach błotnistego iłu, gnijących rybich łusek i woń błota – aromat śmierci, która miała się stać niebawem również jej udziałem.

1958 

06
Lipiec
2008
07:07

Łucji i Dominika - wszystkiego dobrego

KANIKUŁA

Mamy kanikułę, okres letnich upałów. Dotyczy tej pory roku, w której Słońce znajduje się w gwiazdozbiorze Psa, tj. od 22 czerwca do 23 sierpnia.
Wakacje.Na początku wieku artyści jeździli „do wód”. Zostawiali miasta, w których nieczynne były teatry, sale koncertowe, kabarety. Ten okres nazywamy często sezonem ogórkowym, ponieważ jest to czas zbiorów tego warzywa. Kojarzy się z małą atrakcyjnością programów telewizyjnych, częstymi powtórkami i widoczną inercją życia politycznego. Kiedyś prasa w okresie kanikuły szukała potwora z Loch Ness, by zostawić go w spokoju na następne dziewięć miesięcy. Dziewiętnastowieczne słowniki łączyły kanikułę z szaleństwem, pomieszaniem zmysłów od nadmiernych upałów. Nie przeczy to rzeczywistości do dziś, urlopy nieodmiennie sprzyjają przygodom miłosnym. Panowie wciągają brzuchy na plaży, nakrywają łysinę czapeczkami z daszkiem, a panie opalają się od świtu do zmierzchu, narażając się na raka skóry. Tata fajtłapa i pracoholik wysłany przez żonę, z dziećmi na urlop, oddycha świeżym powietrzem w Jastarni a kiedy maleństwa zasypiają, wypełza z namiotu, by wsunąć się do namiotu sąsiadki. Najpierw co prawda musi wysłuchać, jak ona źle w życiu wybrała, że nie sypia z mężem od wielu lat, bo jego chrap budzi nawet sąsiadów, jednak długi monolog, łagodzony alkoholem doprowadza w końcu do szaleństwa zmysłów. Rano ze straszliwym kacem robi dzieciom na kocherze jajecznicę i marzy o tym, żeby na kilka godzin dały mu spokój. Ale nic z tego. Trzeba iść na plażę. Ciało obok ciała, kocyk obok kocyka i setki bachorów sypiących piaskiem w oczy. Koło drugiej trzeba zejść z plaży i stanąć w długiej kolejce po kawałek zdechłej ryby podgrzanej na starym oleju i…znowu na plażę. Wieczorem okazuje się, że sąsiadka przeniosła się na inny camping. Trudno! Urlop, to urlop i trzeba go wykorzystać maksymalnie.
Można wyjechać za granicę. Po okresie komuny mamy wolność, czyż nie? Jedziemy do Włoch. W zorganizowanej grupie, bo tak prościej. Spędzamy wspaniałe chwile, mniej więcej tak, jak je opisuje Stefania Grodzieńska: Jedziemy długo, długo, długo. Przewodniczka milczy. Uwaga ! Bierze mikrofon. Wysiadamy!. Wysiadamy. – Idziemy! Idziemy. – To jest plaża. Siedemdziesiąt zgrzanych ciał, obleczonych w miejskie ubrania, … włazi w tłum opalonych golasów. Siedemdziesiąt par zmęczonych oczu śledzi z zazdrością pluskających się szczęśliwców. Siedemdziesiąt żałosnych postaci tworzy ponurą wyspę wśród oceanu ogólnego zadowolenia. Sięgając po kostiumy kąpielowe do torebek patrzymy wyczekująco na przewodniczkę.- To jest basen. Tu się kąpią. Idziemy!. Idziemy.- Wsiadamy! Wsiadamy. – Jedziemy! Jedziemy. Przejeżdżamy z powrotem tymi samymi ulicami. – Wysiadamy! Wysiadamy. – Idziemy.- To jest muzeum archeologiczne. Jest nam już zupełnie wszystko jedno, czy to muzeum archeo¬logiczne, czy wystawa suszonych ryb. Siadamy na bezcennych wy¬kopaliskach i tępo patrzymy przed siebie. To. są rzeźby. Idziemy! Idziemy.
Jest jeszcze jedno wyjście. Trzeba pozbierać wszystkie zaskórniaki i wysłać za nie całą rodzinę na Mazury a samemu zostać w mieście. Nie ma korków, miasto wymarłe, pusto wszędzie i ogórkowo. Dla odważnych jest brudny piasek nad Wisłą. Potykając się o puszki po piwie szukamy wolnego miejsca jak najbliżej mętnej wody. Czasem atrakcyjna pani z kocyka obok poprosi o posmarowanie olejkiem pleców.
Najlepiej jednak zostać w domu. Wyjmujemy zimne piwo z lodówki, mościmy się w fotelu i delektujemy się kolejny raz tym samym odcinkiem „M-jak Miłość”.
Tylko, co zrobić z mieszającymi się zmysłami od upału?

