20
Wrzesień
2013
11:32

Filipiny i Eustachego - wszystkiego dobrego

Widziałam próby generalne naszej PIERWSZEJ DAMY, spektaklu przygotowywanego na scenę Och-Cafe w Och-Teatrze. Kolejna u nas historia kobiety, tym razem w silnej relacji z mężczyzną, politykiem. Typowa historia, niezły tekst, żona wysłana przez męża w zastępstwie na jego zebranie wyborcze z przemówieniem gubi kartki przemówienia i zaczyna mówić od siebie – prawdę o nim i o ich związku. Połączenie Carli Bruni z Marylin Monroe i Michele Obama. Czystość, wdzięk i dobre intencje. Kolejna kobieta – poddana, samotna i pragnąca miłości i uwagi. Roma Gąsiorowska wspaniale buduje z próby na próbę coś, kogoś, kogo jeszcze nie widzieliśmy na naszych scenach.

Dziś mam pierwszy dzień zdjęciowy w filmie „Pani z przedszkola” pana Krzyształowicza. Ciekawa jestem tej pracy. Od dawna nie czytałam tak zgrabnego, zabawnego scenariusza. Napisany trochę w manierze kina francuskiego. Mogłoby się dziać wszędzie. Mam nadzieję że to będzie dobry film. Krwi i chamstwa ani kropli. Interesujące psychologiczne i emocjonalne perturbacje.

W teatrach warszawskich zamęt na całego. Nikt nic nie wie. A projekty się odwołuje, próby zawiesza, bilety wyprzedaje po 10 złotych na wyprzedażach, aktorzy, którzy nie mają czegoś na boku umierają z głodu. My niepaństwowi jeszcze się trzymamy, w naszych obu teatrach wrzesień mieliśmy wyjątkowo dobry, jeśli chodzi frekwencję, wszyscy niepaństwowi ogłosiliśmy. co gramy w Sylwestra i modlimy się o dobrą jesień. Czekamy też na początek urzędowania nowego dyrektora Biura Kultury i na jego pierwsze decyzje.

Na portalu E-teatr, w Opiniach, bardzo interesujący tekst pani Elżbiety Baniewicz, list do pani Joanny Szczepkowskiej na 60 urodziny tejże. Bardzo interesujące.

Moja rola w DANUCIE W. została w ankiecie opublikowanej w miesięczniku Teatr i podsumowującej ostatni sezon wymieniona przez czterech krytyków jako najlepsza rola kobieca poprzedniego sezonu. Bardzo mi miło. Wczoraj zagrałam 60 spektakl. Bardzo dziękuję. Gram z przyjemnością i mam poczucie, że opowiadam coś ważnego w wielu aspektach. Tyle tylko że moi bohaterowie żyją, mówią, działają, są postaciami publicznymi, opisywanymi i obecnymi w mediach. Właściwie przy każdym spektaklu jestem trochę w „innej sytuacji” snując tę opowieść. Rano zaglądam do gazet z niepokojem co mnie nowego czeka. To się nazywa teatr żywy!

Skończyłam czytać książkę „Siła nawyku” Charlesa Duhigga i jestem nią zachwycona. To prosta książka, a rzeczy w niej zawarte oczywiste, ale….Zastąp jedne nawyki innymi, zmień życie, zrozum jak to działa. Jedno jest pewne, wyrobienie dzieciom nawyków choćby ścielenia porannego łóżka czy aktywności sportowej, czytania, determinuje całe ich życie. I nie uwolnimy się od odpowiedzialności za pobłażanie w tych sprawach, a także dużo bardziej błahych. Patrzę na moje dzieci i widzę ile popełniłam błędów i zaniechań z miłości do nich.

W domu mam malowanie. Postanowiłam pomalować swoją sypialnię na szafirowo. To podobno uspokaja. Zobaczymy.

Sonia tyje i nic się na to nie da poradzić

 

15
Wrzesień
2013
08:44

Albina i Nikodema - wszystkiego dobrego

Zastanowił mnie jeden z wpisów na moim fanpage’u od pani Karoliny Kotowskiej, która przedstawiła się z imienia i nazwiska (przy okazji pozdrawiamy męża pani Karoliny) „…dlaczego prezenterzy telewizyjni występując w telewizji są ubrani w obce ciuszki zamiast odwiedzic stylownie i zimowy sweter zareklamowac z szlacheckim wzorem wykonanym przez polska artystke sztuki szydełkowej monika matuła nałęczów wstawiają do świadomości zwisoberety bon prixowe swetry i jak zapomniałam odesłac to zostałam z golfem kturego dziecko odmówiło noszenia a abonamentu płacic odmawiam bo telewizja mi zrobiła z męża nałogowego degustatora piwa….”

Właśnie, dlaczego prezenterów telewizyjnych nie ubierają polskie firmy? To dziwne. Można by im podziękować w napisach i promocja gotowa.

Z ubieraniem się naszych prezenterów jest tak, że niby jest za to ktoś odpowiedzialny tam w środku, ale tak naprawdę każdy pokazujący się na ekranie, ubiera się sam, zapewniony ma tylko makijaż, a od niedawna dopiero fryzjera. W rezultacie sprawa jest trudna. No i oczywiście zależy od gustu występującego. Ja też czasem ze zdumienia zatrzymuję się na widok „kreacji” przechodząc przez pokój z telewizorem. Makijaże wieczorowe od rana, we wszystkich porannych programach, no i stroje!!! I panie i panowie zresztą. Kilka pań bardziej z siebie zadowolonych, niż inne prezentuje szafy i biżuterię godne kobiet „lekkich obyczajów”, niedelikatnie mówiąc.

Znam kilka osób z telewizji na tyle blisko, że wiem, iż są one w wiecznej pogoni za strojami do występowania, pokazywania się na ekranie. Jest to swoista udręka.

Znam i takie panie dziennikarki i prezenterki, które wydają na to fortuny (nie zawsze z dobrym skutkiem). Ja też mam z tym wieczny zamęt, bo nie mam czasu się tym zajmować, ale na szczęście ubieram się na czarno i wszystko jedno w rezultacie co mam na sobie, bo ludzie nie rozróżniają jednego czarnego od drugiego. Do telewizji proszą, żebym nie ubierała się na czarno, bo wtedy w moim miejscu, jak twierdzą, jest czarna dziura. Nie wolno w paski, prążki, pepitkę bo „iskrzy ” na ekranie, lepiej nie na czerwono bo brumi dzwięk od czerwieni…

Czasem, kiedy siądzie koło siebie kilka zaproszonych pań, oczu nie można oderwać od pomysłów na autokreację, kakofonii kolorystycznej i pozawijanych nóg w za krótkich spódniczkach przed kamerę.

Niemniej pomysł, żeby prezenterki były ubrane w szydełkowe swetry pani Moniki Matuły z Nałęczowa mną wstrząsnął. Co więcej, pomyślałam natychmiast o wypożyczeniu dla naszych pań prezenterek kostiumów z Zespołu Mazowsze i Śląsk, przecież są tak piękne! Prezenterki ubrane stroje ludowe, byłyby wspaniałym uzupełnieniem promocji Polski i polskości w telewizji. A jakby się ożywiło! Bo teraz jedne panie i panowie z telewizji zadowoleni z siebie i swojego wyglądu raczą nas niebywałą proporcją własnego ciała i gustu, inni, mniej z siebie zadowoleni, siedzą w ciemnych kostiumach i garniturach, i nudno jak na zebraniu zarządu (jakiegokolwiek)

Postuluję zastanowienie się nad szydełkowymi swetrami promującymi polskie rękodzieło.

My po Szczecinie dziś w Poznaniu , mdlejemy 32 razy w Omdleniach.

W poniedziałek, po powrocie, zobaczę pierwszy raz próbę PIERWSZEJ DAMY. Premiera 21 września, nowe otwarcie sceny w kawiarni w Och-Teatrze. Och – Cafe w Och-Teatrze! Tekst interesujący. Spotkanie wyborcze. Kandydat na prezydenta, nie mógł przyjechać, bo w kraju powódź, wysłał żonę z napisanym przemówieniem, ale ona ma tylko cztery kartki, resztę zgubiła lub zostawiła w toalecie, czyta cztery strony, a potem opowiada od siebie, najlepiej jak umie, o mężu , który chce być prezydentem mówi z miłością prawdę…Sztabowi wyborczemu nie udaje się jej ściągnąć że sceny. Reżyseruje Grzegorz Warchoł, w roli przyszłej ewentualnej prezydentowej Roma Gąsiorowska. Jak mówi Roma – O Matko! To mój pierwszy monodram! Ratunku! !!

Dobrego dnia.

13
Wrzesień
2013
10:30

Filipa i Eugenii - wszystkiego dobrego

Spędziłam wczorajszy dzień na Festiwalu Filmowym w Gdyni, uczestniczyłam w spotkaniach z publicznością przed „zrewitalizowanym” Przesłuchaniem i Człowiekiem z marmuru. Dałam ileś tam wywiadów, nagrałam kilka do telewizji, kilka do radia , ale…mimo że pełno ludzi, nawet podczas wywiadów telewizyjnych, zdjęć, autografów, …to jakoś już nie mój świat. Moja agentka, która jest tu ze mną stara się to jakoś uregulować, prosi o przysyłanie zdjęć, wypowiedzi do naszej autoryzacji. – A po co? – pytają, przecież teraz już żaden artysta tego nie wymaga!? Wciąż ktoś mnie pyta, co chciałabym zagrać. Niezmiennie odpowiadam – komedię. Dobrą komedię. Inteligibilną, z dobrą rolą da kobiety w moim wieku. – Pani komedię? – są rozczarowani. Tak, moje największe sukcesy teatralne to komedie- odpowiadam, a trochę mam i ja i publiczność dosyć zaciśniętych zębów, łez w oczach i krzyku. Są rozczarowani moimi odpowiedziami. Mówią – kochamy panią, egzaltowanie, wymieniają tytuły filmów w których grałam, ale….

Oglądam katalog filmów zrobionych w Polsce lub w kooprodukcji z Polską w sezone 2012/2013, bardzo tego dużo, czytam streszczenia filmów, obsady, kto robił dzwięk, zdjęcia, kto charakteryzował, kto grał! Nie znam nazwisk, aktorów tak znam, ale tu z kolei powtarza się w kółko kilka nazwisk, nowi, w rolach towarzyszących. Dużo produkcji małych, półprywatnych, dużo więcej kobiet, reżyserek, autorek scenariuszy, tematy kobiece, to dobrze. Nie mogę odgadnąć gatunków, kilka filmów historycznych, wyraźnie kilka komedii, choć czarnych, widnieje w opisach. Filmów wyprodukowanych chyba 84. To dużo, bardzo dużo.

Wieczorem mała kolacja w kilka osób z honorowym gościem panem Romanem Polańskim i wspomnienia. Miło. Sentymentalnie. Znajomo. Mówimy o planach produkcyjnych na ten rok. Czytałam nawet kilka scenariuszy z tych planowanych produkcji, były tam dla mnie propozycje ale… Zaskakuje mnie to, że nie bardzo uważam przy tym temacie, jakby mnie to nie bardzo interesowało.

