Cyryla i Metodego - wszystkiego dobrego
NIEDZIELA
Wczoraj w samolocie, na skutek ostatnich wydarzeń, premiery, podsumowań, zachowań… byłam tak szczęśliwa, że to koniec, że wakacje, że nareszcie, bez pośpiechu i przymusu, że postanowiłam się napić czerwonego wina. Nieprzyzwyczajony organizm zareagował natychmiast i do tego histerycznie. Byłam bardzo błyskotliwa i cokolwiek za głośna. Trochę to było żenujące, szczególnie, że polskie rodziny z dziećmi prosiły mnie co chwilę o autografy. Po szklance czerwonego wina już w połowie lotu domagałam się lądowania i mówiłam wszystkim dookoła, że moim zdaniem lot trwa zbyt długo.
A swoją drogą, zastanawiam się, po co dzieciom te moje autografy. Ich mamy mówią: – Niech pani napisze, że dla Karusi, będzie miała pamiątkę na całe życie. Więc ja piszę – szczęśliwego życia Karusiu- i myślę – Karusia ma roczek, ja sześćdziesiąt lat, zanim ona urośnie minie lat około dwudziestu, po co jej autograf dawnej, nieżyjącej już pewnie wtedy aktorki? Rozumiem raczej kiedy podchodzi dwudziestoletnia Karusia i prosi o autograf dla mamy albo babci, piszę wtedy – pozdrawiam Panią i życzę wszystkiego dobrego – zwyczajnie. A z drugiej strony, zaklinanie przyszłości dzieci….i ja to mam. Piszę więc często, nawet dla dzieci jeszcze nienarodzonych, jeszcze w brzuchach ich matek – szczęśliwego życia Kochanie – a matkom życzę dobrego rozwiązania….i oby te słowa miały jakąkolwiek siłę sprawczą.
Po wylądowaniu, atrakcje coroczne przy wynajmowaniu samochodu. Jak zwykle, zamawiałyśmy co innego, dali co innego, bez zmrużenia oka, tego co zamawialiśmy nie było i tyle. W rezultacie dali nam Lancię Ypsylon, dwa razy za małą jak na nasze bagaże i potrzeby komfortu dla trzech starszych pań. Stałyśmy przed tym samochodem zawiedzione tym „pojazdem”, mimo że każda z nas, zajeździła w socjalizmie kilka małych polskich Fiatów i było dobrze, używając ich od przeprowadzek po jazdę do ślubu. Teraz ten mały samochodzik wydał nam się niemożliwy i ja (przypominam – lekko nietrzeźwa) raz jeszcze postanowiłam domagać się od obsługi wymiany na większy. Ale oni tylko krzyczeli – impossible – i mieli nas gdzieś. Nie mogłyśmy znaleźć tylnych drzwi, okazało się, że są, ale niewidoczne, w bagażniku zmieściła się tylko jedna walizka, w środku nie mogłyśmy dojść do ładu, jechałyśmy zgrzane, słuchając na moje żądanie świeżo zakupionej płyty Carli Bruni, zakupionej na uspokojenie, bo wiadomo jej głos uspokaja, a wszystkie piosenki są takie same, więc działają jak mantra. Ja z tyłu z walizkami, ale za to w wielkim kapeluszu, godnym co najmniej Lancii kombi, przeklinając, że nie ma klimatyzacji, a ja już dawno bez klimatyzacji ….. nagle, z tylnego siedzenia zobaczyłam klawisz z małą śnieżną gwiazdką i okazało się, że samochód ten aczkolwiek mały i pogardzany, jednak klimatyzację posiada. Klimatyzacja i tylne drzwi wydały nam się nagle luksusem i darem, na który nie zasłużyłyśmy, natychmiast polubiłyśmy ten samochód i postanowiłyśmy go nie wymieniać za żadne skarby świata. Zobaczymy tylko co będzie z bagażami przy powrocie!
Leżę w łóżku w swoim włoskim pokoju. Tym samym od kilku lat. To samo miejsce, ten sam dom, ten sam pokój, to samo łóżko i ten sam widok z okna. Uwielbiam to. Nowości, niespodzianek i zaskoczeń wystarczy mi przez cały rok. Mam nerwy stargane i jestem mistrzynią improwizacji i reagowania kryzysowego. A tu chcę, żeby było tak samo, takie samo, bez nowości i zaskoczeń – słońce , drzewa piniowe, ptaki, szum morza, które nieopodal. Szósta rano, zaraz się obudzą cykady. Za chwilę pójdę w koszuli nocnej szlafroku na kawę i croissanta do kawiarni na plac. Będę siedzieć w porannym słońcu i denerwować się tym, że mi się sklejają palce od marmolady z rogalika, a nie dlatego że źle idą jakieś próby czy zwiększył się koszt produkcji przedstawienia z powodu niespodziewanych pomysłów jakiegoś reżysera. I za chwilę, jak co roku, usłyszę- buongiorno signora, caffe latte i croissant marmellata? Come tutti anni? – Si, signore, si!
Z Warszawy, jeszcze wczoraj wieczorem, dostałam smsy z teatrów, sukces KALINY i dużo publiczności! W teatrze pełno, ludzie wychodzą zadowoleni, nawet zachwyceni. Czerwiec, trudny miesiąc dla teatru, sukces Kaliny jest dla nas wspaniałym wakacyjnym prezentem. W Och-Teatrze remont się zaczął, ale i przy tym remoncie w Och-Cafe grają. Montownia , wczoraj mieli dużo publiczności. Jednocześnie na festiwalu Malta także niebywały sukces naszego przedstawienia „Czas nas uczy pogody”. Świetnie, ale muszę to zostawić za sobą, uciec z głową, emocjami, z sobą. To był kolejny naprawdę pracowity sezon! A na odpoczynek mam tylko dwa tygodnie z włączonym telefonem i e-mailem, gdyby coś się stało lub gdyby były jakiekolwiek wątpliwości w jakiejkolwiek sprawie. Można dzwonić i pisać, welcome. Zresztą i tu dostaję raporty po każdym zakończonym spektaklu, tak jak w Warszawie. Te raporty to już konieczność, moje poczucie bezpieczeństwa, uspokajam się. Zaczęłam czytać Ninę Andrycz jako antidotum i zaraz z książką pod pachą na kawę do Polip. Tak samo jak każdego roku po przyjeździe, a potem co rano podczas pobytu.
Są tu na chwilę, dwa, trzy dni, Gajosowie. Wczoraj, po przyjeździe, kolacja i wspominanie. Okazało się, że ja przyjeżdżam tu od lat 19. Oni wszyscy dołączyli kilka lat później i nie wszyscy byli wierni. To miejscowość nie dla wymagających, bo warunki zwykłe. Dużo rodzin z dziećmi, bo bezpieczna plaża. Morze blisko, las piniowy, trasy rowerowe, cień i cztery sklepy. Dla tych , którzy szukają większych i luksusów i atrakcji, nie najlepiej.Dziś pierwsza plaża.
Martwi mnie, bo tak wiele drobiazgów teraz zapominam. Nie mogę sobie przypomnieć kolejności zdarzeń, imion, rzeczy oczywistych. Mam w głowie tyle tekstu i go pamiętam, w tej chwili, dziewięć dużych ról, a w życiu – dziury. Wczoraj siedziałam nad zdjęciem sprzed kilku dni i zastanawiałam się jak ktoś z kim pracuję, jestem na co dzień, ma na imię. Zaczynam się tego bać. Muszę się tylko skupić i wyśledzić, czy zapominam też złe emocje, negatywne zdarzenia i słowa. Jeśli tak, zgadzam się na zapominanie. Bo pamiętanie złego boli.
PONIEDZIAŁEK
Plaża rano i wycieczka do ukochanego Castiglione wieczorem. Ludzi mniej niż zwykle, ale i tak tłumy. Zapach ciepłego wiatru wymieszanego z zapachem oliwy, pecorino i szałwii. Jednak ludzi mniej niż zwykle. Kryzys.
Wieczory i ranki zdumiewająco zimne. I znów, jak co roku, kupiłam piękną hinduską kołdrę, bo i cieplej, i żeby tradycji stało się zadość. Uwielbiam te kołdry, nauczyła mnie ich Magda. Pierwszą przywiozła z Indii i się z nią nie rozstaje. Cholera, tylko ten samochód tak mały! Co będzie z bagażami? Już doszła kołdra, a ile tego będzie po dwóch tygodniach ?
WTOREK
Plaża cały dzień do18:00. Plaża z książką Niny Andrycz, która moim zdaniem trochę konfabuluje, szczególnie sprawy erotyczne i miłosne zbyt egzaltowane. Historia na wyspie greckiej z nieznajomym, jednodniowy seks, upojny i bez przedstawiania się sobie, w wieku 71 lat!? I zaczął ten nieznajomy od całowania stóp? – Dziś zostaniemy kochankami – powiedziała do obcego, a potem się rozstaniemy. Ale poza tymi erotycznymi kawałkami, pouczająca lektura i dla mnie bardzo ciekawa. Przypomniała mi się sonda uliczna dotycząca czytelnictwa, facet zatrzymany przez dziennikarza z kamerzystą:-
– Czy dużo pan czyta?
– Niedużo.
– A jak już pan czyta to co?
– No coś …z tych lepszych rzeczy…napisane przez tych lepszych aktorów.
Wieczorem kolacja pożegnalna z Gajosami pod białymi parasolami. Pizza tu jest tak delikatna i ciasto tak cieniutkie i kruche, że ma się wrażenie jakby się jadło najbardziej wysublimowaną potrawę świata. Chłodno, po raz pierwszy od lat zamówiłam w restauracji herbatę. Podali mi rumianek i nie rozumieli moich protestów. – Czarna herbata? Nie mają. Jeszcze tylko mają miętę.
ŚRODA
I znów plaża do 16:00 z książką, a nasze obiady w restauracji na plaży coraz lepsze. Starają się. Zarezerwowaliśmy parasole, łóżka i stolik na pięć osób do końca pobytu. Oni szczęśliwi, pytają co byśmy zjedli następnego dnia. Dziś dali nam do spróbowania melanzanę zapiekaną z parmezanem, jako u nich nowość. Pyszna.