Grzegorz Skurski (skurskig@interia.pl)

04
Lipiec
2008
20:22

Teodora i Innocentego - wszystkiego dobrego

Moja koleżanka licealna, z warszawskiego liceum plastycznego, Bożena Biskupska, dziś wybitna malarka i rzeźbiarka i jej towarzysz życiowy wybitny fotografik Zygmunt Rytka, stworzyli dwa lata temu fundację INSITU mająca zajmować sie promocja sztuki. Miała ona siedzibę w Podkowie Leśnej, i niemałe dokonania, teraz kupili Sokołowsko, dawny kompleks sanatoryjny, ruinę o nieprawdopodobnym potencjale i urodzie i postanowili tam stworzyć Centrum Sztuki. Zobaczcie jaka czeka ich praca, ile trudu i czekania na cud. Budują, remontują, planują, przenieśli sie tam, zbierają pieniądze, działają…Wielkie, wielkie ukłony i życzenia wszelkiego powodzenia ….i wielu, wielu ludzi przyjaznych i pomocnych po drodze. Teatr POLONIA obiecał tam grać jak tylko będzie to możliwe…

Zdjęcia Zygmunt Rytka , na zdjęciach Bożenka, drobna brunetka z siłą sprawczą Atlasa.

03
Lipiec
2008
04:46

Jacka i Anatola - wszystkiego dobrego

Zmarła Anka Kowalska. Znałam Ją chwilę, podczas pracy nad filmową wersją "Pestki”, była podczas całego tego projektu wspaniała. Niezwykle wspaniałomyślna i tolerancyjna. Przecież dość istotnie zmieniałam Jej kultową powieść. Narzucałam swoje spojrzenie, interpretację, zmieniałam wiek bohaterów, przesuwałam punkty ciężkości w inne miejsca, motywy działania bohaterów i sposoby reagowania. Katolicyzm Borysa i problemy moralne wynikające z jego wiary postawiłam na pierwszym miejscu. Zmieniłam stylistykę i wymowę całości. Na wszystko zgadzała się z uśmiechem, a przecież cały czas spotykając sie z Nią i patrząc na Nią miałam uczucie, że Agata to Ona, ze to Jej historia, co więcej, że Ona od tej historii nigdy sie nie zmieniła, zawsze pozostała Agatą z "Pestki". Podczas całej pracy, miałam uczucie, że jest zupełnie samotna, zupełnie. Kiedy pisałyśmy razem nowe dialogi, mieszkanie wiecznie puste, telefon milczący, dawne zdjęcia an ścianach a Ona wciąż opalona i latem i zimą i ładna, zawsze kobieca i delikatna. Wiedziałam trochę o Jej historii paryskiej, ale nie mówiłyśmy o tym, żadnych też śladów, pamiątek w mieszkaniu. Pozostało mi tylko z kontaktu z Nią wspomnienie czegoś zamkniętego, jakiegoś wielkiego tematu, do którego drzwi są zamknięte na klucz. Odwiedziła nas kilka razy na palnie. Raz, kiedy mięliśmy zdjęcia w kościele patrzyła na nas z daleka dłużej, jak gram jej Agatę a Daniel Olbrychski gra jej Borysa. Nie skomentowała. Poszła sobie. Film potem zaakceptowała. Bez słowa zastrzeżenia. Ciekawe. Potem kilka razy próbowałam Ją zaprosić do teatru, czy przy jakiś okazjach… ale nie… nie widziałam Jej już nigdy.