Festiwal w połowie. Słyszę zachwyty na kilkoma filmami. Ja jadę już dziś do Szczecina, bo tam gramy  32 OMDLENIA w teatrze przez dwa dni, potem Poznań gdzie gramy naszego Czechowa na scenie opery, nie bėdzie łatwo. Przechodząc przez park obok kina robię zdjęcia nowym plakatom zrobionym do starych, odnowionych filmów. Nostalgiczny czas, pada deszcz, fotografiwie mokną na deszczu – niech Pani stanie nam jeszcze raz do zdjęcia, proszą. – Nie,dosyć, zrobiliście mi ich tysiące już dzisiaj. Co jest? – Nie ma gwiazd – mówią -będą dopiero na koniec festiwalu.

09
Wrzesień
2013
18:21

Piotra i Mikołaja - wszystkiego dobrego

Byłyśmy obie uczennicami warszawskiego Liceum Sztuk Plastycznych (wtedy z siedzibą w Łazienkach, w dawnej Szkole Podchorążych) uczennicami jednej klasy. ona z rodzicami mieszkała na ulicy Gagarina, ja w Ursusie. Często przytulałam się do ich mieszkania i korzystałam z gościny, potem zawsze byłyśmy w kontakcie, mimo że drogi nasze się rozeszły. To do niej, do Bożenki pisałam moje listy, Moja droga B. – to Ona.

Bożena Biskupska, malarka , rzeźbiarka, jej obrazy, instalacje, rzeźby są dziś w muzeach, kolekcjach prywatnych w Polsce i za granicą.

Mniej więcej w tym samym czasie założyłyśmy Fundacje, ja z mężem i córką, ona z partnerem życiowym Zygmuntem Rytką wybitnym fotografikiem i córką także artystką. Ich Fundacja pod nazwą IN SITU zajmująca się sztukami wszelkimi, edukacją , wystawami, propagowaniem kultury. plastycznymi. Mniej więcej w tym samym czasie ja kupiłam dawne kino Polonia na teatr , Ona dawne sanatorium Sokołowsko. W tym samym czasie zaczęłyśmy remontować obiekty. Nasza ” Droga krzyżowa” , nasza naszych bliskich z nami, trwa. Są sukcesy i porażki ale idziemy dalej. Jej dzieło jest docelowo ogromne, dla mnie niewyobrażalne. Robimy te same błędy i mamy te same satysfakcje, podobne. Nasze córki są wplątane po marginesy życia w te przedsięwzięcia. Wczoraj inaugurowałam działalność kinoteatru w Sokołowsku, świeżo wyremontowanego, cudem wyposażonego. Mój spektakl, a raczej spektakl Fundacji Krystyny Jandy Na Rzecz Kultury, był elementem odbywającego się od trzech lat w Sokołowsku Festiwalu. Image Krzysztof Kieślowski. ( docelowo w wyremontowanym głównym obiekcie sanatoryjnym w Sokołowsku, ma być archiwum Kieślowskiego, także szkoła, centrum kulturalne ) już teraz jest tu wiecznie wielu młodych artystów reprezentujących wszystkie dziedziny sztuki. Wczoraj spotkałam tam na zakończenie festiwalu i żonę Krzysztofa Kieślowskiego i producenta z Francji i francuskich dziennikarzy i teoretyków filmu i sztuki, i fotografów, operatorów, malarzy, reżyserów. Tętniące życiem i energią miejsce.

Oby trwało. Oby im się udało. Oby plany się ziściły. Sokołowsko leży w niedalekiej odległości od Wrocławia, obok Wałbrzycha, niedaleko od Pragi i Berlina. Oby się połączyło na dobre!

Dzieło i idea Bożeny są gigantyczne, wyjeżdżam stąd życząc im siły i niezmąconej wiary, bo tylko wtedy może się udać. Tylko wtedy się udaje. To nie jest miejsce pracy dla wielu tu ludzi, także dla nas, dla wielu ludzi w naszej Fundacji, to nasze życie. Podpisywanie listy obecności w pracy to dla nas wszystkich żart.

Fundacja KJ pozdrawia IN SITU. Szaleni ludzie, i ci którzy pracują w fundacjach, i ci którzy fundacjom pomagają i towarzyszą im, otaczają, są obecni – dziękujemy. Te grupy „wariatów” przywracają wiarę w sens, tańczą jak motyle, pracują do upadku, emocjonują się ponad normę i dokonują cudów. To wszystko jest… mam uczucie ponad wszelką normę i rozsądek paradoksalnie. To jest wszystko jakieś .. przekroczenie granic zwykłej działalności. Powodzenia. Z całego serca – powodzenia.

07
Wrzesień
2013
17:04

Reginy i Melchiora - wszystkiego dobrego

Jeszce podobno najpiękniejszy Chenonceau, i na koniec zamek w Ambois i grób Leonarda da Vinci, tam westchnienie i do Warszawy. To był zaczarowany tydzień. Teraz do pracy, zmartwień i radości. Do publiczności. Dziś w Sokołowsku ” Ucho, gardło, nóż”.


A dla Państwa podziękowanie za towarzystwo w tej podroży.

Wylądowałam w moim ukochanym kraju, gdzie pozdrawiam nawet nietoperze, jak mówię w „Białej bluzce” słowami Agnieszki Osieckiej, więc wylądowałam na lotnisku Fryderyka Chopina w Warszawie i zastanawiam się dlaczego nie wita mnie muzyka Chopina. Na każdym lotnisku gdzie ląduję wita mnie muzyka tego kraju, u nas cisza!? Na lotnisku im. Fryderyka Chopina? Warum?! Ja bym chciała żeby przywitał mnie cichy słodki mazowiecki Chopin. Bo ukradną nam Go Frrancuzi lub Japończycy, jak nie będziemy porzypominać że On nasz.

 

06
Wrzesień
2013
08:08

Beaty i Eugeniusza - wszystkiego dobrego

Wczoraj spędziliśmy całe przedpołudnie w Montresorze, zamku, do którego jechaliśmy „ najbardziej”. Ta czekały na nas panie, na czele z panią Marią z Potockich Reyową, mieszkająca w zamku, Jej siostra, córki, kuzynka…panie zajmują się zamkiem i pracują w nim. Przyjmują wizytujących. To było niezwykłe przedpołudnie. Zaczarowane, przez atmosferę , opowieści i pobyt w tym miejscu. Wszystkie polskie wycieczki, Polacy wizytujący Dolinę Loary i zwiedzający zamki tutejsze, przede wszystkim powinny zajrzeć tutaj, do Montresor. Znajdą tu Polskę za jaką tęsknimy. Wizyta tu powinna być obowiązkowym punktem na drodze polskich peregrynacji po Francji.

Fragment książki, którą kupiłam w sklepiku na miejscu – Miasteczko Montresor na stałe zamieszkane jest przez około czterysta osób, w tym ponad dwadzieścia rodzin ma polskie korzenie. Zamek zakupiony w 1849 roku przez Ksawerego Branickiego , do dziś pozostaje w polskich rękach Branickich, a teraz Reyów. W oficynie przy zamku wciąż mieszkają spadkobiercy pierwszego właściciela, a pozostałą cześć stałą się otwartym dla zwiedzających muzeum, z rodzinnymi pamiątkami, obrazami polskich emigracyjnych malarzy i XIX wiecznym wystrojem wnętrz. Zamek jest członkiem Stałej Konfederacji Muzeów, Archiwów i Bibliotek Polskich poza Krajem. To ważny punkt na mapie, nie tylko dla rodziny, ale i dla polskiej emigracji, która od czasu rozbiorów przemierzała Europe w poszukiwaniu swego miejsca.( )

Jednak w Montresorze czas jakby się zatrzymał, a przeszłość ma wpływ na wszystko co dzieje się obecnie. Wdowy opowiadają o mężach, którzy odeszli lata temu, a młodzi słuchają opowieści i rad starszych, próbując wpleść je jakoś we własne życie.( fragment z książki ” Wyspa Montresor” autorstwa Kingi Grafa, Marty Mazuś, Władysława Rybińskiego i Marty Wójcik)

 

Panie opowiedziały nam zabawną historie. Przed zamkiem stoi pomnik, rzeźba, anioła zamieniającego się w diabła lub diabła przeistaczającego się w anioła. Pewnego dnia odwiedził zamek Mick Jagger , który ma posiadłość niedaleko Montresoru, i zapałał chęcią zakupienia tego pomnika, tej rzeźby. W zamku byłą tylko pani hrabina Maria Reyowa. Potem opowiadała córkom że był jakiś Jegger – myśliwiec, wyglądał dziwnie i chciał kupić pomnik.
Po południu zwiedziliśmy chyba najbardziej popularny zamek i rzeczywiście zjawiskowo piękny zamek Chenonceau, perła renesansu. Wieczorem spotkaliśmy się w Loches na kolacji z paniami z Montresor. Wspaniały, czuły, bardzo polski wieczór, z opowieściami o Polsce i wyszukiwaniem wspólnych znajomych. I piękny, piękny polski język, troszkę zapomniany w tej formie.

Jutro dzień ostatni podróży. Która jest jak sen. Dziś zdjęcia tylko z Montresor.

 

05
Wrzesień
2013
08:43

Doroty i Wawrzyńca - wszystkiego dobrego

Wczoraj był zamek w Villandry i Chateau de Bourdasiere, oba z niezwykłymi ogrodami, przy czym ten drugi z nieprawdopodobną plantacją pomidorów, pysznych tak, że oderwać się od grządek nie sposób.

Przy zamku restauracja „pomidorowa” wszystko z pomidorów , sok pomidorowy świeżo wyciskany o smaku pełnym słońca i tego miłego meszku z listków. Zamek, a raczej pałac zamieszkały przez właścicieli, więc do zwiedzania ogród, ale za to jaki! Nie mogę dziś zamieścić zdjęć, bo mi się nagle zepsuła ta dziurka w komputerze do której wkłada się kartę z aparatu. Wkładam tę kartę, ale komputer jej nie widzi. Kabla nie mam, więc zdjęcia nie wiem kiedy.

Dziś słynny zamek Montresor, obowiązkowy dla Polaków, bo tam właścicielami do dziś jest rodzina polska. Kupił zamek i wyposażył Ksawery Branicki, do dziś zostaje w rękach rodziny. Mamy tam dziś ekscytujące spotkanie. Potem chyba Chenonceau. Nie wiem, bo jest z nami pani Elżbieta, która to zwiedzanie ułożyła.

Dobrego dnia. Ja mam uczucie życia w jakiejś kompletnej abstrakcji. Miłej, ale jednak. Telefony z Polski, znów dwie osoby znajome zachorowały na raka. Trzeba zamki oglądać szybko, bo nie wiadomo co będzie jutro.

Dziś zdjęcia będę robiła chyba telefonem, nie mam innego wyjścia.

Znalazłam rozwiązanie wklejam zdjęcia z wczoraj. Pozdrawiam.