Po południu wycieczka do Pienzy z naszymi „widokami toskańskimi” po drodze. Nie wzięłam, nie wiem dlaczego, dobrego aparatu, robiłam zdjęcia telefonem i wyszły marnie. Pienza, której nie znałam, tylko przelotnie kiedyś, wcześniej, piękna, bardzo piękna. Teraz obejrzana dokładnie, prawie kamień po kamieniu, bo malutka. Ważne miasto, nie wzięłam w tym roku przewodnika, ale moim zdaniem do Pienzy kiedyś uciekł jakiś papież albo się tu urodził i tu bywał, coś takiego. miasto wpisane na listę dziedzictwa światowego UNESCO. Kościół i plac przed nim zaczarowany. Pienza to ojczyzna sera pecorino. Pachnie tym serem z daleka, kiedy się chodzi wąskimi uliczkami zapach pecorino i bazylii, oregano w słońcu obezwładnia. Dużo sklepów ze starą biżuterią. Stara biżuteria to moja namiętność. Nie musi być prawdziwa, byle dawna. Stałam i gapiłam się z pół godziny.
Za często używam tu określenia obezwładnia, obezwładniający, obezwładniające. Egzaltacja Pietrowna, jak się mówiło w kręgach teatralnych za czasów mojej młodości.
CZWARTEK
We czwartek targ w Grosseto, żelazny punkt programu i obiad w restauracji przy kościele. Dziś piękne granatowe talerze ze złotym paskiem na słonecznikowo-żółtym obrusie, w słońcu. Dzieło sztuki. Znów kupiłyśmy, nie zważając na pojemność samochodu, nieprzebrane ilości zupełnie niepotrzebnych rzeczy, jedyna pociecha, że będą cieszyć się nimi obdarowywani. Grosseto. Każdego roku coraz piękniejsze. Remonty, udogodnienia. Znamy tu wszystko, łącznie ze szpitalem, który był nam potrzebny już kilkakrotnie w ubiegłych latach. Ach, ile zdarzeń, przygód się przypomina. Ja smutnieję teraz zawsze na wspomnienia, a jednocześnie nie mogę bez tych ludzi , miejsc, widoków, nawet przedmiotów, żyć.
Od południa do 18:00 na wietrznej plaży pod chmurami jak barany. Uwielbiam tutaj tę plażę z wiatrem. Czasem tylko boli głowa i trzeba siedzieć w szalach, chustkach, opaskach i kapeluszach. Smagani wiatrem – to się nazywa.
Śmiejemy się dużo. Zuzia opowiada, sama zaśmiewając się, śmiechem podobnym do śmiechu Jej mamy. Jesteśmy w piątkę zgranym, wypróbowanym z latami, towarzystwem. Dobrze nam ze sobą. Śmiejemy się ze swoich przywar i natręctw. Tolerujemy śmieszności. Ulegamy przyzwyczajeniom. Lubimy się.
Czytam „Kronosa”, a właściwie „Chronosa” być powinno, bo w tych zapiskach Gombrowicza czas gra główną rolę. Zresztą Chruszczow pisze w środku, jako Kruszczow, nie wiadomo dlaczego. We wstępie pani Rita Gombrowicz wyjaśnia, że mąż przed śmiercią mówił – pilnuj Kronosa, gdyby był pożar, łap umowy i Kronosa, i uciekaj. I że dlatego wydała. Po przeczytaniu uważam, że myślał mówiąc do niej – pilnuj, żeby Kronos broń Boże nie dostał się w czyjeś ręce, nawet pożarowi wierzyć nie można, że go pochłonie. Po co to było wydawać? Nie rozumiem. Ja bym na Jej miejscu spaliła i popiół rozsypała na cztery wiatry a Gombrowicza zostawiła nam takim jakiego Go mieliśmy. Dzienniki są wspaniałe, wspaniałe i wystarczyłyby, jeśli chodzi o prywatność. Nie mogę uwierzyć że ktoś kto pisze – mam robaki, sraczkę, rzygałem, coś mi się sączy z członka i zapisuje imiona i ilość stosunków w bramach i na dworcu, myślał o pokazaniu tego światu. A zapiski robione technicznie, bez jakiejkolwiek refleksji, nie są cenne dla ogółu, trzeba by je było zostawić może tylko dostępne badaczom literatury, a nie robić z tego bestseller wydawniczy. Z wielką kampanią medialną. Nie mniej, całe tu towarzystwo wakacyjne jest po lekturze, a Zuzię najbardziej śmieszy zdanie …dzisiaj atak Pyzika na mnie w prasie… Tak, tak, zawsze się znajdzie jakiś Pyzik i coś gryzmoli.
PIĄTEK
Wycieczka! My we trzy, naszą rakietą, Lancią , panowie Fiatem 500 z białą tapicerką i tablicą rozdzielczą, stylowo, a z drugiej strony same takie Fiaty na ulicach tutaj. Jechałyśmy za nimi i wciąż myliłyśmy te Fiaty. Raz nawet zatrzymałyśmy się za jednym, na poboczu, okazało się, że to nie oni, że zjechałyśmy z trasy i stoimy grzecznie za jakimiś obcymi ludźmi, tyle że w Pięćsetce. Z drugiej strony i tak cud, że się orientowałyśmy w czymkolwiek, bo tak gadałyśmy i śmiałyśmy się, że mogłyśmy nie zauważywszy, wyjechać tym naszym samochodem w Kosmos.
Outlet Prady pod Florencją a tam …wycieczki Japończyków, które jak szarańcza. Wchodzą i wszystko znika z półek. Po pięć toreb, dziesięć par butów, garnitury, jak leci. Muszą po każdym autokarze z Japończykami uzupełniać towar, a ceny wcale nie najniższe. W sumie bez sensu i nic tam ciekawego. Za to potem Florencja z jej cudami. Upalna jak zwykle. We Florencji zawsze żar, cokolwiek by się nie działo. Wieczorem kolacja niedaleko Dawida obok muzeum Uffizi i koncert jakiejś młodej orkiestry. Grali utwory z filmów Felliniego, a myśmy oszaleli. Magda z Zuzią tańczyły na placu, a potem w jakimś dziko oświetlonym neonówkami barze. Odreagowanie polskich stresów, warszawskich gorsetów zawodowych i prywatnych komplikacji. Upojny wieczór i dzień. Ludzie śpiewają na ulicach. śpiewaliśmy i my. „Woman” Johna Lennona. Oj woman! Zastanów się. Nóg nie czułam, a kręgosłup pękał. Nieuważne. Spanie w dawnym klasztorze w centrum miasta, obok ogrodów Boboli. Ogrody piękne. Nogi uchodzone. Głowy słońcem upalone. Oczy pięknem nasycone. Jutro Chianti – czarny kogucik na żółtym tle, wino i widoki toskańskie, najpiękniejsza trasa widokowa, między Florencją, Arezzo i Sieną, a potem odwiedziny w starej , dobrej, znajomej Sienie i leżenie w cieniu na Il Campo, jeśli sprzątnęli trybuny po Palio.
SOBOTA
Siena. Kupiłyśmy z Magdą czarne maski i postanowiłyśmy w nich występować. W ogóle wciąż kupujemy coś „do występowania”. To alibi.
Wieczorem już u nas. Powitanie z Bajonami , którzy właśnie przyjechali i rozmowa o kinematografii. Pokłóciliśmy się trochę o ” Miłość” Haneke’go. Filip opowiadał o młodzieży zgłaszającej się na egzaminy do łódzkiej Filmówki. Socjologowie powinni siedzieć na tych egzaminach i pisać prace magisterskie o tym pokoleniu co nadeszło, mówi Filip. Ciekawe. Wszystko to ciekawe.
– Co czytacie – pytają przyjezdni.
– Wszystko. Lista długa. Gombrowicz, Stasiuk, Potoroczyn, Mrożek, kilka biografii.
– A gdzie się tak opaliłeś?
– W Łodzi.
Świetne miasto do opalania.
Haliny i Mariana - wszystkiego dobrego
Jechałam taksówką. Telefon.
Syn : Mamo nie wiesz gdzie jest moje świadectwo maturalne? Dziś ostatni dzień zgłoszeń na studia, przeszukałem cały dom i nie mogę znaleźć!
Ja: Zawsze wszystko robisz w ostatniej chwili! Ja z wami zwariuję! Poproś babcię, ona szuka najlepiej. Są w domu tylko trzy miejsca gdzie to może być. Ale moim zdaniem w szyfonierze, przy biurku.
Syn: Szukałem nie ma.
Ja: Nie denerwuj mnie. I wyjeżdżaj już po mnie! Spóźnisz się!
Syn: Nie mogę wyjechać, muszę to znaleźć, zeskanować i wysłać. To ostatni dzień!
W taksówce że mną jechała Małgosia , Iwona, Ewa, Hubert i pies cziłała.
Małgosia: Niech odwróci kubek i szuka!
Ja: Co?
Małgosia: Niech odwróci kubek do góry dnem i szuka. Znajdzie, to działa.
Ja: Synku odwróć kubek do góry dnem i szukaj. Podobno znajdziesz!
Syn: Mamo, jaki kubek? Ja idę na fizykę, mamo! Jakim dnem? Idę poprosić babcię, żeby szukała ze mną.
Ja: Wyjeżdżaj jak najszybciej! Spektakl kończę o 22: 30. Rano mam samolot! Nie zdążę się spakować!
Syn: Nie mogę wyjechać! Muszę to znaleźć! Szukam.
Małgosia: – Niech odwróci kubek! Ja ci mówię.
Dzwonię do mamy.
Ja: Mamo, zanim zaczniesz szukać , odwróć kubek do góry dnem i postaw na stole.
Mama zupełnie niezdziwiona : Kubek? A może być filiżanka?
Ja: Małgosiu czy może być filiżanka?
Małgosia: – Wszystko jedno.