29
Czerwiec
2008
07:23

Piotra i Pawła - wszystkiego dobrego

SZCZĘŚCIE W TOALECIE
Każdy ma zmartwienia na własną miarę. Nigdy nie lubiłem chodzić „w nogę” z innymi. Całe życie próbowałem być indywidualistą. Miałem także własną, odrębną hierarchię wartości.
Co pewien czas, jak zresztą każdego, nerwiły mnie /określenie pewnego polityka/ różne głupstwa. Ostatnio miałem kłopot z muszlą klozetową. Parę lat próbowałem zlikwidować strumyk cieknący ze spłuczki. Szczególnie było to dotkliwe odkąd założono liczniki przepustu wody, postanowiłem to naprawić. Zmieniałem kilka razy uszczelki, by zlikwidować przeciek. Inny co prawda niż modne ostatnio w TV, ale równie irytujący. Zwykle w takim wypadku najpierw szukam przyczyny we własnym dyletanctwie. W rezultacie, okazało się, że muszla ma defekt konstrukcyjny i nic na to nie można poradzić. Oprócz tego, co pewien czas na kafelkach pojawiała się kałuża. Wezwałem hydraulika i poprosiłem o wymianę muszli. Majster popatrzył na mnie uważnie i powiedział: musi pan kupić to i to. Zaproponowałem, żeby kupił, co jest potrzebne i założył. Musiałem powtórzyć dwa razy, bo nie mógł uwierzyć, że spotkał kretyna, który każe mu latać po sklepach. No nic! Kupił, zainstalował, a po dwóch dniach pojawiła się wokół muszli kałuża. Przyszedł, poprawił i znowu kałuża. Jesteśmy już zaprzyjaźnieni. Odwiedza mnie co parę dni, wymienia uszczelki, a ja mam nadzieję, że pewnego dnia kafelki będą suche.

Pisząc o moich, tego rodzaju kłopotach mam tremę. Moi czytelnicy mogą źle zareagować. Wymądrza się na każdy temat, ale niech na litość Boską nie ciągnie do wychodka. Zacząłem – to skończę, trudno. Już 2000 lat temu, w kraju przyszłej olimpiady istniały toalety wyposażone w spłuczkę. W 13 wieku przed Chrystusem budowano w Egipcie obiekty, gdzie faraon chodził piechotą, podłączone do kanalizacji. Ale człowiek zaangażowany w rozwój cywilizacji myślał o ważniejszych sprawach niż o g. i wynalazek Chińczyków poszedł w zapomnienie na tysiące lat. W Wersalu służba cały czas sprzątała odchody nie tylko psie. Każdy kucał tam, gdzie go w danej chwili przyparło. I nikt nie widział w tym zwyczaju nic zdrożnego. Po wojnie była u nas gosposia, która „za potrzebą” wychodziła na okoliczne łąki. Mówiła, że nie będzie „załatwiać się” tam gdzie mieszka. Nie było to pozbawione logiki. Wiele lat trzeba było przekonywać górali, żeby toalety przenieść z podwórka do domu. Wydawało im się, że to jakiś głupi „ceperski” wymysł. A teraz nareszcie postęp – czytam w Internecie: „Inteligentne toalety to najnowsze osiągnięcie techniczne grupy ekspertów z politechniki wiedeńskiej… „każda z toalet, po otrzymaniu informacji o indywidualnych potrzebach danego użytkownika zapisanych na specjalnych kartach chipowych lub przekazywanych w formie komend głosowych, będzie się automatycznie dostosowywała. I tak, po wejściu do kabiny, toaleta będzie się zdalnie ustawiała na optymalnej dla konkretnego użytkownika wysokości, a jeśli zajdzie taka konieczność, również wysuwała ruchome uchwyty i drążki pomocnicze”.

Za oknem huragan, wiatr łamie gałęzie a z góry potop. Sięgam do listów Seneki do Lucyliusza… mam zwyczaj by z każdej wiadomości, choćby była odległa od filozofii coś wydobyć i uczynić to pożytecznym…W każdym razie to, co dogadza naszym zmysłom, co nas podnieca i drażni.
My jednak pożądamy różnych rzeczy, jak gdyby miały istnieć zawsze. Słabi i niedołężni tkwimy między urojeniami.

Grzegorz Skurski (skurskig@interia.pl)

 

25
Czerwiec
2008
18:07

Łucji i Wilhelma - wszystkiego dobrego

Muzyka, światła… dziś pierwsza generalna, jutro pierwszy raz zaproszeni znajomi, …

© Copyright 2025 Krystyna Janda. All rights reserved.