04
Wrzesień
2013
06:45

Rozalii i Róży - wszystkiego dobrego

Wtorek, to dzień płynięcia po Loarze. Oglądania zamków z strony wody! Przestałam też robić zdjęcia , bo wszystkie wychodzą tak samo. Ta łódka płynęła z taką prędkością i łagodnością, że wszystko zmieniało się w powolną mantrę. Loara nie jest żeglowną rzeką, w tej chwili jest w niej tak mało wody, że podobno nie powinno się jeść złowionych w niej ryb, w każdym razie tak mówią w restauracjach. Nie bardzo to wszystko rozumiem, ale świat ze strony rzeki wygląda całkiem inaczej. Chciałabym tak obejrzeć Polskę, byle nie z kajaka, z czegoś co pływa samo.
Młody człowiek, który na wczoraj zabrał na łódź, gadał, gadał, opowiadał, bez przerwy, robiąc przy tm takie miny i gesty, że jestem pewna że jest to jakiś aktor, dorabiający sobie w ten sposób. Czułam to przez skórę, znam ten typ, aktorstwa bez hamulców. Czego on wczoraj nie zagrał, głosem i ciałem, czego on nie nawyprawiał wyprawiał na tej łodzi! Zagrał i łachy piaszczyste stabilizujące się na rzece porastające zielenią  i wszystkie wojny religijne od XV wieku, których świadkiem była ta rzeka a wszystko poprzedzała wielka inscenizacja z kotwica i linami, mająca nas nastraszyć, że on w ogóle nie umie sterować tą łodzią. No, jakbym widziała znanych mi kilku artystów w akcji. Miny, łapanie się za głowę, wyrazy bezradności, nagłej paniki…teater. Najbardziej podobało mi się jak grał dialog miedzy przemytnikiem w właścicielem zamku Montsoreau.  Miło. A rzeka? Cicha. Czuła. Spokojna. Leniwa. Bez energii i złości. Co to za zdumiewający czas!? Życzę wszystkim w Polsce, szczególnie tym ze zszarpanymi nerwami, leniwej żeglugi po spokojnych rzekach.

Chcieliśmy słuchać  kwartetów Schuberta ale w samochodzie się nie daje. Właściciel hotelu w którym mieszkamy, meloman, wczorajj przy śniadaniu słuchaliśmy Wagnera, przedwczoraj Ravela. Dziś nie wiemy co nas czeka. Kupiłam pierwszą płytę Carli Bruni, wszyscy patrzą na mnie z pogardą.

W Warszawie teatry grają z powodzeniem. Trwają próby Grzesia Warchoła i Romy Gąsiorowskiej do „Pierwszej damy” na 20 września, Wojtak Malajkata i jego obsady do „Romancy” na 20 października. Ja wracam i wkrótce zaczynam także próby do ” Przedstawienia świątecznego”, przedtem jeszcze kilak wyjazdów z „Omdleniami” pobyt na festiwali w Gdyni z powodu zrekonstruowanych ” Człowieka z marmuru” i „Przesłuchania”.

03
Wrzesień
2013
07:11

Izabeli i Szymona - wszystkiego dobrego

Poniedziałek

Dziś Chateau de Montsoreau, Chinon, Chateau de Rivau, Ludun- szukać diabłów. Diabłów nie ma , o opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza ” Matka Joanna od Aniołów” nie słyszeli, z opery Krzysztofa Pendereckiego wyszli po 10 minutach bo było duszno w sali, jak powiedzieli.  Był też klasztor Fontevraud, podobno jedyny koedukacyjny, ale za to z zapisem że szefową ma być zawsze kobieta. Pracowity dzień. Kręci mi się w głowie od zamków.  Ubrałam się na ten wyjazd jak zwykle bez sensu, poza tym wzięłam dwa buty prawe, rożne. Uroczo, sklepu na lekarstwo, same zamki, ślimaki i foie gras. jem Foie gras z lubością ale co jakiś czas w oczach staja mi karmione na siłę gęsi, widzę silną męska rękę jak przesuwa jedzenie wzdłuż szyi gęsi, wmasowując  je na siłę do żołądka. .

 

01
Wrzesień
2013
22:32

Bronisława i Idziego - wszystkiego dobrego

Sobota 31 sierpnia 2013
Wylot z lotniska w Warszawie koszmarny. Przyjechałam jak zwykle dużo wcześniej, a tu exodus! Nie pozwalają ludziom zgłosić się zwyczajnie do odprawy do stanowisk, każą odprawiać się w automatach, a potem dopiero z kartą pokładową i bagażem można podejść do stanowisk odpraw. Automatów do odprawy jest kilka, dwa zepsute. Przed automatami umęczony tłum, ludzie z walizkami, dziećmi, starsi, obcokrajowcy, przerażeni tymi maszynami, dla wielu niezrozumiałymi, krzyczą, denerwują się, wzywają pomocy, a obok sztab pracowników lotniska w milczeniu ich oczekujących, na stanowiskach dotychczasowych odpraw, patrzy na to i czeka. Paranoja. Odprawiam się, w automacie, wystanym w kolejce, ale ten drukuje mi kartę pokładową stand by, bez miejsca w samolocie. Na szczęście z tą kartą mogę podejść już do stanowiska odpraw, do żywego człowieka, po wyjaśnienia, bo wcześniej stewardessa pilnująca wejścia jak Rejtan mnie nie przepuszczała. Podchodzę, pokazuję wydrukowaną kartę. Lecę LOT-em, ale mówią mi – Linie lotnicze – jakbym leciała jakimiś nie wiem jakimi – Linie lotnicze sprzedały więcej biletów niż miejsc w samolocie, ma Pani stand by i tylko jeśli będą miejsca Pani poleci! – Decyduje kolejność odprawiania się!? – Co?!!! Mam uczucie, że kpią. Zaczynam się denerwować, a miało być spokojnie, luksusowo i bez pośpiechu… miły tydzień wakacji. Pani obsługująca mnie dzwoni gdzieś, ścisza głos – pani Janda leci do Paryża tym 8:45 i ma stand by…. po drugiej stronie krótka odpowiedz i odłożenie słuchawki, a miła pani, skrępowana mówi: – ma pani czekać na wolne miejsce. Bierze jednak mój bagaż, przykleja do niego czerwoną kartkę STAND BY, bagaż połyka czarna dziura, a ja odchodzę. Idę jak zwykle wykupić ubezpieczenie na podróż. Zawsze kupuję je na lotnisku, bez problemu, koszty leczenia, transport ciała do Polski gdyby coś, kradzieże, no i gdybym ja kogoś zabiła lub okaleczyła w wypadku drogowym….tak zawsze temu panu od ubezpieczeń tłumaczę … Podchodzę na antresoli do znanego mi boxu, zamknięte! Zawsze było otwarte, tyle godzin ile było trzeba, kiedy startowały samoloty, na okrągło…teraz czytam – pon. do sob. 8:00 – 18:00 w sob. 8:00 – 16:00, niedziele chyba w ogóle nie, nie pamiętam. No koszmar. Bo koniec wakacji? Czy co? Zamknięte. Zawsze było otwarte! Aaaaa, może i tak nie odlecę – myślę sobie, i staję w kolejce do prześwietlenia, żeby się przedostać dalej …tu jak zwykle, prawie do naga i zdjąć buty, biżuterię wyjąć z pępka i odkleić sztuczne rzęsy…ale do tego się już wszyscy przyzwyczailiśmy i nikt nie protestuje, obok jakiejś pani każą wyrzucić wodę Evian w sprayu, taką do odświeżania twarzy, mam taką samą ale małą, przeciwko mojej nie protestują. Najgorzej ma pani z kotem, który nie chce za nic wyjść z klatki do transportu, a klatki nie można prześwietlić z kotem w środku. Pani podrapana, kot drze się na całe lotnisko, kolejka w panice. Kot wygląda na wściekłego, ze stresu i rozpaczy krzyczy jak dziecko, toczy mu się piana z pyska, nie wiadomo czy pani uda się go utrzymać. Dobrze. Przechodzimy i zaczynam, ja – stand by, czekać, zdenerwowana przy wyjściu do samolotu, Paryżowi przypisanemu. Czekam na zlitowanie i wolne miejsce – bo decyduje kolejność odpraw – „było odprawić się w domu przez Internet, wcześniej, to by Pani miała miejsce”. Okazuje się że w takiej sytuacji jest jeszcze kilka osób, zaczynają się nerwowe rozmowy…
Lecimy. Ja przesunięta do klasy biznes, bo tam było wolne miejsce, czytam gazetę, która mnie zawiadamia, że lada chwila zacznie się kolejna wojna na świecie. Może nawet zacznie się następnego dnia o świcie, albo tej nocy. Jutro 1 września, kłuje boleśnie w głowie. Czytam wspomnienie Witolda Sadowego o naszym koledze Marianie Glince, to już cztery lata od śmierci. Dowiaduję się, że Marian był synem tancerzy z Opery Narodowej, sam skończył szkołę baletową i dopiero potem poszedł do szkoły teatralnej… Tyle lat go znałam, nie wiedziałam… myślę nagle – a kto napisze o panu Witoldzie Sadowym, jak on umrze? Tyle lat pisze o innych, także te wspomnienia, zawsze z atencją, ciekawymi obserwacjami, szczegółami, jakie zna niewielu. Pan Sadowy bywa w naszych fundacyjnych teatrach. Pisze także o nas często. Cieszy się sukcesami wszystkich. kiedyś powiedział mi – „Och, jak się cieszę, że zobaczyłem to przedstawienie (już nie pamiętam które to było tym razem), teatr wyciąga mnie z częstych teraz depresji.” Kuzynką pana Witolda jest Lidka Sadowa, jedna z naszych ulubionych aktorek, na stałe aktorka Teatru Polskiego.
Samolot. Wszyscy dookoła mnie czytają książki z czytników, wyjmuję swój otwieram i …..zaczynam miłe, tygodniowe, bezstresowe, luksusowe wakacje…Wstałam o czwartej rano, położyłam się o 1:00 po premierze w Teatrze Polonia, zamykają mi się oczy. Zasypiając z czytnikiem w ręku myślę, kiedy amerykanie zaczną naloty i czy uda im się rakietami trafiać w cele wyznaczone, a nie jak poprzednio w cywilne obiekty, martwię się tym tracąc świadomość.
Budzę się po chwili, bo czytnik wypada mi na podłogę a miła pani stewardessa proponuje śniadanie. Śniadanie w klasie biznes? Czemu nie? Wojna, wojną, przemyka mi przez głowę odzyskana świadomość, jeść miło, biorę ciepłego croissanta smaruję go masłem i konfiturami morelowymi. Dziś, za kilka godzin, będę w Giverny, w ogrodzie Clauda Moneta myślę….i zobaczę naprawdę te nenufary na stawach w jego ogrodach. Malował je w kółko bo nie chciało mu się dalej wychodzić. Widział je z okna pracowni…miał niedaleko do pracy….nenufary rano, nenufary wieczorem, nenufary o świcie…nenufary niebieskie, nenufary różowe. Widziałam je, te gigantyczne wersje w Nowym Jorku w muzeum. Malował je jak z metra. Pięknie.
Kilka godzin później o 16:00, po zawirowaniach z wynajmowaniem samochodu, stoję nad słynnym stawem z nenufarami, otoczona japońską wycieczką i mam uczucie, naprawdę, że wszystko to sen. Ogród jest obłędny. Wchodzę do pracowni Moneta, którą znam ze zdjęć. Świetnie zachowana, tylko Jego nie ma stojącego pośród obrazów z siwą długą białą brodą. Dzięki jakiejś fundacji amerykańskiej, która jest dziś właścicielem domu i ogrodów Moneta, wszystko jest w fenomenalnym stanie. Ogród , dom, kolekcja sztychów japońskich, meble, wnętrza….jest upojnie. W miasteczku wszystko jest w nenufarach Moneta, podkładki pod talerze w restauracjach, kubki, parasolki. W kościele, obok grobu Moneta, koncert muzyki dawnej…Miły tydzień wakacji w rozkwicie.
Jestem w tej podróży w miłym towarzystwie. Na zaproszenie moich przyjaciół z Poznania. Nocujemy w przepięknym małym hotelu rezydencji, nieopodal miasteczka. Nocą budzi mnie jakiś niepokój. Leżę nasłuchując. Przyglądam się….na tapecie chińskiej w pokoju , w którym śpię, siedzą pawie. Jestem otoczona pawiami! Przesądy!? Ogarnia mnie irracjonalny lęk. Jest 5:00 rano. Postanawiam wziąć prysznic natychmiast i wyjść. Usadowić się z komputerem w salonie lub jadalni. Może tam nie ma pawi. Spoglądam na telefon. W nocy przyszły wiadomości z teatrów, co wieczór, cokolwiek się dzieje, gdziekolwiek jestem, dostaję raporty po spektaklach. ZEMSTA w Och – Teatrze dobrze. Po KONSTELACJACH w Teatrze Polonia, po pierwszym spektaklu dla zwyczajniej, niepremierowej publiczności, za biletami, szał! Brawa, skandowane okrzyki, tłum , sala przepełniona. Jak mi donoszą – histeria na widowni! Pawie, pawiami…ale jest dobrze. Mimo wszystko wstaję i uciekam od pawi.
Niedziela
Zapomnieliśmy kilku rzeczy w naszym hotelu, miedzy innymi laptopa, i niespodziewanie zatrzymaliśmy się w Wersalu, czekając, aż nam te rzeczy z hotelu dowiozą. Pawie działają, łagodnie, ale jednak. Wieczorem dotarliśmy do Torquant. Bosko, ale chłodno.