Ja: Mamo, lepiej kubek.
Mama : Dobrze odwracam czerwony kubek i szukam. Pani Basia mówi, żeby się pomodlić do Św. Antoniego.
Ja: No to się módl, nie zaszkodzi. Tylko niech on już po mnie wyjeżdża!
Wysiadamy z taksówki.
Ja: Cholera, moim zdaniem to w tym sklepie, tutaj, wczoraj zgubiłam mój kolczyk
Małgosia : Może wstąpimy tam jeszcze raz i ja poszukam?
Ja: Małgosiu szukałam, byłam tam wczoraj z pięć razy i w innych sklepach też. Nie ma.
Ewa: Ja bym jeszcze raz spróbowała.
Ja: Dobrze, tylko kupię kubek.
Kupiłam szybko, nieopodal w sklepie, śliczny porcelanowy kubek.
Hubert z cziłałą: A to był drogi kolczyk?
Ja: Drogi.
Małgosia: No to idziemy szukać.
Telefon.
Mama: Krysiu, znaleźliśmy!!! W zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Całkowity przypadek!
Małgosia: A czy mama się modliła do Św. Antoniego?
Ja: – Mamo, modliłaś się jednocześnie do Antoniego?
Mama: Tak.
Małgosia : Cholera, to nie wiadomo co pomogło! Ale moim zdaniem kubek.
Ja: Mamo czy on to już wszystko wysłał? Już jest na tej fizyce? No to teraz niech wyjeżdża, bo ja nie zdążę jak przyjedzie za późno.
Wchodzimy do sklepu.
Ja : Przepraszam przyszłam jeszcze raz poszukać tego kolczyka. Małgośka wyjmuj i odwracaj kubek!
Panie w sklepie:- Myśmy już tu wszędzie szukały, nie ma. Od wczoraj szukamy. Musiała pani zgubić gdzie indziej.
Ewa wyjęła kubek, Hubert go odwrócił. Cziłała nic nie rozumiała, od jakiegoś czasu zresztą.
Ja: Szukam w przymierzalni.
Małgosia: My wszędzie. Tylko się nie módlmy się do Antoniego bo nie będzie wiadomo.
Ja: Ok. Nie ma.
Małgosia: Niemożliwe! Kubek odwrócony. Teraz ja tam szukam .
Małgosia zeszła na czworaka.
Panie ze sklepu: – Ubrudzi się pani !
Małgosia nurkując pod krzesło: Proszę pani, ja pracuję w teatrze. Brudzę się każdego dnia. Nawet pani nie wie, jaka to jest brudna praca!
Panie się trochę zdziwiły. A my zajęci szukaniem nie zdążyliśmy nic dodać do tego wyznania.
Małgosia: Jest!
Ja: Co?
Ewa: Co?
Hubert : Co? Jest!?
Panie ze sklepu: Jest kolczyk? ! Niemożliwe!!!
Małgosia : No jest! Kubek działa! Modliłaś się może jednocześnie?
Ja : Nie!
Wszyscy krzyknęli: Nie! Nie modliliśmy się ! Spojrzeliśmy podejrzliwie na cziłałę.
Małgosia: No to to kubek! Kubek działa! Kolczyk się znalazł, a syn zdążył na fizykę!
Wyszliśmy kupując dodatkowo różowy turban, meksykańską spódnicę z lusterkami, narzutkę wyszywaną orientalną i indiańskie buty.
Alicji i Alojzego - wszystkiego dobrego
Przeczytałam gdzieś niedawno, że – kobieta jest przyszłością człowieka. Co za odpowiedzialność!- pomyślałam, choć to, że jestem kobietą coraz mniej mnie obchodzi, a to czy jestem człowiekiem staje się podstawową wartością.
Dawniej było tak: kolor różowy – chłopiec, kolor niebieski – dziewczynka. Chałupa pomalowana na różowo- córka na wydaniu, na niebiesko – kawaler szukający żony. Ubrania dla kobiet zapinane z prawej na lewą, męskie z lewej na prawą i teoretycznie tak jest do dzisiaj , choć nie do końca, bo kupiłam właśnie bluzkę, ewidentnie damską, zapinaną jak męska. Coraz więcej perfum, ubrań, kosmetyków, butów, zegarków itd. jest uniseksualych. Zresztą to wyprowadziło kobiety w pole, bo jak mówi jedna z moich znajomych – jaka kobieta do niedawna zgodziłaby się dobrowolnie na wszystkie te zniekształcenia, które proponuje jej moda, choćby na skrócenie nóg przez spodnie z opuszczonym krokiem. Celem mody zawsze było podkreślanie kobiecych kształtów, kobiecej sylwetki i podkreślanie różnic miedzy kobietą i mężczyzną. Moim zdaniem teraz celem mody jest zohydzenie i mężczyzn, i kobiet, równo, przy czym kobiety wychodzą na tym gorzej.
Książki, kultura były zawsze uniseksualne. Choć – kobiece kino, kobieca literatura – te określenia zrobiły dużo zamieszania i kiedy się pojawiają, wybuchają zawsze gorące dyskusje czy – kobiece – to określenie związane z mentalnością, czy tylko znaczy, że zostało wyreżyserowane czy zrealizowane przez kobiety. Przy czym określenie – kobiece – w tym wypadku ma zawsze zabarwienie pejoratywne. Natomiast – załatwić coś po męsku – jest zawsze pochwałą. Ja choćby usłyszałam kiedyś, że wyreżyserowałam coś po męsku – czyli wspaniale.
Nie wdawajmy się w to, bo mnie te dyskusje nudzą i szczerze mówiąc nie obchodzą. Nie rozumiem tylko, kiedy kobiety obrażają się za przymiotnik – kobiece. Kobieta – jak przeczytałam – jest przyszłością człowieka. A mężczyźni, jak z kolei mówi inna moja znajoma, są od wymyślania bomby atomowej i noszenia ciężkich rzeczy.
Bywa, że nie znoszę kobiet, przyznam, że często są denerwujące, ale kiedy mężczyźni są denerwujący to prawdziwie po męsku, czyli bardzo.
Kończę bo plotę. Zwyczajnie wszyscy bądźmy ludźmi.
Dobrego weekendu. Odpocznijcie po męsku, czyli bardzo, po prostu bezkompromisowo nic nie róbcie. Bo czerwiec pachnie wolnością, że zacytuję po kobiecemu, zupełnie nie a propos.
Wita i Jolanty - wszystkiego dobrego
Pelagii i Felicjana - wszystkiego dobrego
Powiedzcie mi ludzie, dlaczego, kiedy przyjeżdżam do Rzymu, Wiednia, Nowego Jorku, Paryża, Monachium, Chicago, w hotelu, na dworcu, na lotnisku, na ławce w parku, w restauracji, wszędzie, czeka na mnie bezpłatny informator kulturalny, a w Warszawie nie? Nie czeka. Informacja o tym co można zobaczyć w mieście, jakiej muzyki posłuchać, jakie wystawy obejrzeć, jakie odczyty usłyszeć, na jakie spotkania, imprezy, pójść, co można zobaczyć w teatrach, kinach, parkach, ogrodach, na ulicach, jakie trwają festiwale. Wszelkie inicjatywy kulturalne, są zebrane razem, zwyczajnie, po prostu i dla ludzi. Mieszkańców i przyjezdnych, ubogich i bogatych, samotnych i wręcz przeciwnie. Dla turystów. Informacja. Bez filozofowania, recenzji, wydziwiania, świrowania, indywidualnych ambicji i fobii, upodobań i poleceń, po prostu – INFORMATOR. Miesięcznik, dwumiesięcznik, kwartalnik. Dlaczego Warszawa tego nie ma? Powiedzcie mi ludzie, a raczej ludzie zajmujący się kulturą w mieście, a jest chyba ze trzy takie Ciała oficjalne. Dlaczego Warszawa nie ma takiego informatora? Przecież to kosztuje niewiele. Ile to może kosztować? Zebranie informacji, bez wysiłku, komu na tym zależy ten tam będzie, dobry grafik, druk, papier, wydawnictwo najprostsze, może być biało-czarne, takie jak nowojorski Playbill czy paryski Pariscope. Dlaczego Warszawa tego nie ma? Warum? Pourquoi? Why? Przecież to proste. Potrzebne. Nawet niezbędne. To stolica kraju. Oferta kulturalna jest obszerna. Zbliżają się wakacje. Przecież my wszyscy planujący wydarzenia, wyślemy informacje, zdjęcia, opisy. Dlaczego nie? Ile to może kosztować? Można sprzedawać tam reklamy. Kiedyś Warszawa miała WIK. Warszawski Informator Kulturalny. Ubożuchne to było, malutkie, szare, ale jak potrzebne! Korzystaliśmy z tego WIK’u wszyscy. I komu to przeszkadzało? Co z tego że w komputerze, być może jest wszystko, choć nie sądzę, że można zajrzeć, że my wszyscy, teatry, muzea, kina, filharmonia, atelier wystawowe, sale koncertowe, organizatorzy imprez, drukujemy ulotki, programy, repertuary, ale jest to wszystko rozproszone, nie wiadomo gdzie. Ostatnio widziałam w jednej z warszawskich restauracji na Starym Mieście tony różnych ulotek i repertuarów teatrów w toalecie, tony, aż zaniemówiłam ze zdziwienia, ale natychmiast zapytałam oczywiście, czy możemy przynieść i nasze, Teatru Polonia i Och-Teatru, repertuary na dwa miesiące letnie. Można – odpowiedzieli, ludzie to biorą. Niech będzie i w toalecie, pomyślałam, skoro ludzie to stamtąd biorą. Ale to nie tak powinno być. Powinien być jeden porządny informator zamiast tego wszystkiego na karteczkach. Potrzebna jest zwykła zbiorcza informacja, która czeka, leży w autobusach, tramwajach, na dworcach…zresztą ludzie to sami „rozniosą”. Władze Warszawy, biura kultury – dajcie nam INFORMATOR, pomocny i kulturze i ludziom i wszystkim którzy tę kulturę tworzą, planują, zależy im na niej i na Warszawie. Przestaję pisać bo z każdym słowem się nakręcam…
Jestem w Lubinie. W hotelu, kilka ulotek o tym co w mieście…zaglądam do Internetu i ruszam. Mam chwilę czasu przed spektaklem . Gram tu dziś i jutro, chcę coś zobaczyć, zwiedzić, uwielbiam zwiedzać…W Galerii Zamkowej wystawa JUDAIKA – litografie, akwaforty serigrafie najbardziej znanych autorów XX wieku pochodzenia żydowskiego. Marc Chagall, Chaim Goldberg, Ira Moskowittz, Irving Amen, Sandu Liberman, Wilhelm Wachel. Bertoldo Taubert, Issacgar Ryback. Idę z przyjaciółmi z naszego teatru. Ludzie wskazują drogę… Zamkowe Wzgórze …tam wystawa. Mała i piękna. A co w mieście, poza tym? W ogóle? Informatora centralnego, zbiorczego nie ma, nie wiadomo, trzeba się rozglądać, może się na coś natrafi….