Sobota 31 sierpnia 2013

Wylot z lotniska w Warszawie koszmarny. Przyjechałam jak zwykle dużo wcześniej, a tu exodus! Nie pozwalają ludziom zgłosić się zwyczajnie do odprawy do stanowisk, każą odprawiać się w automatach, a potem dopiero z kartą pokładową i bagażem można podejść do stanowisk odpraw. Automatów do odprawy jest kilka, dwa zepsute. Przed automatami umęczony tłum, ludzie z walizkami, dziećmi, starsi, obcokrajowcy, przerażeni tymi maszynami, dla wielu niezrozumiałymi, krzyczą, denerwują się, wzywają pomocy, a obok sztab pracowników lotniska w milczeniu ich oczekujących, na stanowiskach dotychczasowych odpraw, patrzy na to i czeka. Paranoja. Odprawiam się, w automacie, wystanym w kolejce, ale ten drukuje mi kartę pokładową stand by, bez miejsca w samolocie. Na szczęście z tą kartą mogę podejść już do stanowiska odpraw, do żywego człowieka, po wyjaśnienia, bo wcześniej stewardessa pilnująca wejścia jak Rejtan mnie nie przepuszczała. Podchodzę, pokazuję wydrukowaną kartę. Lecę LOT-em, ale mówią mi – Linie lotnicze – jakbym leciała jakimiś nie wiem jakimi – Linie lotnicze sprzedały więcej biletów niż miejsc w samolocie, ma Pani stand by i tylko jeśli będą miejsca Pani poleci! – Decyduje kolejność odprawiania się!? – Co?!!! Mam uczucie, że kpią. Zaczynam się denerwować, a miało być spokojnie, luksusowo i bez pośpiechu… miły tydzień wakacji. Pani obsługująca mnie dzwoni gdzieś, ścisza głos – pani Janda leci do Paryża tym 8:45 i ma stand by…. po drugiej stronie krótka odpowiedz i odłożenie słuchawki, a miła pani, skrępowana mówi: – ma pani czekać na wolne miejsce. Bierze jednak mój bagaż, przykleja do niego czerwoną kartkę STAND BY, bagaż połyka czarna dziura, a ja odchodzę. Idę jak zwykle wykupić ubezpieczenie na podróż. Zawsze kupuję je na lotnisku, bez problemu, koszty leczenia, transport ciała do Polski gdyby coś, kradzieże, no i gdybym ja kogoś zabiła lub okaleczyła w wypadku drogowym….tak zawsze temu panu od ubezpieczeń tłumaczę … Podchodzę na antresoli do znanego mi boxu, zamknięte! Zawsze było otwarte, tyle godzin ile było trzeba, kiedy startowały samoloty, na okrągło…teraz czytam – pon. do sob. 8:00 – 18:00 w sob. 8:00 – 16:00, niedziele chyba w ogóle nie, nie pamiętam. No koszmar. Bo koniec wakacji? Czy co? Zamknięte. Zawsze było otwarte! Aaaaa, może i tak nie odlecę – myślę sobie, i staję w kolejce do prześwietlenia, żeby się przedostać dalej …tu jak zwykle, prawie do naga i zdjąć buty, biżuterię wyjąć z pępka i odkleić sztuczne rzęsy…ale do tego się już wszyscy przyzwyczailiśmy i nikt nie protestuje, obok jakiejś pani każą wyrzucić wodę Evian w sprayu, taką do odświeżania twarzy, mam taką samą ale małą, przeciwko mojej nie protestują. Najgorzej ma pani z kotem, który nie chce za nic wyjść z klatki do transportu, a klatki nie można prześwietlić z kotem w środku. Pani podrapana, kot drze się na całe lotnisko, kolejka w panice. Kot wygląda na wściekłego, ze stresu i rozpaczy krzyczy jak dziecko, toczy mu się piana z pyska, nie wiadomo czy pani uda się go utrzymać. Dobrze. Przechodzimy i zaczynam, ja – stand by, czekać, zdenerwowana przy wyjściu do samolotu, Paryżowi przypisanemu. Czekam na zlitowanie i wolne miejsce – bo decyduje kolejność odpraw – „było odprawić się w domu przez Internet, wcześniej, to by Pani miała miejsce”. Okazuje się że w takiej sytuacji jest jeszcze kilka osób, zaczynają się nerwowe rozmowy…

Lecimy. Ja przesunięta do klasy biznes, bo tam było wolne miejsce, czytam gazetę, która mnie zawiadamia, że lada chwila zacznie się kolejna wojna na świecie. Może nawet zacznie się następnego dnia o świcie, albo tej nocy. Jutro 1 września, kłuje boleśnie w głowie. Czytam wspomnienie Witolda Sadowego o naszym koledze Marianie Glince, to już cztery lata od śmierci. Dowiaduję się, że Marian był synem tancerzy z Opery Narodowej, sam skończył szkołę baletową i dopiero potem poszedł do szkoły teatralnej… Tyle lat go znałam, nie wiedziałam… myślę nagle – a kto napisze o panu Witoldzie Sadowym, jak on umrze? Tyle lat pisze o innych, także te wspomnienia, zawsze z atencją, ciekawymi obserwacjami, szczegółami, jakie zna niewielu. Pan Sadowy bywa w naszych fundacyjnych teatrach. Pisze także o nas często. Cieszy się sukcesami wszystkich. kiedyś powiedział mi – „Och, jak się cieszę, że zobaczyłem to przedstawienie (już nie pamiętam które to było tym razem), teatr wyciąga mnie z częstych teraz depresji.” Kuzynką pana Witolda jest Lidka Sadowa, jedna z naszych ulubionych aktorek, na stałe aktorka Teatru Polskiego.

Samolot. Wszyscy dookoła mnie czytają książki z czytników, wyjmuję swój otwieram i …..zaczynam miłe, tygodniowe, bezstresowe, luksusowe wakacje…Wstałam o czwartej rano, położyłam się o 1:00 po premierze w Teatrze Polonia, zamykają mi się oczy. Zasypiając z czytnikiem w ręku myślę, kiedy amerykanie zaczną naloty i czy uda im się rakietami trafiać w cele wyznaczone, a nie jak poprzednio w cywilne obiekty, martwię się tym tracąc świadomość.

Budzę się po chwili, bo czytnik wypada mi na podłogę a miła pani stewardessa proponuje śniadanie. Śniadanie w klasie biznes? Czemu nie? Wojna, wojną, przemyka mi przez głowę odzyskana świadomość, jeść miło, biorę ciepłego croissanta smaruję go masłem i konfiturami morelowymi. Dziś, za kilka godzin, będę w Giverny, w ogrodzie Clauda Moneta myślę….i zobaczę naprawdę te nenufary na stawach w jego ogrodach. Malował je w kółko bo nie chciało mu się dalej wychodzić. Widział je z okna pracowni…miał niedaleko do pracy….nenufary rano, nenufary wieczorem, nenufary o świcie…nenufary niebieskie, nenufary różowe. Widziałam je, te gigantyczne wersje w Nowym Jorku w muzeum. Malował je jak z metra. Pięknie.

Kilka godzin później o 16:00, po zawirowaniach z wynajmowaniem samochodu, stoję nad słynnym stawem z nenufarami, otoczona japońską wycieczką i mam uczucie, naprawdę, że wszystko to sen. Ogród jest obłędny. Wchodzę do pracowni Moneta, którą znam ze zdjęć. Świetnie zachowana, tylko Jego nie ma stojącego pośród obrazów z siwą długą białą brodą. Dzięki jakiejś fundacji amerykańskiej, która jest dziś właścicielem domu i ogrodów Moneta, wszystko jest w fenomenalnym stanie. Ogród , dom, kolekcja sztychów japońskich, meble, wnętrza….jest upojnie. W miasteczku wszystko jest w nenufarach Moneta, podkładki pod talerze w restauracjach, kubki, parasolki. W kościele, obok grobu Moneta, koncert muzyki dawnej…Miły tydzień wakacji w rozkwicie.

Jestem w tej podróży w miłym towarzystwie. Na zaproszenie moich przyjaciół z Poznania. Nocujemy w przepięknym małym hotelu rezydencji, nieopodal miasteczka. Nocą budzi mnie jakiś niepokój. Leżę nasłuchując. Przyglądam się….na tapecie chińskiej w pokoju , w którym śpię, siedzą pawie. Jestem otoczona pawiami! Przesądy!? Ogarnia mnie irracjonalny lęk. Jest 5:00 rano. Postanawiam wziąć prysznic natychmiast i wyjść. Usadowić się z komputerem w salonie lub jadalni. Może tam nie ma pawi. Spoglądam na telefon. W nocy przyszły wiadomości z teatrów, co wieczór, cokolwiek się dzieje, gdziekolwiek jestem, dostaję raporty po spektaklach. ZEMSTA w Och – Teatrze dobrze. Po KONSTELACJACH w Teatrze Polonia, po pierwszym spektaklu dla zwyczajniej, niepremierowej publiczności, za biletami, szał! Brawa, skandowane okrzyki, tłum , sala przepełniona. Jak mi donoszą – histeria na widowni! Pawie, pawiami…ale jest dobrze. Mimo wszystko wstaję i uciekam od pawi.

Niedziela

Zapomnieliśmy kilku rzeczy w naszym hotelu, miedzy innymi laptopa, i niespodziewanie zatrzymaliśmy się w Wersalu, czekając, aż nam te rzeczy z hotelu dowiozą. Pawie działają, łagodnie, ale jednak. Wieczorem dotarliśmy do Torquant. Bosko, ale chłodno.

29
Sierpień
2013
19:09

Sabiny i Jana - wszystkiego dobrego

Wczoraj byłam w Lądku Zdrój. Tam po spotkaniu z publicznością, zasiedliśmy w gronie tamtejszych znakomitości do kolacji. Rozmowy, opowieści. W pewnym momencie pan Paweł Skrzywanek, od niedawna prezes zarządu Uzdrowiska Szczawno- Jedlina, przypomniał o tajemnicy naszyjnika z pereł księżny Daisy von Pless. Zasłuchaliśmy się. Na koniec życzył nam abyśmy znaleźli naszyjnik, spieniężyli, a pieniądze ofiarowali dla mojej Fundacji, dla teatrów, dla sztuki.  Szukajmy więc. Szukajcie Państwo, tylko jeśli znajdziecie pamiętajcie że perły należy oddać spadkobiercom.

A oto co o tym znalazłam w Internecie.

Tajemnica naszyjnika Daisy von Pless

Owiana tajemnicą historia perłowego naszyjnika stała się już prawdziwą legendą. Nikt nie wie, czy nadal znajduje się na terenie zamku Książ, czy może został skradziony w czasie ostatniej wojny. W 1981 roku angielska arystokratka Daisy von Pless ( a właściwie Maria Teresa Oliwia Cornwallis West) wyszła za mąż za księcia pszczyńskiego Jana Henryka XV Hochberga. Zamieszkali w zamku Książ w Wałbrzychu. Aby pomóc młodej żonie przetrwać trudne chwile związane z rozłąką z rodziną i przeprowadzką do nowego kraju, książę podarował Daisy perłowy naszyjnik. Sznur pereł miał mieć długość kilku metrów. Księżna zmarła 29 czerwca 1943 roku. Prawdopodobnie została pochowana wraz z naszyjnikiem. W 1945 roku służba zamku Książ ukryła trumnę Daisy w nieznanym miejscu. Zrobiono to w obawie przed sprofanowaniem grobu przez radzieckich żołnierzy, którzy zbliżali się do posiadłości. Losy naszyjnika interesują obecnie zarówno współczesnych historyków, jak i poszukiwaczy skarbów. Daisy von Pless była uznawana za jedną z najpiękniejszych kobiet w Europie. Słynęła z dobrego gustu i wyczucia mody. „Stokrotka” doskonale więc wiedziała, że perły podkreślają urodę, a przy tym są subtelne i eleganckie.

Daisy von Pless.

Daisy urodziła się 28 czerwca 1873 roku w rodzinie równie silnie skoligaconej z arystokracją brytyjską, co biednej. Szczęśliwe dzieciństwo spędziła w zamku Ruthin w północnej Walii i w dworku Newlands. Rodzina Daisy była Daisy von Pless uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet swojej epoki. Była adorowana, interesowała się modą, potrafiła korzystać z życia. Daleko jej było jednak do zapatrzenia w siebie. Twierdziła, że gdyby nie gorset i odrobina zabiegów poprawiających urodę, nie wiadomo czy byłaby taka znów zachwycająca blisko związana z dworem króla Edwarda VII i Jerzego V, jej brat Jerzy był ojczymem Winstona Churchilla. Ze względu jednak na skromny stan posiadania, głównym zmartwieniem jej matki uważanej za skandalistkę (miała np. zwyczaj zjeżdżania ze schodów na srebrnej tacy, co bardzo podobało się dzieciom), było jak najlepsze wydanie jej za mąż. Bogaty kandydat do ręki Daisy pojawił się w 1890 r. Osiemnastoletniej, powoli uznawanej za starą pannę dziewczynie szybko udało się okręcić poważnego Hansa Heinricha wokół palca. Choć trzeba przyznać, że ona nie zapałała do niego miłością od pierwszego wejrzenia. Przed ślubem nie kochała męża, o czym zresztą sama mu powiedziała, na co on odparł, że nie szkodzi… Była jednak dla niego pełna podziwu, że zdecydował się sprzeciwić zwyczajom swojego kraju i swojej epoki i poślubić pannę, jak na swoją pozycję, niezwykle ubogą. Pod koniec 1891 roku była już księżną von Pless. Królowa Wiktoria udzieliła młodym swojego błogosławieństwa, a wśród świadków był m.in. książę Walii, przyszły król Edward VII. Za huczne wesele i ślub w Opactwie Westminsterskim w Londynie zapłacił jej teść, Jan Henryk XI. Ojciec jej męża był zresztą jej bratnią duszą w rodzinie Hochbergów. Prof. Irma Kozina uważa, że Daisy bardziej go kochała niż swojego męża. Młoda para dostała w użytkowanie potężny zamek w Książu. Pierwsze lata małżeństwa upłynęły im na wojażach po Europie, balach, polowaniach, ucztach, na których gościła śmietanka arystokracji niemieckiej i angielskiej. Hrabia Hochberg spełniał wszystkie zachcianki młodej żony. Daisy podróżowała po całym świecie, strzelała do lwów w Afryce i błyszczała na najdostojniejszych salonach Paryża, jeździła konno i grała w ruletkę. Trudno było zatrzymać ją w miejscu. Zamknięta w czterech ścianach pałaców czuła się jak w więzieniu. Guwernantka naciągała jej uszy, uznane za zbyt małe, i ustawicznie szczypała zadarty nieco nos, by nadać mu orli kształt. Udało się. Daisy nie tylko nie zwariowała od tych zabiegów, ale na przełomie XIX i XX wieku zgodnie uznawana była za piękność. Daisy nawet w swojej epoce zadziwiała obwodem talii. Na zamku w Pszczynie można zobaczyć jej prywatne rzeczy, m. in. wysadzany turkusami pasek, który zaskakuje zwiedzających małym rozmiarem. Księżna starała się przełamać surowe niemieckie zwyczaje, nieraz zdarzało się jej wywołać skandal, gdy chociażby śpiewała przed publicznością lub ubierała się zbyt oryginalnie. Daisy urodziła czwórkę dzieci: córkę (zmarła po urodzeniu), oraz synów Jana Henryka XVII, Aleksandra i Konrada (zwanego Bolkiem). Zamek w Książu nie przypadł jej do gustu. Bardziej lubiła mniejszy pałac w Pszczynie, choć nie mogła zrozumieć, że nie było tam ani jednej łazienki. Natychmiast po przyjeździe do Pszczyny kazała wybudować łazienkę. Ponadto pierwsze jej odczucia względem pałacu były dość ambiwalentne. Pokochała za to mały zameczek myśliwski w Promnicach, który przypominał jej zamki angielskie. Miała w nim swój ulubiony pokój. Jej złoty okres zakończył się wraz z wybuchem I wojny światowej. W czasie wojny pomagała rannym żołnierzom, angażowała się w działalność charytatywną. Pomagała żołnierzom niezależnie po której stronie walczyli. Fakt ten, jak i jej angielskie pochodzenie sprawiły, że próbowano zakazać jej działalności charytatywnej, i na pewien czas musiała odsunąć się z frontu na zamek w Książu. W 1922 roku spotkał ją kolejny cios – jej mąż zażądał rozwodu i wkrótce ponownie ożenił się ze znacznie młodszą od siebie hiszpańską arystokratką Klotyldą Silva y Candanamo. Druga żona księcia wdała się rychło w romans z jego własnym synem! Skandalem żyła cała Europa. Co więcej, hiszpańska arystokratka nie tylko swego męża zdradziła z jego synem – Konradem, ale później za niego wyszła. Daisy w okresie międzywojennym mieszkała w Monachium i na Lazurowym Wybrzeżu. W kwietniu 1935 r. powróciła do Książa, ale zamieszkała w jednym skrzydle budynku bramnego, bo zamek w okresie zimowym nie był ogrzewany, a większość osobistych przedmiotów z zamku była już wyprzedana. Po śmierci Hansa Heinricha XV była jedyną już przedstawicielką rodziny mieszkającą w Książu, bo obaj jej synowie, Hans Heinrich XVII i Alexander, mieszkali już za granicą. Gdy po I Wojnie Światowej do władzy doszła partia nazistowska nie poddała się fali uwielbienia dla Hitlera. Wraz ze swoimi synami przeciwstawiała się bezmyślności polityki Hitlera, za co poniosła surową karę. Między innymi straciła jednego z synów w wyniku okrutnych przesłuchań. Podczas drugiej wojny światowej starała się pomagać więźniom obozu koncentracyjnego Gross Rosen dostarczając im paczki żywieniowe nie bacząc na konsekwencje i wbrew woli okolicznej ludności. Z domu na terenie zamku Książ w czasie II wojny światowej wyrzuciły ją władze niemieckie. Zamieszkała wtedy w willi w Wałbrzychu. Tam zmarła 29 czerwca 1943 roku, dzień po swoich urodzinach. Ostatnie miesiące i dni życia spędziła tam w niedostatku, zmarła na udar serca, w samotności. Została pochowana na pobliskim cmentarzu.

Według relacji córki stajennego Hochbergów, Daisy pierwotnie pochowano w mauzoleum rodzinnym znajdującym się w parku zamkowym. Po splądrowaniu grobowca przez żołnierzy Armii Czerwonej (trumnę księżnej rozłupano), służący postanowili przenieść jej szczątki w bezpieczniejsze miejsce. Księżna początkowo spoczęła w parku, niedaleko mauzoleum, jednak świeży grób na tyle zwracał uwagę czerwonoarmistów, że ostatecznie, pod osłoną nocy, przeniesiono zwłoki na parafialny cmentarz ewangelicki w Szczawienku (Nieder Salzbrunn). W latach osiemdziesiątych XX w. podzielił on losy wielu innych niemieckich nekropolii z terenu Dolnego Śląska: został zrównany z ziemią, bez przeniesienia znajdujących się na nim szczątków, a później wybudowano tam osiedle domów jednorodzinnych. Przez kilkadziesiąt lat miejsce pochówku księżnej utrzymywano w ścisłej tajemnicy. Sekret został ujawniony dopiero kilka lat temu, za zgodą wnuka Daisy, księcia Bolka Hochberga von Pless. Miejsce pochówku Daisy było trzymane w tajemnicy podobno ze względu na podejrzenie, iż została pochowana w swoim 6-metrowym naszyjniku z pereł, który dostała od męża. Naszyjnik musiał być niewyobrażalnie kosztowny (podobno przy łowieniu pereł do niego zginął jeden z poławiaczy), toteż uważano, że może stać się łupem złodziei. W obliczu tego, jak zawiłe były losy mogiły księżnej, trudno w tę wersję uwierzyć. Disy pisała pamiętnik. Został on wydany pod tytułem „Taniec na wulkanie” przez wydawnictwo Arcana.

Klątwa poławiaczy pereł.