Na dole zdjęcia z tej wystawy. Chagall.
W Warszawie podobno , nieprzytomna burza. Aktorzy i publiczność w kłopocie, wielu nie dotarło na spektakl o 16:00, musimy odwołać , jeden z aktorów miał dodatkowo wypadek samochodowy przedzierając się przez nawałnicę. Exodus. Ach te teatry! Wiecznie coś się dzieje. Ja wczoraj zaniemówiłam we Wrocławiu, na scenie, na moment, od cynamonu w powietrzu ….Publiczność na szczęście wyrozumiała, bili brawo kiedy czekałam na szklankę wody na scenie , kiedy piłam, kiedy porywał mnie kaszel. Bardzo dziękuję i przepraszam. Pozbierałam się i przeszło, mogłam kontynuować…nie było łatwo, zaniemówiłam i zaczęłam kasłać w roku 1986 – porwanie i zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszko….na szczęście, z pierwszym na nowo, słowem cisza się zrobiła przepastna. Wrocław. Wspaniała publiczność. Wspaniała.
Dziś zastanowiły mnie dwa zdania – „Człowiek to brzmi…różnie” i ” Bezpośredniość nie zawsze jest cnotą w odróżnieniu od prostoty”. I zaciekawił tytuł ” Bóg w sprayu” , uwielbiam intrygujące sformowania, lubię wymyślać tytuły.
Pauliny i Laury - wszystkiego dobrego
Hedda Gabler. Henryk Ibsen. Mój debiut reżyserski w Teatrze Telewizji. Było tak. Miałam robić „Pestkę” , film kinowy. Zapadła decyzja. Przygotowywałam się do tego filmu od roku. Pewnego dnia, producent filmu Paweł Rakowski, szef firmy Skorpion film, mój przyjaciel, powiedział – a nie zrobiłabyś wcześniej, przed filmem, jako wprawki, spektaklu telewizyjnego, kamerą? Sprawdzisz sobie kilka rzeczy. Co chciałabyś zrobić? – Heddę – odpowiedziałam bez wahania. Wtedy robiło się w telewizji rocznie kilkadziesiąt premier w Teatru TV, dla pierwszego i drugiego programu. Szefem Teatru TV był wtedy niezapomniany prof. Jerzy Koenig. Zgłosiłam propozycję do pani redaktor Maliny Bardini, złożyłam eksplikację reżyserską, obsadę, egzemplarz mojej adaptacji dla Teatru Telewizji i czekałam. Pan prof. Koenig wezwał mnie na rozmowę. Z rozmowy na temat – Ibsena, Heddy, dlaczego, jak i po co, wyszłam zwycięsko. Paweł Rakowski miał być producentem, Malina Bardini opiekunem projektu. Postanowiłam nakręcić tę wspaniałą historię w jednej z najpiękniejszych willi w Milanówku. Jako Heddę wymarzyłam sobie Anię Radwan. Jako operatora zaangażowałam Darka Kuca. Debiutowałam, musiałam się sprawdzić, polegać na sobie, odpowiedzieć sobie sama na wszystkie pytania, nie chciałam pracować przy debiucie z mężem. Darek , poza tym, był moim przyjacielem, był jakby uczniem męża, no i miał do mnie ….cierpliwość i bardzo mnie lubił. Wcześniej razem robiliśmy „pod dowództwem” Waldka Krzystka film „W zawieszeniu”, to był debiut filmowy Darka, jego pierwszy film fabularny. Brakowało mi pani Elvsted, zrobiłam zdjęcia próbne, zgłosiła się na nie, między wieloma innymi aktorkami, studentka drugiego roku aktorskiego , młodziutka Agnieszka Krukówna. Zresztą spotkałam się wtedy z ponad 80 aktorkami. Agnieszka zagrała wybrana scenę na tych próbnych zdjęciach tak zachwycająco i tak interesująco, że zaangażowałam ją bez wahania, mimo że była dużo za młoda do tej roli. Potem, chwilę później, zagrała także moją przyjaciółkę w „Pestce” . Wracając do „Heddy”, o scenografię poprosiłam Janusza Sosnowskiego, z którym wielokrotnie pracowałam w filmie i lubiłam jego poczucie stylu, Jego „klasę”. Po obejrzeniu lokacji, wybranego domu, zaproponował powieszenie wielkich kryształowych żyrandoli, one potem „ naznaczyły” ten spektakl i wszystko, podpowiedziały Darkowi także trochę sposób fotografowania. O kostiumy poprosiłam Irenę Biegańską, przyjaźniłam się z Nią i mimo że wiedziałam że secesja jest Jej miłością, a akcja „Heddy” toczy się później, sprawi Jej ta praca przyjemność. Na realizację mieliśmy 6 dni. To dla debiutantki jaką byłam bardzo mało. Ostatnie dwa dni kręciliśmy nie kładąc się nocą, dwie doby bez przerwy. Skończyliśmy drugiej nieprzespanej nocy nad ranem, ale teoretycznie … w terminie, tyle że śmiertelnie zmęczeni. Montowała spektakl niezapomniana Elżbieta Kurkowska. Dziś nie ma już czterech z osób, z tych które wymieniam poprzednio, nie ma, nie ma Pawła, Darka, nie ma Eli i Ireny. Tęsknię do nich. I znów wracając, na kolaudacji oceniającej i przyjmującej spektakl do emisji prof. Koenig powiedział mi, że jest to jest to jeden z najlepszych spektakli, jakie zrealizowano dla Teatru TV, że gdyby nie wiedział, że ja go robiłam, szukał by wśród największych nazwisk reżyserskich w Polsce. Byłam dumna. Zawsze wcześniej chciałam zagrać Heddę, nie udało mi się, teraz ją wyreżyserowałam, byłam szczęśliwa, no i zdałam egzamin. Producenci, w tym Telewizja Polska, mogli mi powierzyć duży budżet filmu fabularnego.
Hedda, tajemnicza, nieuchwytna, nieszczęśliwa, Ibsen mroczny i niejednoznaczny. Zawsze uważałam, że idealną wykonawczynią Heddy byłaby Greta Garbo. Wiedziałam, że przy fotografowaniu Garbo na taśmie filmowej stosowano inny klatkarz, co powodowało zwolnienie Jej ruchów, potęgowało Jej tajemnicę. Zastosowałam to samo dla Ani Radwan. Z Elżbietą Kurkowską wszystkie ujęcia z Anią samą i te, w których nie mówiła, wmontowałyśmy wcześniej zwalniając je, stosując slow motion. Ania jest piękną kobieta, równie piękna jak Greta Garbo, jest jedną z najpiękniejszych wśród aktorek polskich, oprócz tego, że jest aktorką niezwykłą (niedawno spotkałam się z Nią na planie serialu „Bez tajemnic” i miałam okazję po latach na nowo, podziwiać jak jest wspaniała). Slow motion w „Heddzie” pomnożyło Jej czar i urodę oraz wpisane w rolę zagubienie.
Minęło od czasu realizacji tego spektaklu, 18 lat. Wspomnienia. Tyle wspomnień. Przepraszam . Kilka miesięcy po premierze „ Heddy po Gabler” w Teatrze TV, zaczęłam kręcić „Pestkę”. Teraz, w piątek, nocą, w ramach milanowskiej akcji co wiosennej – Ogrody – w willi w której kręciliśmy „ Heddę Gabler” odbędzie się projekcja tego spektaklu Tetru TV i spotkam się z publicznością.
Autor: Henryk Ibsen
Przekład: Józef Giebułtowicz
Reżyseria: Krystyna Janda
Zdjęcia: Dariusz Kuc
Scenografia: Janusz Sosnowski
Kostiumy: Irena Biegańska
Muzyka: Astor Piazzolla
Obsada : Rafał Królikowski (Jorgen Tesman), Anna Radwan (Hedda Tesman), Danuta Szaflarska (Julia Tesman), Agnieszka Krukówna (Pani Elvsted), Mariusz Benoit (Asesor Brack), Artur Żmijewski (Eilert Lovborg), Maria Klejdysz (Berta)
Walerii i Bonifacego - wszystkiego dobrego
Od kilku lat piszę felietony do pisma PANI, a raczej dopowiadam na listy przysyłane do mnie przez czytelników. To bardzo miłe zajęcie, pouczające. Przychodzi wiele listów. Przesyła mi je Redakcja PANI, czytam wszystkie, co miesiąc któryś inspiruje mnie do napisania o czymś w odpowiedzi, lub któryś absolutnie odpowiedzi wymaga. Są to listy smutne, zawiedzione miłości, zdrady, samotność, niepewności, opisy zdarzeń i prośby o pomoc w wyborach życiowych, czy prośba o wskazanie wyjścia z problemu. Najczęściej pytania – co ja zrobiłabym w danej sytuacji. Piszę. Odpisuję. Nigdy nikomu nie dałam recepty ani nie powiedziałam co robić, piszę starając się spojrzeć na opisany problem z wielu stron, daję przykłady podobnych zdarzeń i opisuję losy bohaterów podobnych zdarzeń. Listy. Listów w ogóle dostaję dość dużo, nie tylko na Forum na stronie internetowej, także papierowych, także e-mailowych, większość to prośby o radę lub pomoc, o wsparcie, fant na loterię, akcję charytatywną, zapytanie czy nie mogłabym przyjechać, zobaczyć , odwiedzić, iść na kawę, przyjechać na wesele, chrzciny, spotkanie…większość po prostu traumatyzujących, bo opisują takie sytuacje, bez wyjścia. O wielu nie mogę potem zapomnieć. No cóż, nie mogę pomóc, ale stają się częścią mojego życia, los osoby publicznej. Wiele z tych listów apeluje do mojego serca czy sumienia.