Jan Henryk von Hochberg, baron na Książu i książę Pszczyński obiecał żonie sznur pereł długości kilku metrów. Daisy patrzyła z pokładu jachtu jak gromada tubylców znika w błękitnych falach morza, by szukać muszli perłopławów. Podobno jeden z nich zmarł na oczach Pani na Książu i Pszczynie z nadmiernego wysiłku przeklinając tę, którą miały zdobić zdobywane z tak wielkim trudem perły. Po ślubie młodzi księstwo von Pless, zanim udali się do swoich dóbr w Książu i Pszczynie wyjechali w trwającą kilka miesięcy egzotyczną podróż. Trasa tej wędrówki wiodła przez wybrzeża Afryki. W Zatoce Adeńskiej wydarzyła się historia, która mogła przypominać się i po latach pięknej księżnej w tragicznych chwilach jej życia. Klątwie poławiacza pereł księżna pszczyńska mogła przypisywać późniejsze dramatyczne wydarzenia z jej życia: śmierć pierworodnej córeczki, postępującą chorobą (według opinii dzisiejszych lekarzy analizujących opisywane w listach i pamiętnikach z epoki objawy było to stwardnienie rozsiane), która młodą i urodziwą jeszcze kobietę przykuła do wózka inwalidzkiego. Tragedii w życiu Daisy było więcej. W czasie I wojny światowej prześladowano ją i oskarżano o bycie angielskim szpiegiem, tuż po wojnie maż opuścił ją dla o wiele młodszej hiszpańskiej piękności, a w 1936 w niejasnych okolicznościach zmarł jej najmłodszy, zaledwie 26-letni syn Bolko. Wybuch II wojny światowej zastał ją w ukochanym Książu. W zamku została sama z wierną jej służbą. W 1941 władze Rzeszy konfiskują majątek znajdujacy się w rękach Hochbergów od 1509 roku, a Daisy została przeniesiona do Wałbrzycha, tam też umiera 29 czerwca 1943 roku. I tutaj pojawia się początek tajemnicy słynnego sznura pereł. To z nim prawdopodobnie została pochowana. Gdy w 1945 roku do Książa zbliżała się armia radziecka służba przeniosła trumnę mauzoleum w nieznane miejscu, obawiając się sprofanowania grobu. Dzisiaj nie wiemy gdzie jest grób Daisy, jak również i jej słynne perły, może i dobrze, ponieważ te dwa pytania nurtują nie tylko historyków, ale i na pewno rabusi, poszukiwaczy skarbów.

 

23
Sierpień
2013
22:58

Filipa i Apolinarego - wszystkiego dobrego

Prawdopodobnie lepiej być nie może. Dobrego weekendu.

20
Sierpień
2013
06:58

Bernarda i Sobiesława - wszystkiego dobrego

Wczoraj Jurek Łapiński na 69 spektaklu 32 OMDLEŃ zagrał z nami pierwszy raz rolę, którą grał dotąd Ignacy Gogolewski, od dziś obaj panowie będą grać tę rolę na zmianę.

W Warszawie wybiera się nowego szefa od kultury. Wybiera się w drodze konkursu. Czekamy. Chciałoby się, żeby był to człowiek światły, otwarty, odważny, świadomy, że stanowisko to jest odpowiedzialne, a zadanie arcykapitalne, zreformować i zarządzać, dbając o dziedzictwo i ciągłość życia kulturalnego w mieście. Krajobraz, w którym przyszło temu komuś „zakładać ogród”, dziki, nieuporządkowany, nawet bolesny. Miejmy nadzieję, że założy ogród angielski, a nie francuski, zbyt równo przycięty i zaplanowany. W świecie teatralnym bałagan, nieporządki, mam wrażenie największe. Czekamy. No i żeby miał lub miała, bo być może będzie to kobieta, dobry gust, brak uprzedzeń, miłość do sztuki we wszelkich jej wariantach, rodzajach, formach, wydaniach i świadomość, że sztuka jest nie tylko dla koneserów rzadkich roślin, że potrzeba jej dla wszystkich, że codzienna kultywacja zwykłego trawnika jest tak naprawdę zadaniem największym. Trudno jest postawić słowo odpowiedzialność przy słowie sztuka, ale takie jest zadanie urzędnika.

Do tego stopnia znam ludzi, że coraz bardziej kocham zwierzęta – zwykł powtarzać jeden z moich przyjaciół. Od jakiegoś czasu rozumiem, co ma na myśli. Faktem jest, że ludzie sądzą innych po sobie, złodziej myśli, że wszyscy kradną, a artysta myśli, że wszyscy mają wyobraźnię i serce. Nic bardziej błędnego. Ale trzeba się starać za wszelką cenę zaczynać stosunki z ludźmi od otwartości, zaufania i domniemania dobrej woli. Choćby tyle. Ja nie chciałem źle – powiedział mi ktoś ostatnio. No mam nadzieję – odparłam – jeszcze by tego brakowało, żeby pan chciał. (Nienawidzę głupoty i bezmyślności – tej nienawiści nie mogę się pozbyć.)

Kupiłam sobie koszulkę, na której wydrukowana pani zjada żyletkę, nie mogłam się oprzeć.

Tak się kręcę dookoła muzycznych rzeczy do repertuaru naszych teatrów. Mam trzy, cztery pomysły, ale ….wszystkie drogie i wszystkie paradoksalne ryzykowne. Kto to widział, żeby muzyczne rzeczy były ryzykowne z założenia…a jednak. Musical o chorej na raka? Ryzykowne. Albo mała opera w teatrze? Także ryzykowne. Marzy mi się „Piotruś i wilk” – balet. Co mi chodzi po głowie! Prowadzę teatr, a nie ogród sztuk!

W każdym tekście teatralnym, który czytam ktoś jest chory na raka lub na raka umiera. Już nie mogę!

Jeszcze 3 Omdlenia, 3 Weekendy z R. wyjazd do Lądka Zdrój na spotkanie z publicznością, próby generalne, premiera… i jadę w Dolinę Loary zwiedzać zamki. To prezent dla mnie od Dobrego Człowieka. Biorę aparat fotograficzny i zostawiam wszystkie zobowiązania i nawet myśli. Odkładam myśli do powrotu.

Bardzo mnie rozśmieszyło ostatnio, jak jeden z dyrektorów teatrów dramatycznych, krzyczał, że nie może mieć do mnie krytyka pretensji, że nie jestem Piną Bausch, no nie może! Bo nie jestem! I nic na to nie poradzę! A Pina Bausch podoba się tylko krytykowi i jego koleżankom! A ja jestem dyrektorem państwowego teatru! Mam zobowiązania wobec reszty społeczeństwa także!!!

Zapytałam ostatnio Sławka Pietrasa i pana Pawła Chynowskiego, znawców wielu rzeczy, także teatru tańca i baletu, czy umieliby określić najistotniejsze różnice między Teatrem Tańca Konrada Drzewieckiego, Teatrem Tańca Tomaszewskiego, Wycichowskiej, Kresnika, Bausch – spojrzeli na mnie jak na prymitywa. Tego się w ogóle nie da porównać!- krzyknęli.

Idę sobie kupić książkę „Zamki nad Loarą”, a kończę czytać „ Mikołajską”. Dzienniki i listy Mrożka wezmę w podróż.

Panie Boże, bardzo Ci dziękuję, że nie żyję w Egipcie, Iranie, Afganistanie lub w innym miejscu na ziemi, gdzie ludzie głodni i nieszczęśliwi, gdzie wojny i tragedie. Bardzo Ci dziękuję za to, że mogę zajmować się teatrem, czytać w spokoju a moje dzieci mogą uczyć się i pracować. Bardzo Ci Panie Boże dziękuję. Jestem zobowiązana. Odwdzięczę się, na ile mnie stać. Będę starała się być Człowiekiem. Człowiekiem w czasach sytości, pokoju, jednak, a w takich czasach człowiekiem być łatwiej.

15
Sierpień
2013
16:50

Marii i Napoleona - wszystkiego dobrego

Dziś rano w Nicei umarł Sławomir Mrożek. Pojechałam do Nieborowa. Zawsze ten Nieborów i Arkadia u mnie gdzieś obok śmierci.

10
Sierpień
2013
05:30

Borysa i Wawrzyńca - wszystkiego dobrego

Szanowni Państwo, sierpień jest jak każdy w kalendarzu, miesiącem rocznic i dni ustanowionych jako wyjątkowe,

1 sierpnia mamy Narodowy Dzień Pamięci Powstania Warszawskiego,
2 sierpnia to Światowy Dzień Pamięci o Zagładzie Romów,
6 sierpnia Święto Przemienienia Pańskiego,
9 sierpnia to Międzynarodowy Dzień Ludności Tubylczej na Świecie,
10 sierpnia to Dzień Przewodników i Ratowników Górskich,
12- Miedzynarodowy Dzień Młodzieży,
13- Międzynarodowy Dzień Osób Leworęcznych,
14- Dzień Energetyka,
15- Święto Wojska Polskiego i Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny,
19- Światowy Dzień Pomocy Humanitarnej,
23- Dzień Lotnictwa i Międzynarodowy Dzień Pamięci o Handlu Niewolnikami i Jego zniesieniu ,
28- Święto Lotnictwa Polskiego,
29- Międzynarodowy Dzień Sprzeciwu wobec Prób Jądrowych i Dzień Straży Gminnej,
31 sierpnia to Dzień Solidarności i Wolności,

A ja postuluję żeby dzień 9 sierpnia, dodatkowo ustanowić Dniem Protestu Przeciwko Takim Napisom  jak ten który zobaczyłam 9 sierpnia na samochodzie jadącym ulicą Piękną, która stałą się mniej piękna, po tym przejeździe. To niby żarcik, i mój i także właściciela tego samochodu, jak mniemam, ale jest to żart i drobiazg, nie do końca.

Dobrego dnia. Ja dziś w Olsztynie w „Białej bluzce”.

 

06
Sierpień
2013
10:03

Sławy i Jakuba - wszystkiego dobrego

• Tyle się dzieje, że nie mam czasu usiąść i cokolwiek napisać. Doszłam co prawa do perfekcji robienia kilku rzeczy na raz, ale straty są wielkie. Na przykład, jem kotlet i już liżę loda, popijając kawą. Wszystkie dania na raz, a strasznie mi potem żal smaków w „czystej postaci”. Tak jest ze wszystkim. Piszę ubierając się, śpię oglądając telewizję, chodzę na spacer z psem jedząc śniadanie w hotelu Rubinstein, gdzie prawdopodobnie urodziła się Helena Rubinstein i omawiając to z reżyserem filmu na inny temat. Stoję biegnąc i biegnę stojąc. Telefonuję zastanawiając się, odchudzam się jedząc, itd itp. Nie zwracam uwagi na szczegóły, nie zapamiętuję istotnych informacji, tylko wrażenia i emocje, a ponieważ życie generalnie traktuję emocjonalnie, jestem sobą sama zmęczona i co chwilę uciekam od siebie samej i udaję, że to nie ja byłam przed chwilą. Że to był ktoś męczący mnie, ale nie ja.

• Remont w Och- Teatrze powoli dobiega końca i aktorzy będą mogli za chwilę wyjść z piwnic i zainstalować się w „luksusach”, gdzie dwie toalety, prysznic i okna. Mało miejsca, ale znika mieszkanie, w którym dawni właściciele czyli pracownicy Kina Ochota mieszkali z 50 lat bez remontu, a my po nich. Zostawiliśmy jednak na drzwiach ich napis sprzed lat- NIE BUDZIĆ! – bo się z nim zrośliśmy.

• Spektakle plenerowe przy Grójeckiej dzieją się i należałoby przyznać medal za bohaterstwo i wytrwałość i aktorom, i publiczności. Miłość do teatru i granie w tych upałach, często w słońcu, zdumiewa. FLAMENCO NAMIĘTNIE tańczone, grane i śpiewane w takiej temperaturze to agonia dla artystów i zgon po spektaklu. Publiczność, z wachlarzami, wodą i pod parasolami zadowolona jednak.

• Spotkałam moją siostrę niewyspaną. Zapytałam jaki powód. Odparła, że miała koszmarną noc, meczący sen, umordowała się całą noc chcąc pogodzić w swoim śnie Alicje Bachledę- Curuś z Collinem Farrelem. Nie udało jej się i tej męki nie zapomni nigdy. Śmiałyśmy się z tego pół dnia. Oto jak mogą splątać rozsądną skądinąd i nie zajmująca się „tymi sprawami” kobietę, mieszkańcy masowej wyobraźni, wpychani w jej życie na siłę przez media.

• Przygotowuję się do jesiennej reżyserii „ Przedstawienia świątecznego”, robię skreślenia, omawiam scenografie i kostiumy, cieszę się na tę pracę i mam zamiar bawić się robiąc tę farsę do grudnia.

• Słucham w samochodzie audiobook’ów z książek Kapuścińskiego, czytam na ebooku klasykę teatralną dostępną w empikach w Internecie za darmo (co za cudo! choćby Bałucki), a w papierowej wersji wpadłam w „Mikołajską. Teatr i PRL” jak śliwka w kompot. Pławię się i „ krzepnę”, poznając dokładnie ten nieprawdopodobny życiorys.

• Kraków z DANUTĄ W. za mną. Każdego dnia 500 osób na Sali, mimo że drugiego dnia popsuła się klimatyzacja i szwankowały dwa głośniki. Wspaniała publiczność i dobre przyjęcie, ale ja przy tym piecyku piekącym szarlotkę w tej aurze traciłam chwilami przytomność i grałam już jak we śnie. Taksówkarze w Krakowie wożą ludzi 100 km/godz., po tych wyboistych drogach, a w Warszawie po powrocie taksówkarze pod Dworcem Centralnym nie biorą psów do samochodów, i z Sonią zostałyśmy na lodzie. Zabrał nas jakiś miły taksówkarz, jak się okazało mój kolega z podstawówki, Ryszard.

• Hydraulik w leśnym domu podłączył kran do szlauchu służącego do podlewania roślin na zewnątrz do rury z ciepłą wodą, i sadziłyśmy z mamą i Marysią kolejne rośliny podlewając je gorącą wodą. Było uroczo. Mama mówiła – ale to słońce szybko nagrzewa tę wodę w wężu! Trzy wariatki. Dopiero pies się zdziwił ta ciepłą wodą , bo go polałyśmy dla ochłody i zrozumiałyśmy, że coś jest nie tak.

• Strasznie dużo chcą wywiadów ze mną, bo to ogórkowy sezon, a ja w Warszawie albo na wyciągnięcie ręki. I plotę co tam trzeba, odpowiadam o co mnie pytają, a pytają bez wiedzy żadnej i byle co.

• Przeżyłam coś bardzo zabawnego o pouczającego ostatnio, czytając biografię Steve’a Jobsa. Daty, daty, daty, a ja w głowie z powodu grania DANUTY, też daty, daty i daty. Jakoś nie mogłam się opędzić od porównywania i łączenia wydarzeń tu i tam. Wybijanie się na wolność poprzez indywidualny komputer i dostęp do świata bez ograniczeń, było linearne z polską walką o wolność. Z powstawaniem Solidarności. Daty te same. Kamienie milowe w tych samych momentach.

• Jesień pracowita czyha za plecami, propozycje, wyjazdy. Ameryka i Kanada z DANUTĄ W., reżyseria w Och-Teatrze , film i dziesiątki jakichś próśb. Kalendarz się zapycha. W obu naszych teatrach pięć premier jeszcze tego roku.

• 30 sierpnia – KONSTELACJE – w Teatrze Polonia.

• 21 września – PIERWSZA DAMA – Och-Cafe Teatr

• 19 października – ROMANCA – Och-Cafe Teatr

• 16 listopada – ALICJA +ALICJA – Och-Cafe Teatr

• 14 grudnia – PRZEDSTAWIENIE ŚWIĄTECZNE – Och-Teatr

• 31 grudnia – DEPRESJA KOMIKA – Teatr Polonia.

• Na razie leniuchuję. Przeczytałam w nocy monodram o bezrobotnej (byłej szefowej telewizji) i jestem przerażona. Dobrego dnia.

• Jakieś zdjęcia dodam jak będę prała, lub jak będę u dentysty. Pa.

01
Sierpień
2013
06:54

Piotra i Justyny - wszystkiego dobrego

Dziś o 17:00 zatrzymajcie się w biegu, zamilknijcie i pomyślcie. Minuta. Minuta ciszy. Minuta szacunku. Minuta. Minuta naszej wspólnoty także.

28
Lipiec
2013
11:48

Wiktora i Innocentego - wszystkiego dobrego

Wczoraj 150. przedstawienie WEEKENDU z R. Odbyło się ono przy pełnej sali złożonej ze 470 widzów, rozbawionych i niespodziewających się, tak jak i my, grający na scenie, że czeka nas niespodzianka, dodatkowa zabawa i radość, po zapaleniu świateł drugiego aktu, okazało się, że stoją na scenie aktorzy z innej obsady. Przyjechała z Krakowa na ten wieczór Kasia Gniewkowska i w drugim akcie zastąpiła Olę Justę, oraz ściągnął z wakacji Cezary Żak i stał na scenie w miejscu Leszka Łotockiego (do kompletu brakowało tylko Jacka Poniedziałka, który gra role Roney’a w dublerze z Rafałem Mohrem). Cała niespodzianka przygotowywana była w tajemnicy przed nami, pozostałą częścią obsady i w związku z tym zdumieniu, radościom i krzykom nie było końca. Mam wrażenie, że publiczność była na początku nieco zdezorientowana, ale potem zabawa ruszyła na całego.

Tyle radości przyniósł nam ten utwór! Tyle radości, i nam, i publiczności. Napisany przez Hawdona specjalnie dla nas, dla Och-Teatru, został skrojony „na miarę” perfekcyjnie. Dziękujemy publiczności za to, że zechciała być z nami tyle wieczorów, za tyle śmiechu i wszystkie te okrzyki „dopowiedzenia” w rodzaju – To mąż! lub – O matko to jej mąż! – które się wymknęły głośno i wszyscy je usłyszeliśmy z wielką przyjemnością.

Życzyliśmy sobie potem jeszcze wielu spektakli, bo kochamy to grać i lubimy życie i dni z tym spektaklem wieczorami. Wczorajszy wieczór był jednym z najpiękniejszych teatralnych jakie przeżyłam. Z latami doceniam coraz bardziej i przyjaźń, i lojalność, i radość, i przyjemności. Dziękuję wszystkim za wczorajszą RADOŚĆ, była czysta jak łza, bezpretensjonalna i szczera. Niezmącona żadnym cieniem czy troską.

Dziś gramy raz jeszcze.

 

22
Lipiec
2013
15:10

Magdaleny i Bolesława - wszystkiego dobrego

  • Wróciłam. Jestem od tygodnia. Od tygodnia pracuję. Fundację zastałam w kondycji imponującej. Premiera CZERWONEGO KAPTURKA na Placu bardzo udana, ilość widzów przechodzi w tym roku nasze wszelkie oczekiwania. W sobotę i niedzielę było ponad 700 osób, a reakcje widzów, nie tylko dzieci imponujące. – To wilk!!!! To wilk!!! – do Kapturka, ostrzeżenia- na całe gardło, z całej siły, pełne emocji i zaangażowania. Jak powiedział ktoś z naszej Fundacji – Świat się zmienia a dzieci wciąż takie same, spontaniczne i prawdziwe. Warto dla nich grać. Teatr do N-tej potęgi. Teatr, tylko dwieście razy bardziej, przy takich Widzach.
  • Zagrałam już i SHIRLEY i zagraliśmy OMDLENIA, w Och-u i MADAY’e oba i TRZEBA ZABIĆ STRASZĄ PANIĄ i POCZTÓWKI Z EUROPY. Za chwilę DANUTA W. i BIAŁA BLUZKA. W weekend – WEEKEND z R. W sobotę 150. przedstawienie.
  • Wróciliśmy ze Świnoujścia z Karuzeli Cooltury, gdzie DANUTA W. miała reprezentację na sali w Niemczech z trzema Paniami Prezydentowymi na widowni. Danusia Wałęsa widziała spektakl po raz piąty, pani Prezydentowa Anna Komorowska pierwszy raz, tak jak i pani prezydentowa Niemiec, pani Daniela Schadt. Po spektaklu gratulacje i wzruszenia. Pani prezydentowa Niemiec, jakoś poruszona nadzwyczajnie, i spektaklem i ta historią, naszeptałyśmy się do ucha, obie wzruszone. To był dla mnie wyjątkowy wieczór. Mam nadzieję że dla widzów także, i z Polski i z Niemiec.
  • Jedna pani w Świnoujściu, przy stoliku śniadaniowym obok mojego, do koleżanki: -Wie pani, zadzwoniłam do lekarza, że się źle czuję, a on na to, żebym schudła. Że to zastępuje przynajmniej w 50 procentach lekarstwa. Wyobraża sobie pani! Zmienię chyba tego lekarza. Ja tu cukrzyca i kręgosłup, ciśnienie, cholesterol, potrzebuję pomocy, dobrych leków …a on… żebym schudła! Niesłychane!
  • W hotelu w Świnoujściu, świetne baseny, SPA, sauny, bicze wodne. Świetne. Raczyliśmy się z Jurkiem Stuhrem, tymi niespodziewanymi możliwościami, zachwyceni. Wielu Niemców, często bardzo starszych.
  • Z jednym z tych niemieckich starszych panów miałam taka przygodę: Rano, wsiadłam do windy i jadę na wywiad. Na drugim piętrze wsiada starszy pan i naciska piętro drugie. Drzwi się natychmiast otwierają. Zdziwiony, więc mu tłumaczę, że wsiadł na drugim i nacisnął drugie, więc to, że drzwi się otworzyły, to normalne. Uśmiechnął się do mnie miło. Zaniechał prób i pojechał ze mną na dół. Tam wysiadł. Wracam z wywiadu, po godzinie, tenże pan wsiada z sąsiedniej windy, rozgląda się i wchodzi ponownie do windy ze mną, naciskam czwarte, on naciska drugie. Winda zatrzymuje się na drugim, on nie wychodzi, drzwi się zamykają, jedzie ze mną. Ja wysiadam na czwartym, ostatnim, on wychodzi ze mną. Piętnaście minut później wychodzę znowu, na kolejne na tym festiwalu zajęcia, pan stoi dalej przed windą na piętrze czwartym. Wsiadamy razem, ja naciskam parter, pan piętro drugie. Winda się zatrzymuje na drugim, on nie wysiada. Mówię mu, że to drugie piętro, że chyba powinien wysiąść. Uśmiecha się miło. Wysiada. Za chwilę znów drzwi się otwierają, na tym samym piętrze i on wsiada ponownie. Przywołał windę, zanim zdążyłam odjechać. Nic nie rozumiem, ale też się nie odzywam. On wciska znów drugie. Drzwi się otwierają. On znów nic nie rozumie. Tłumaczę mu, że znów na drugim wcisnął drugie. Uśmiecha się do mnie miło i jedzie ze mną na parter. Wracam po godzinie. Pan czeka przed winą ….Zrozumiałam że on tak jeździ od dwóch godzin i nie może trafić ….zaprowadziłam pana do recepcji. Zaczęli go pytać jak się nazywa i szukać numeru jego pokoju…Mój Boże, przestraszyłam się … żeby mnie tylko kiedyś ktoś zaprowadził do recepcji i mi pomógł, kiedy się zgubię w windzie. Zasmuciła mnie ta historia niewspółmiernie do sytuacji.
  • Zjedliśmy z Jurkiem Stuhrem absolutnie rewelacyjną kolację w jednej z najlepszych restauracji włoskich w jakich jedliśmy. Jest taka w Świnoujściu, nazywa się Toscana. Pyszne, pyszne! Od oliwy którą postawiono na stół, po dania główne. Delicje. Dawno tak dobrze i naprawdę po włosku nie zjedliśmy. W Świnoujściu. Właściciel restauracji zapraszał w październiku, kiedy wrócą oboje z żoną z Włoch, z Toskanii i przywiozą nowe specjały, oliwy, wina i przepisy. Chwalił się, że mają stałych klientów, z Warszawy, którzy przyjeżdżają specjalnie do nich na te coroczne, październikowe nowości w karcie. Miło.
  • Samotne kobiety nie mogą nosić bransoletek, bo nie ma im kto ich zapinać. Mam znajomą, którawiecznie nosi bransoletkę w torebkach, bo rano wkłada ją do torebki zamierzając w ciągu dnia poprosić kogoś o uprzejmość jej zapięcia i albo nie znajduje nikogo takiego, albo zapomina, że w torebce bransoletka cierpliwie czeka na zapięcie.
  • Ostatnio wysypał się worek z tekstami o molestowaniu. Czytam i wyć mi się chce. Teksty dla młodych aktorek, młodych aktorów. Molestowani przez ojców, matki, księży, nauczycieli, nauczycielki. Mam dosyć, od samego czytania. A jeszcze to oglądać?! Uznałam, że naszej widowni nie zrobimy takiej krzywdy.
  • Wszyscy już chyba przeczytali biografię Steve’a Jobsa. Fascynujące. Poruszające szczególnie, kiedy uświadamiamy sobie czytając, jak zmienił nasze życie, jak zmienił świat. Dla mnie poruszające także od strony dat, porównywania ich z historią w Polsce. To tak wszystko niedawno. Pierwszy MAC. Wczoraj rozmawiałam o faktach szokujących z jego życia. O adopcji, poczuciu odrzucenia, o poszukiwaniach religii, medytacjach, niemyciu się, wariackich dietach, medytowaniu, chodzeniu na boska i narkotykach. O charakterze. Empatii. Bezwzględności, stanowczości….nie ma w tym żadnej prawidłowości, zależności między takimi, tego typu elementami a sukcesem. Jest tylko inteligencja, wyobraźnia, upór, talent bardzo szeroko pojęty i pracowitość. Ja „kocham” moje komputery. Szczególnie Mackintosha. Zawsze zastanawiałam się dlaczego taka nazwa. Teraz wiem.
  • 14
    Lipiec
    2013
    22:06