Ludzie listy piszą – jak śpiewali Skaldowie. Pisanie przynosi ulgę piszącym, daje nadzieję na pomoc, dzięki listowi nie jest się samemu z problemem, bo przecież wiele z tych listów to krzyk w sytuacji beznadziejnej, rozpaczliwej.
Wczoraj dla odmiany dostałam taki list… list e-mailowy na adres fundacji:”….Biały klaun z czarnymi łzami , artysta poeta, który zasiada do biórka i pisze od wielu lat swoją poezję, którego duch wyprzedza ciało. Chciałbym z Panią korespondować.”
Korespondować? Biały Klaunie czy Clownie! Różni nas to że ja nie piszę poezji, a poza tym wszystko się zgadza….w każdym razie robimy równie często błędy ortograficzne. Biały Klaunie, niech pan przyśle jakiś wiersz. Choćby biały.
Erazma i Marianny - wszystkiego dobrego
No… ja wczoraj na wsi, w lesie, w hamaku, zapatrzona, raczej zagapiona w niebo, w lecącego ptaka, w szyszkę, w kamień, bezmyślnie. Z nogami, które weszły do gardła po uciążliwym, kilkukilometrowym, bezcelowym włóczeniu się po lasach. A potem cisza, bo zabłąkałam się w okolice Treblinki. Książka, komary i cisza. O moim nieprzygotowaniu do takiego „czasu”, niech świadczy to, że żadnej z trzech książek, które wzięłam, nie mogłam czytać dłużej niż pół godziny, więc czytałam trzy, na zmianę i ….tak sobie myślę, że może trzeba by się zacząć leczyć. Tak więc ja w lesie, zagapiona, a w naszych teatrach szał! Tłumy dzieci, w Polonii dwa „Kopciuszki”, cukierki, malowanie twarzy, zamiana w zwierzęta i wchodzenie na scenę, zabawa z aktorami, w Och-Teatrze Edyta Jungowska czytała dzieciom bajki, odbył się wielki koncert, wchodzenie na scenę, współkoncertowanie, malowanie obrazów, malowanie impresji muzycznych, zdarzenia plastyczne i teatralne, makijaże, charakteryzacja, zdjęcia i radość. Rodzice podobno czasem bardziej chcieli malować obrazy niż dzieci, wyrywali się do grania na różnych instrumentach, nawet pomalować się na kota chcieli często częściej, niż ich dzieci. Mój Boże. Dzień Dziecka za nami i całe to radosne gorączkowe zamieszanie, za nami. Dziś wracamy do „normy” w Polonii „ Shirley” w Ochu „Mayday 2”. Ilość osób, która nas odwiedza, oszałamia i zobowiązuje. Zastanawia także. Bo, czy to jest do końca naszą zasługą? A może to konsekwencje zamieszania w teatrach warszawskich i okresu przejściowego w nich. Martwię się tym, bo chciałabym żeby był to wynik tylko naszej pracy i rzetelności cowieczornej. Zagapiona w kamień myślę o następnych sezonach i staram się „wąchać czas”. Tęsknię do zwykłego psychologicznego porządnego, aktualnego teatru, czytam teksty, tylko …czy ludziom, widzom to już wystarczy? Oni tak przyzwyczaili się do jakiejś „wyjątkowości”, szoków, świąt, niedziel, akcji , negliżu, samospaleń w kulturze. Zwykły, dobry teatr opowieści o ludziach i zdarzeniach im być może już nie wystarczy? A konkurencja na rynku nieuczciwa. Bilety w niektórych teatrach państwowych kosztują już mniej niż paczka papierosów, a co jakiś czas, pojawiają się akcje typu „teatr za złotówkę!” My nie możemy sobie na to pozwolić, i tak robimy dużo i społeczne i charytatywnie. Patrzę w kamień. Wącham wiatr. Jak wiatr ma poruszyć kamień?
Jana i Juliusza - wszystkiego dobrego
Od kilku dni nie wychodzimy z Och-Teatru i tak będzie do wtorku, do dnia premiery. Te Mayday’e to precyzyjnie skonstruowane „maszynki do rozśmieszania”, ale wystarczy drobiazg, drobny błąd i boli…
Rytmy, intencje, spojrzenia, wyjścia, wejścia muzyki, akcenty w zdaniach, pauzy, chwile odpoczynku, przyśpieszenia ….no i trening, im więcej razy się to teraz zagra, tym będzie potem spektakl stabilniejszy, precyzyjny , ułożony a w związku z tym dłużej będzie żył. Precyzja, precyzja, precyzja, a tu …. młodzież w dwóch obsadach. Za to talenty ich rozsadzają, wyobraźnia, pomysły i radość z bycia na scenie. No nic, do wtorku. Wczoraj byłą pierwszy raz publiczność na sali. No, no…zapowiada się dobrze. Aktorzy zmęczeni i spoceni, zganiani jak psy. Ale szczęśliwi, już czują przyjemności jakie nadchodzą, publiczność im to wczoraj wieczorem „dała do zrozumienia” pierwszy raz….Ukłony robimy dzisiaj, ale wczoraj były skandowane brawa i radość zbiorowa, frenetyczna, na razie wśród rodzin i znajomych…
Do zobaczenia. Wszyscy jesteśmy na ostatnich nogach…
Jacy oni są wspaaaaaaniali!!! Przyjemność pracować. A ja? Potwór!!!! Ale to mus. Przy farsie ..mus. Kocham premiery.
Zdjęcia Ola Grochowska.
PS. Na Dzień Matki poszłam do Ojców, mojego i moich synów…
Urbana i Grzegorza - wszystkiego dobrego
Dostałam dziś w poczcie ten tekst-zaproszenie. To tekst syna moich przyjaciół, Grzesia Skurskiego i Basi Minkiewicz, tekst artysty plastyka, właściciela galerii i autora wielu prac. Chciałam zamieścić ten tekst – manifest, bo mogłabym się pod nim podpisać obiema rękoma, tyle że moim pięknem jest człowiek, to mój temat, adresat i tworzywo. Wielki temat. Serdecznie Państwa pozdrawiam.
ALEXANDER VEBER >> PAWEŁ SKURSKI
Iwony i Dezyderego - wszystkiego dobrego
Wystawa „Moje białe bluzki” Anny Buczkowskiej. Późnej dopiszę dlaczego… bo idę na scenę grać Shirley Valentine zamiast Zmierzch długiego dnia. Z powodu choroby kolegi z obsady Zmierzchu…
Pani Anna Buczkowska, kiedy tylko ogłosiliśmy że zakładamy Fundację i teatr, przyszła do mnie z darem, tkaniną „teatralną”. Ta tkanina wsi w Teatrze Polonia w moich kątach na zapleczu i jestem do niej bardzo przywiązana (zresztą fotografowałam ją kiedyś i publikowałam zdjęcie tu w dzienniku) Pani Anna, pani z Żoliborza, która zanim cokolwiek się zdarzyło, przyjechała kupić bilet do naszego teatru, w początkach remontu, pan, który mi przy niósł kwiaty, konwalie na szczęście w tych pierwszych dniach, mieszkaniec sąsiedniego domu, przy Wilczej, emeryt, który oferował pomoc i każdej sprawie i wielu wielu innych życzliwych ludzi i zdarzeń, nigdy nie zapomnę i dziękuję za to wszystko serdecznie.
Tym razem pani Anna zadzwoniła do mnie….mam wystawę w dzwonnicy kościoła św. Anny w Wilanowie (dzis galerii), wystawę pod tytułem Moje białe bluzki, i wielu ludzi pyta oglądając, czy pani Janda już to widziała. Pojechałam. Zobaczyłam. Sfotografowałam, także dla Państwa, w drodze do Wilanowa, dowiedziałam się że musimy odwołać spektakl Zmierzch długiego dnia i jedyne co możemy zagrać dla ludzi, którzy przyjdą, do których się nie dodzwonimy, lub nie mamy do nich kontaktu to Shirley, że tylko do tego spektaklu zdążymy zmienić światła i dekoracje, bo było już po 15:oo a jestem do dyspozycji.
Shirley Valentine. Ratunek wieczny i pociecha. Wile razy już pisałam o tym spektaklu. Wczorajszy wieczór, (bo piszę w piątek rano), to zabawne doświadczenie dla mnie, spotkanie z ludźmi, którzy przyszli zupełnie na co innego i nagle widza tę „wariatkę” i jej historię. zdarzyło mi się to już kilka razy, że grałam tę Shirley, zamiast…kiedyś pół wakacji zamiast Romulusa Wielkiego, kiedy Janusz Gajos niespodziewanie zachorował. Bywa że oczy ludziom wychodzą ze zdumienia że istnieje coś takiego, jak ta Shirley, nie mogą uwierzyć, na co ich los „zaplątał”. Przedwczorajsze przedstawienie Shirley, planowane dużo wcześniej, było zabawne „inaczej”, bo ja po próbach całości Maydaya 2 i lekkich tam kłopotach, zamieszaniu, pod koniec Shirley, odfrunęłam myślą do Ochu i tamtych problemów, i….niespodziewanie dla samej siebie, zdania… – co znowu szukasz swoja…nie skończyłam. Czarny blanc, czarna dziura, pożar w mózgu… po dłuższej chwili, bezradna zwierzyłam się publiczności – Proszę Państwa, tysiąc razy gram tę rolę i nie mam zielonego pojęcia czego szukam…. Na co sala, nabita do granic, zdumiała się, po czym ludzie zaczęli mi podpowiadać…Szczęścia? Miłości? – Nie, niecierpliwiłam się – Nadziei? Spokoju? Uczucia?! – Nie! Nie! Nie! – strofowałam ich, jakby to ich obowiązkiem było pamiętać czego szuka Shirley na koniec – Radości? – Nie!… i przypomniałam sobie…marzenia! To było nieprawdopodobne. Ta sla , ci ludzie , którzy tak chcieli mi pomóc i wybawić z opresji. Bardzo Państwu dziękuję. Bardzo.
Od dziś, zapasy przedpremierowe z czasem i materiałem tej sztuki, z dekoracjami, kostiumami, światłem, rekwizytami i nerwami. Pierwsza publiczność – rodziny i przyjaciele w niedzielę o 15:oo, w poniedziałek na III generalnej już pełna sala ludzi. Uwielbiam ten premierowy czas. ale ten Mayday, ten drugi Mayday, jest jak piekło trudny, zupełnie inny niz pierwszy w sensie konstrukcji i zadań, gdzie indziej leżą „konfitury”. Jeśli Mayday pierwszy był farsą sytuacyjną to ten jest farsą psychologiczną bardziej, to uczucia i sposób reagowania jest tematem a nie perypetia. No nic zobaczymy.
Dobrego dnia dla Państwa.
Bernarda i Bazylego - wszystkiego dobrego
W Operze Narodowej wystawa malarstwa Tadeusza Dominika. W wywiadzie telewizyjnym na pytanie o jego malarstwo, odpowiedział:-Maluję żeby sprawić ludziom radość. Obezwładniła mnie ta prosta odpowiedz. Zastanowiłam się. Ja też właściwie od lat gram i robię teatr, żeby sprawić sobie i ludziom radość. I tyle. wszystko inne mi przeszło.
Feliksa i Aleksandry - wszystkiego dobrego
Gramy „32 Omdlenia” Czechowa w Teatrze Osterwy w Lublinie. W drodze do Lublina przeczytaliśmy w Polityce wywiad z rosyjskim reżyserem Konstantinem Bogomołowem – „Moje spektakle są próbą zrozumienia, jak żyć po śmierci teatru… Przecież teatr umarł, ale ludzie teatru jeszcze żyją i wciąż chcą wychodzić na scenę i coś na niej robić” ,”Teatr współodczuwania, współcierpienia i współczucia jest już dziś martwy. Sztuka dramatyczna, która próbuje wzbudzić u widza współodczuwanie, się skończyła. Nazywam ją podgatunkiem żebrzącym”, „Leży przede mną trup teatru i nie wiem, czy jest możliwe, żeby ożył, ale mogę go preparować”. Po wejściu do teatru, czekaliśmy w saloniku, poczekalni dla aktorów przed wejściem na scenę, czekaliśmy na próbę naszego teatru-żebrzącego, według definicji Bogomołowa, akuszera formy, która ma boleć, jak bredzi dalej w swoim wywiadzie i nagle…tam, w tej poczekalni, kilka napisów ołówkiem na ścianie, kilka „aktów rozpaczy” zdesperowanych artystów. Jeden z nich – KIEDY DUCH SŁABNIE POJAWIA SIĘ FORMA!!!!
Wśród innych napisów na ścianie – Kobiety- próbowałem. Przereklamowane. Podpisane Igor Prżegrodzki.
Ostatni film Almodovara, żenujący.
Franciszka i Jakuba - wszystkiego dobrego
Wczoraj w Cieszynie w Teatrze im. Mickiewicza, w tej pięknej sali teatralnej, jednej z najpiękniejszych w Polsce zagrałam 50 spektakl DANUTA W.
Siedem miesięcy minęło od premiery, siedem miesięcy z tym tematem, z Danusią, jak dziś mówię, Lechem Wałęsą, Solidarnością, Polską , Polakami i także z sobą samą, kiedy to gram, a raczej opowiadam. Bo graniem jednak bym tego nie nazwała. Tak, to nie jest granie, to coś mniej, a może więcej, to odpowiedzialność społeczna, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało i najbardziej „wrażliwa” rola w moim czterdziestoletnim życiu zawodowym. Rola, w której każdy niuans, barwa głosu, zatrzymanie się, zawahanie, dłuższa pauza znaczą, a raczej świadczą… o moim stosunku do tej historii, a ponieważ występuję publicznie, kształtują stosunek do niej, przynajmniej tego wieczoru, kiedy się to staje. Nigdy nie grałam tak ” żywego” przedstawienia, tak aktualnego, dotykającego ludzi tak bezpośrednio, zależnego od ich poglądów i wyborów życiowych. Pierwszy raz czuję wychodząc na scenę, że staję jako ambasador pewnej sprawy, sala zamiera nieufna, a ja w ciszy i napięciu staram się zdobyć ich myśli, a potem serca. Dla Danuty W? Nie, dla nas samych, tak to czuję. Teatr to umowa, aktor mówi, gra a widzowie milczą. Myślę, że tu milczą na podstawie tej umowy. Mam wrażenie, że słuchają i ważą każde zdanie, jego odcień, jego wymowę i na szachownicy spektaklu robią w sercach ruch. Dla mnie ten ruch jest ciszą, mój kolejny ruch wynika z moich przekonań, doświadczeń i umiejętności rozmawiania z Nimi. Nie przebiegam nad niczym, niczego nie lekceważę… im wolniej, ciszej, spokojniej, dojrzalej i z kropkami na koniec zdań, tym spotkanie ważniejsze. To tylko z krótszych lub dłuższych wybuchów śmiechu orientuję się gdzie jesteśmy, z kim mam do czynienia…. no i na końcu, kiedy zapala się światło. Czasem nie śmieją się wcale, nie „odpuszczają” mimo że daję znak, że można. Ten spektakl uczy mnie rozróżniania „cisz” . Są cisze zwykłe, jakby lekkie, cisze ciężkie i gęste, cisze przerwane ulgą, cisze nieuważne, bo im się wydawało, że będzie o czymś innym lub nabrzmiałe oceniające, wyczekujące, cisze wzruszone, zamyślnone, minuta ciszy i mojej i ich, po – Zginęli górnicy w kopalni Wujek – ta cisza wyjątkowo wspólna. Zastanawiam się czasem w trakcie spektaklu, na jak długą mogę sobie pozwolić, minuta to w spektaklu wieczność. Są też cisze groźne, niechętne, po – My Polacy jesteśmy narodem marnym, małostkowym.Cisze zawieszone, nabrzmiewające, zapadające głębiej, po zdaniu – Teraz powiem coś, co powiedziałam przed tragedią Smoleńską. Gram ten spektakl, ja, doświadczona aktorka, jako ja, Krystyna Janda, Polka, bo taka jest konieczność tym razem i taki czuję obowiązek. Nie da się inaczej. A dodatkowo i moja bohaterka Danuta, i podmioty liryczne Lech Wałęsa i Polska, że pozwolę sobie tak górnolotnie, żyją, mówią, działają, każdy dzień przynosi wiadomości o nich, ich zdjęcia, wypowiedzi i zachowania. To wszystko każdego wieczoru na scenie zmienia odcień barw i relacje między mną a widzami. Czuję to.
Pracuję rzetelnie, każdego wieczoru z DANUTĄ, każdego z tych wieczorów zastanawiam się nad moim zawodem. Powiem jedno, obrona Medei kosztowała mnie mniej, ale też nawet w setnej części nie była dla mnie tak ważna jak ta opowieść o Danucie W. Dlaczego myślę, że muszę Jej bronić? Bo to czuję w tej ciszy. A ostatnio spotkałam się nawet z pogardą do Niej. Zdumiewające i oburzające.
Bożydara i Grzegorza - wszystkiego dobrego
Dziś zagrałam sto trzydziestą nową Białą bluzkę, jak nazywamy z Magdą Umer ten spektakl, ten teraz, po latach. Tę nową wersję. Uwielbiam to grać, a tekst Agnieszki Osieckiej mnie za każdym razem zachwyca i obezwładnia. – Pamiętam jak nie dałaś mnie uśpić , choć wszyscy swoje usypiali – mówi Elżbieta w pewnym momencie. Nie pozwolimy Cię uśpić, Agnieszko, jest tylu ludzi, którzy nie mogą bez Ciebie żyć. Twoje słowa, zdania, rymy, w których znajdowałaś pociechę, jak sama piszesz, potężnieją, umacniają się, rosną. Choć, jak powiedziała pewna pani – Biała bluzka? O, to ten spektakl o alkoholiczce, co nie może wyjść za mąż. Zdumiało mnie to, od tej strony nigdy na tę historię i ten tekst nie spojrzałam, a są ludzie, którzy, okazuje się, i tak to potrafią zobaczyć. Zdumiewające.
Bądź tam gdzie jesteś, spokojna i szczęśliwa a tu…biały paw wciąż niestety nie spaceruje ścieżkami pałacu i nie jest parno od róż a coraz częściej od czegoś wręcz przeciwnego.
Moniki i Floriana - wszystkiego dobrego
Od trzech lat stoi pod naszymi teatrami żebraczka. Żebraczka to mocne słowo, jest to dość dobrze wyglądająca pani, nie mniej, chodzi jej o pieniądze. Jest przed i po wszystkich spektaklach przed teatrem Polonia lub Och-Teatrem, a czasem zdąża na popołudniówki, i tu, i tu. Wiosna, lato, jesień, zima, święta, niedziele, poniedziałki, zawsze, ile razy gramy. Dwa razy gramy – stoi, trzy razy – stoi. My gramy, Ona stoi. Stoi nieruchomo, na baczność, nie odzywa się, przed sobą trzyma tekturkę opakowaną w torebkę foliową . Coś tam jest napisane… że była aktorką, jej teatr się spalił …czy coś w tym rodzaju. W każdym razie ta wiadomość jest napisana w trzech językach. Początkowo się nią interesowaliśmy, rozmawialiśmy, staraliśmy się czegoś dowiedzieć, nie była skłonna do przyjaźnienia się. Dziś już nawet nie pamiętam, co ona tam ma napisane na tej tekturce. Stoi. Przywykliśmy. Pojawia się na długo przed spektaklem, stoi do ostatniego widza opuszczającego teatr. Kiedy odjeżdżam po spektaklach, ona najczęściej jeszcze stoi. Bileterzy mówią, że nie zaczepia naszych widzów, czasem któryś z naszych widzów z nią porozmawia, nie wiem co odpowiada, stoi. Ja tylko co jakiś czas, przypominam sobie o niej i pytam – dlaczego ona tak stoi!? Nasi pracownicy odpowiadają mi rozsądnie – widocznie jej się opłaca. Zna nasz repertuar perfekcyjnie, wie co jest grane, o której, nigdy jej nie zaskakujemy. Orientuje się we frekwencji, klimacie przedstawień, itp… pewnie po komediach ludzie rozbawieni dają datki chętniej. Ale ona stoi, nawet i przed, i po tragediach, sztukach trudnych, nieudanych z jej punktu widzenia, mniej obleganych przez widzów.
Wczoraj widziałam ją znowu, wychodziłam po Danucie W. Już nikogo nie było w teatrze, ona stała, niewzruszona, nieporuszona, patrzyła w pustkę naszego foyer, jeszcze z nadzieją. Stała się stałym elementem naszych teatrów – pomyślałam. Jechałam do domu i wciąż myślałam o niej. Znamy jej sylwetkę, nakrycia głowy, płaszcze, ubrania zimowe, siateczkę, kartonik, przejeżdża miedzy naszymi teatrami tramwajem. Wielokrotnie widywałam ją idąca od tramwaju na „dyżur” wtedy, kiedy ja jechałam do teatru, do garderoby, na długo przed spektaklami, przygotowywać się. Czy stoi także pod innymi teatrami? – zaniepokoiłam się . Chyba nie, bo u nas jest codziennie. Ale czasem znika na kilka dni? Może wtedy jakiś inny teatr ma sukces i ona to sprawdza, opłacalność tego sukcesu dla niej, pomyślałam uspokojona. A z drugiej strony, jest naszym teatrom zdumiewająco wierna. I jak to trudno! Tak stać nieruchomo! Na deszczu i w słońcu, na mrozie i w zawiei! Dlaczego ona tak stoi?! Może rzeczywiście jej się opłaca. Ale co to znaczy? e jesteśmy dla niej świetnym partnerem? To świadczy o sukcesie naszych teatrów! – ucieszyłam się. To znaczy że jeśli jej się opłaca, to my też żyjemy. Nie wiem czy ktoś kiedyś sprawdzał, sukces teatru według wierności żebraczki, ale nieodparcie, w tym wypadku, to się nasuwa. Dokładnie dwa lata temu, byliśmy bliscy upadku. Straciliśmy płynność finansową, jeszcze miesiąc, dwa i byśmy się przewrócili. Czy wtedy stała? Nie mogę sobie przypomnieć. Chyba nie. – Stała!!! Niewzruszenie. Ale przecież publiczność wtedy przychodziła, nasz kryzys polegał na kłopotach wewnętrznych, dla niej nie miało to większego znaczenia, przecież ona jest zależna od ilości i hojności widzów, nasze problemy wewnętrzne jej nie obchodzą, no chyba że wpłyną na spadek ilości widzów, czy będziemy musieli się zamknąć, co nie daj Boże, a co nam nie grozi, bo po „przewrocie majowym roku 2011 roku”, jak to nazywam, na swój użytek, odejściu paru osób i reorganizacji, wiele się zmieniło i tak dobrze jak teraz, nie mieliśmy się nigdy wcześniej.
Muszę z nią porozmawiać poważnie, tylko….czy się na to zgodzi? I co ma niby wynikać z takiej rozmowy? Co ona może powiedzieć mnie i co ja mogę powiedzieć jej? (Jednak po zastanowieniu, myślę, że ona miałaby dla mnie kilka istotnych informacji). Dobrze, niech zostanie, tak jak jest. Ona niech sobie stoi, z tym kartonikiem, nieruchoma przed Polonią i przed Ochem, a ja będę robiła swoje.
Zaraz, zaraz…czy ona stoi przed teatrami kiedy są dni premier? Nie sprzedajemy biletów? Nie!!! Prze premierami jej nie ma! O co to chodzi? Jedno jest pewne, jak zniknie zacznę się o nas martwić. Niespodziewanie stała się znakiem naszego trwania.
Szanowna Pani, gdyby Pani mnie czytała, czego nie mogę wykluczyć, bo na pewno zna Pani nasze strony internetowe i zawiadomienia, reaguje Pani na nie, tak więc… Szanowna Pani, pragnę Panią zapewnić, że szykujemy interesujący sezon, publiczności powinno dla Pani nie zabraknąć, będzie Pani, mam nadzieję, zadowolona. 28 maja odbędzie się w Och-Teatrze premiera Mayday 2, co powinno Panią ucieszyć niezmiernie, bo jak Pani wie, Mayday pierwsza część, cieszy się niesłabnącym powodzeniem. W czerwcu, już dostanie Pani, nową premierę w Teatrze Polonia, pani Katarzyna Figura, zagra Kalinę Jędrusik, i będzie śpiewać jej piosenki także… i w ogóle, też jestem pewna dla Pani nie będzie źle. W wakacje gramy na Placu Konstytucji i na Grójeckiej za darmo, ale to Panią zdaje się nie bardzo interesuje, nie mniej w Teatrze Polonia będą spektakle, całe wakacje, a w końcu sierpnia nawet premiera, wzruszającej i bardzo oryginalnej sztuki pt. Konstelacje. Zagra w niej pan Grzegorz Małecki, który jest w moim osobistym rankingu aktorów polskich w samej czołówce, czołówce. Reżyserował będzie pan Sajnuk, będzie także grała moja córka, a ja zapewniam, będzie dobrze, będzie Pani zadowolona. W Och-Teatrze w końcu czerwca zaczyna się co prawda remont, robimy front, schody wejściowe do teatru, wymieniamy wszystkie drzwi na sali i robimy wreszcie garderoby, ale niech się Pani nie martwi, teatr stanie tylko na dziewięć dni, strategia remontu opracowana jest co do minuty. Zresztą w tym czasie publiczność dostanie spektakle w Och-Cafe-Teatrze, to dla Pani oznacza, trochę mniej widzów, ale jakoś Pani przeczeka, bo już od jesieni rusza scena w Och-Cafe-Teatrze. Rusza aż trzema naszymi nowymi, dla tej kawiarnianej sceny robionymi spektaklami, a premiery będą co miesiąc od września. Och-Teatr będzie grał więc od jesieni, rytmicznie na dwóch scenach. Repertuar gwarantuję, będzie interesujący, nie będzie pani stratna. Jesień to kolejna komedia w Och-Teatrze Przedstawienie świąteczne”, które wyreżyseruje tak, żeby Pani była zadowolona, a ja sama, już się cieszę na te próby, taka obsadę udało się zaangażować. No, a w Teatrze Polonia Depresja komików, panowie Woronowicz i Rutkowski w nowym tekście pana Walczaka. Okres przedświąteczny, Święta i Sylwester upłyną Pani mam nadzieję w dostatku. Jak Pani widzi staramy się. Oświadczam, że włączam Panią na stałe, do swoich repertuarowych kombinacji i kompozycji. Kłaniam się . Krystyna Janda prezes Fundacji KJ Na Rzecz Kultury. Dobrej wiosny, lata jesieni i zimy.
PS. Szanowna Pani z poprzedniego sezonu powinna Pani być bardzo zadowolona! Z tego półrocza też, jak mniemam. Gdyby było inaczej, niech Pani da znak. Zastanowię się co zmienić.
Mariana i Katarzyny - wszystkiego dobrego
Wczoraj skończyłam próby sytuacyjne do Mayday 2. Teraz zaczynamy próby bardziej szczegółowe. To trudny utwór, bardzo trudny. Żartów nie ma, dwa razy tyle komplikacji co w Mayday’ u pierwszym i dwa razy tyle równoległych akcji. I to wszystko na dwie strony w Och-Teatrze. Czasami mózg mi się lasował, od zastanawiania jak to pokazać w tempie, równolegle, selektywnie. Rytmy, rytmy…Chyba nigdy nie robiłam nic tak trudnego. Zupełnie inaczej skonstruowane niż Mayday pierwszy, gdzie indziej, w innych miejscach położony humor, oparty bardziej na charakterach, na reakcjach na sytuacje, nie na akcji. No nic. Mamy jeszcze 15 prób, bo w trakcie aktorzy mają dużo wyjazdów, ja także jeżdżę dużo. Musimy zdążyć. Aktorzy już zdenerwowani. Artur Barciś, na którym, wszystko się opiera tym razem, w gorączce, proponuje klasztor, czyli zamkniecie w teatrze i pracę. No zobaczymy…Pozdrawiam. Uwielbiam, to uwielbiam… reżyserię fars uwielbiam. Tu trzeba naprawdę umieć…a dla aktorów, jazda totalna, trzeba być prawdziwym w przerysowaniu, mieć poczucie formy, formy i gust, dobry gust, temperament, wyrazistość, świetnie mówić…itd itd… Zdumiewające jak dużo zależy od wyrównanego poziomu mówienia, głośności mówienia, od rytmów, umiejętności dialogowania, od grania zespołowego, zespołowego prawdziwie, nic nie wolno zagrać na boku, kiedy kolega ma swoją sekundę, nie wolno odwrócić uwagi, wszyscy pracują na wszystkich, wszyscy patrzą i podpierają tego który właśnie w tej chwili mówi lub gra ważną reakcje …nie ma mowy o egoizmach na scenie i gwiazdorzeniu, wykluczone. Zagrać niemożliwe. Pokazać wiarygodnie największą bzdurę! Kocham to. Gramy w latach 80, bo internet ma tu moc sprawczą. Boney M. jest naszą muzyką, tym razem. Arek Kośmider robi scenografię, tak jak w Mayday”u pierwszym, Tomek Ossoliński kostiumy, jak i w Mayday’ u pierwszym. Mamy młodzież w podwójnych osadach, wszyscy są świetni, a nauczyli się podczas tych prób, rzemiosła, aż miło. W pupach i w sercach im się pali! To lubię. Ja się śmieję na próbach. no ale ja się zawsze śmieję najbardziej. Jestem niewątpliwie najlepszym widzem. Wdzięcznym. Radość i zabawa. Ciężka praca, obóz treningowy. Wychodzimy z prób jak zmory dyszące, ale szczęśliwi. Publiczność pierwsza 26 na drugiej próbie generalnej. Miły czas…ale dużo jeszcze przed nami wysiłku.
Dobrego dnia. My podczas tego długiego weekendu pracujemy codziennie. Gramy wieczorami też codziennie. Ja w Teatrze Polonia -DANUTĘ W. w Och-Teatrze – MAYDAY i POCZTÓWKI Z EUROPY. Potem i BIAŁA BLUZKA i ZEMSTA I ZBRODNIA Z PREMEDYTACJĄ I METODA.
Zdjęcia, zrobię zaraz na próbie i dołożę… A teraz idę …idę bawić się i cieszyć teatrem. Odwołano dziś mój występ w Kielcach, nie sprzedałam sie jak mnie zawiadomiono. DANUTA W. w Kielcach się nie sprzedała. No cóż. Kielce, to moje miasto, w jakimś sensie, urodziłam się nieopodal w Starachowicach. Odwołano, a ja dzięki temu mogę pracować cały dzień nad farsą. Farsa się sprzeda. Tu chodzi tylko o zabawę, no i o sztukę aktorką także. Śmiejmy się więc panie Cooney. To też sztuka.
Dziś międzynarodowy dzień Jazzu. Będziemy Jazzować.
Ray Cooney (ur. 30 maja 1932) – angielski komediopisarz, określany jako mistrz farsy.
Napisał takie sztuki, jak:
Pawła i Walerii - wszystkiego dobrego
Zakwitła. Późno w tym roku, ale zakwitła. Mam wrażenie co roku, że to od niej zaczyna się wszystko na nowo. Fotografuję ją każdego roku i zamieszczam tutaj. I jest. Jak co roku. Przybyła. Można się uspokoić, bo na nowo…
Marii i Marcelego - wszystkiego dobrego
Przepraszam, że ostatnio tylko o sobie, zawstydziłam się.
Tematów mnóstwo, choćby kondycja aktorstwa i trudne życie aktorów.
Młody aktor teatralny. Ubezwłasnowolnienie i niemożność obrony. Opowiadał mi właśnie taki młodzieniec, młody aktor, jak reżyser z dramaturgiem oświadczyli mu, że w jednej ze scen partnerzy będą rzucać w niego „paintballami” wypełnionymi czerwoną farbą, potem wyleje się na niego z teatralnego nieba kubeł fioletowej farby, spadną pióra, a na koniec ma wyć czołgając się, aż umrze. W drugim akcie, podczas kiedy na pierwszym planie będą grać inni, on dozna oczyszczenia, czyli na oczach widzów weźmie prysznic. Świetne.
Aktor na etacie zobowiązany jest przyjąć każdą rolę, odmówić może tylko raz w sezonie, takie są umowy. Kiedy zaczynają się próby nie istnieje, w naszych nowych czasach teatralnych, ani tekst sztuki, ani nie wie się co się będzie grało, ani co kogo czeka generalnie na scenie i o co będzie chodziło. A aktor jest zmuszony akceptować pomysły reżysera et consortes (kiedyś tych dramaturgów dookoła reżysera nie było, bo nie pisało się tekstów w trakcie prób). Aktor jest młody, nie ma z czego się utrzymać, chce zrobić karierę, jeśli nie za wszelka cenę, więc jeśli się nie zgadza z takim traktowaniem siebie, dyrektor teatru na jego skargi i protesty tylko rozkłada ręce i mówi mu – tak teraz jest, nic nie mogę poradzić, albo pan akceptuje, albo pan odchodzi. ZASP (Związek Artystów Scen Polskich) w ogóle się nie wtrąca, bo nie istnieje żaden zbiór zasad współpracy między reżyserem a aktorem. Oprócz „technicznej” sezonowej umowy z teatrem lub projektem.
Kiedy pomyślę, że odmawiałam (młoda aktorka) roli, jeśli uznałam że zdanie, które mówię w scenariuszu lub sztuce godzi w mój światopogląd, etykę, narusza moją intymność lub godność, mimo że grałam rolę, postać, nie grałam siebie. Sceny tzw. rozbierane w filmie były omawiane szczegółowo wcześniej, zanim podpisałam umowę, zanim zaczęliśmy kręcić, a reżyser uważał za swój obowiązek porozmawiać ze mną i wyjaśnić mi, uzasadnić ich konieczność. Podpisywałam, że się na nie zgadzam, ale jeśli reżyser wymyślił nową scenę, której nie było w scenariuszu, lub zasadniczo zmienił koncepcję tych scen, mogłam odmówić jej zagrania. I nie raz odmawiałam. Kiedy pomyślę, że aktor na moich oczach zerwał film, bo reżyser kazał mu nasikać (tyłem do kamery) na oponę samochodu, a tego nie było w scenariuszu i potem ten aktor wygrał sprawę sądową oskarżającą go o przerwę w zdjęciach i dodatkowe przez to koszty produkcji filmu! Mój Boże.
Widziałam raz Jana Świderskiego płaczącego, siedział sam w garderobie, przechodziłam korytarzem teatru Ateneum i usłyszałam szloch! Szloch! Nie przesadzam. Uchyliłam drzwi, pan profesor Świderski siedział przed lustrem z czerwonym nosem clowna i w clownowskich butach, i płakał. W takim kostiumie reżyser Ryszard Peryt kazał mu grać Peachuma w Operze za trzy grosze, a on uznał to za upokorzenie. Nie pamiętam jak się to skończyło, czy grał w tym nosie, wedle takiej koncepcji, ale szlochu nie zapomnę nigdy.
Aktor bezbronny, w pracy bez zasad, bezradny, często upokorzony, w imię sztuki? Chleba? Kariery? Chęci przetrwania na rynku pracy? Czy nie powinno się stworzyć choćby ogólnych ram zasad współpracy? Etyki zawodowej? I aktora i reżysera? W czasach, w których teksty sztuk nie istnieją, reżyseria polega na improwizacji i pisaniu tekstu podczas prób, a środki wyrazu ustalane są podczas dziwnych praktyk psychologiczno – mobbing-owych, podczas których aktor wyciąga z siebie, zmuszony, flaki – z duszy i serca.
Magister sztuki, aktor, którego uczono jak budować rolę.
Słucham tego, nie wierzę. Może to nie do wiary, ale aktor to też człowiek! No może marny. Narzędzie jak twierdza niektórzy. Wadliwe narzędzie, bo nadmiernie czasem wrażliwe. Bezbronny, bo sprzedaje swoją duszę, myśli i emocje na scenie. Często niewyobrażalne emocje.
Jestem aktorką. I kocham ten zawód. W moich czasach polegał on na współpracy z reżyserem, ale na zasadach partnerskich. A przede wszystkim na opowiadaniu o człowieku.
Na jednym z festiwali teatralnych, niedawno, siadłam na widowni koło jakiejś pani. Kupiła karnet na wszystkie spektakle. Nieznajoma, tyle tylko że siadłam obok niej, wyszeptała przed rozpoczęciem ostatniego spektaklu festiwalu – Proszę pani, czego myśmy się tu naoglądali! Powinniśmy dostać odszkodowanie za ubytek na zdrowiu. A zawód aktora to mam wrażenie najbardziej przykry, upokarzający zawód na świecie.
Nie ma zasad. Nie ma się do kogo odwołać.
A teraz inny temat, który mnie ostatnio poruszył. I znów aktorka. Maria Malicka. Oskarżona po wojnie za kolaborację, bez żadnej próby rehabilitacji. Czuję do niej sympatię. Może dlatego, że otworzyła prywatny teatr i sama dużo w nim grała.
Teatr Malickiej – nieistniejący prywatny teatr dramatyczny w Warszawie. Teatr został założony przez aktorkę Marię Malicką, która była również jego kierownikiem artystycznym. Otwarcie nastąpiło 31 sierpnia 1935. Siedziba teatru mieściła się w pomieszczeniach dawnego Teatru Comoedia w podziemiach przy ulicy Karowej 18A, a od stycznia 1939 do czerwca 1939 przy ul. Marszałkowskiej 8 (dzisiejszy TR).
Zamieszczam artykuł , który się właśnie o niej ukazał.
Dobrego weekendu.
Dziś, czyli w piątek w Teatrze Polonia Krzysztof Globisz i „Jekyll/Hyde” o 19;30, w sobotę „Ucho, gardło, nóż” o 16:00 i „ Zbrodnia z premedytacją” o 19:30, w niedzielę znów „ Zbrodnia….” o 17:00 i „Dobry wieczór państwu” czyli Krzysztof Materna i opowieści o polskim show-biznesie o 19:30. W Och-Teatrze dziś jeszcze „Czas nas uczy pogody” o 19:30 , w sobotę dwa koncerty Marka Dyjaka, a w niedzielę „ Miss HIV” o 19:30 . Obłęd! Atrakcji moc, i wszyscy aktorzy szczęśliwi, bez wymuszenia, zadowoleni, szanowani i hołubieni, i przez nas, i przez publiczność.
Leona i Łukasza - wszystkiego dobrego
Siedzę tu trzeci dzień, mam uczucie że jestem w filmie Hanekego Miłość…. sama ze sobą. Męczące. Tylko sama się nie uduszę. Chyba muszę kogoś poprosić.