    Marceliny i Bonawentury - wszystkiego dobrego

    DRUGA NIEDZIELA WAKACJI

    W Polsce artykuły o mnie pt. „Janda szalała w samolocie”, po zamieszczeniu poprzednich wpisów, z poprzedniego tygodnia. I zdjęcia podobierane sprzed lat, jakieś, nie wiem z jakich momentów. Mama dzwoniła rozbawiona. Mądra kobieta. A oni? Żałosne. Dla maluczkich radość. Że piję. Choć komentarze ludzi podobno, typu – a niech się kobita napije, tak ciężko pracuje…albo coś koło tego. Bardzo dziękuję.

    A my tu wszyscy po dwudniowej wycieczce wykończeni! No po prostu wykończeni. W międzyczasie zapanowały upały. „Zapanowały upały” – żenujące określenie.  W południe uznałam na plaży, że umieram, wpadałam w piekielną otchłań, paliło mnie wszystko i zatykał żar, tak więc poparzona, literalnie poparzona, udałam się do chłodnego domu, spać mianowicie….

    Melduję, że z tego da się zrobić kilka artykułów, po tytułach dopisawszy trochę zmyśleń, podpowiadam tytuły:

    Janda (61 l.) wykończona.

    Janda (61 l.) umiera na plaży.

    Janda (61 l.) wpada w piekielną otchłań.

    Janda (61 l.) poparzona.

    Potem „miła” noc, nieprzespana. Bo zachowałam się, jakbym grała w lalkowym filmie czeskim – „Sąsiedzi”. Można by o mnie zrobić taki film. Zagrałabym, brawurowo i do tego tanio. Otóż….położywszy się późną nocą umęczona do łóżka aparat fotograficzny włączyłam do ładowarki, z aparatu wyjęłam kartę pamięci i wepchnęłam ją do komputera, nie w tę dziurę, ale za to na siłę, no i się zaczęło….Moje towarzyszki wakacyjne spały w pokojach nieświadome moich mąk, a ja najpierw próbowałam tę kartę wyjąć nożem, potem gwoździem, następnie widelcem, zakładką metalową do książki, nożyczkami i nic. Po czym dostrzegłam maleńką szparkę z jednej strony. Zaczęłam szukać wykałaczki, zapałki lub patyczka. Nie znalazłam, ale za to wyczerpała się bateria w komputerze, bo cały czas sprawdzałam czy ta karta jednak tam nie działa przypadkiem, że może to jednak właściwa dziurka. Idąc z komputerem do sypialni, potknęłam się o sznur od komputera na schodach i boleśnie upadłam, ratując jednak komputer. Podłączyłam go do ładowania, a sama przemyśliwałam jak wyjąć tę cholerną kartę. O 5:00 rano dalej zdjęć z karty nie wydostałam, czekałam aż obudzi się Zuzia, żeby od niej pożyczyć pęsetkę, bo co jak co, ale pęsetkę Zuzia ma zawsze.  O 6:30 nie wytrzymałam i obudziłam ją, prosząc o pożyczenie pęsetki. Okazało się, że tym razem jej nie ma. Ale za to, uświadomiłam sobie, że już pewnie są otwarte sklepy. Pobiegłam i kupiłam w czterech różnych sklepach cztery pęsetki różnej grubości, bardziej i mniej wygięte na końcach, wróciłam do domu, ale koszmar trwał dalej. Żadna z pęsetek się nie nadawała, nie wchodziła, nie mogła uchwycić karty, nieźle już w międzyczasie zmasakrowanej, głównie przez gwóźdź. Po dwugodzinnej męce zdołałam jedną z pęsetek wyciągnąć zniszczoną doszczętnie kartę, nie mówiąc już o tajemniczej dziurze w komputerze, która to dziura, do tej pory nie wiem do czego służy. Całą tę opowieść snuję tylko i wyłącznie w celu uświadomienia Państwu, co potrafi zdziałać kobieta używając sprzętu  zaliczanego do wyższej technologii. Pana, który zajmuje się moim komputerem proszę o nieczytanie tego strasznego opisu. Karta zepsuta. Komputer nie działa.

    Tyle głupot politowania godnych. Za to da się z tego napisać artykuły pod tytułami:

    Janda ( 61 l. ) być może zagra w lalkowym czeskim filmie.

    Janda( 61 l.) obniża stawki. Z powodu braku propozycji.

    Janda ( 61 l.) dostrzegała dziurkę. Traumatyczne przeżycie nocne.

    Janda ( 61 l.) boleśnie poraniona.

    Janda ( 61 l.) powie nam, do czego służy pęsetka. Żenująca noc. Itd. itp…

    No i tak dalej, można bez końca. Artykuły też mogę napisać. Dla Super Expressu, a potem reszta przedrukuje.

    Skończmy z tym.

     

    DRUGA NIEDZIELA WAKACJI WIECZOREM.

    Przeczytałam na plaży książkę, wywiad, dany pani Karolinie Morelowskiej, przez ks. Adama Bonieckiego. Alfabet ks. Adama  Bonieckiego pod tytułem „Czasem trzeba zażartować” i jestem z a c h w y c o n a! Ludzie! Przeczytajcie tę książkę z miłości do siebie. Cóż to jest za lektura! Jak łyk świeżego powietrza. Po głowie błądzą zapamiętane zdania, a prostota i ton tych wypowiedzi, wspaniały. A co zdanie to uśmiech. – Tylko młodzi ludzie pytają – kiedy dojedziemy. – 15 minut śmiechu dziennie, to kąpiel dla duszy, a dusza nie pyta z czego się śmiejesz, więc wszystko jedno, trzeba się śmiać,  byle szczerze i głośno. Ks. Boniecki  mówi o wolności, która się nierozerwalnie łączy z odpowiedzialnością, o miłości, także o miłości do siebie samego, o tolerancji i równości. O łatwości i formie, o Jerozolimie. O głupocie i apetycie na życie. O złości, luksusie, nieśmiałości. Mądre i ożywcze.

    Zaczynam liczyć dni do wyjazdu i cierpieć, że czas pędzi.

     

    DRUGI PONIEDZIAŁEK  WAKACJI.

     

    Wczoraj upalna plaża. Parzące słońce i nagle ulewa w słońcu. Deszcz lał się z nieba strumieniami, a słońce nie zachodziło. Nie wiem z jakiej to chmury było, bo chmur nie było, ale było cudnie. Popołudniu znacznie się ochłodziło. Zuzia zarządziła kolejną wycieczkę.

     

    Wieczorem siedzieliśmy w jakiejś trattorii, w małym miasteczku,  przy jakiejś drodze miedzy Sieną a Grosseto, grała  nadzwyczajna muzyka, a Wojtka telefon rozpoznał muzykę, płytę, wykonawców, no i się zaczęło…Zainstalował w naszych telefonach tę aplikację i za wszelką cenę postanowiłam sprawdzić czy to coś, rozpozna Magdę. Jej głos. Artur chodził z Magdą za restaurację, za pobliski kościół, żeby nie myliły się muzyki. Magda, co tam umie,  śpiewała do telefonu, ale telefon głupiał…i Jej nie poznawał. No nic, musi pewne mieć komplet i rozpoznaje piosenki także po instrumentacji, całość. Szkoda. Ale zabawa była. A moim zdaniem Świerszcze by rozpoznał, nawet a capella, ale Ona Świerszczy nie chce śpiewać, nawet w nocy za kościołem.

     

    Kupiłyśmy sobie kolejne buty, nie wiemy po co, założyłyśmy i wszystkie nogi (6 nóg razem) mamy obtarte i w pęcherzach. Kobieta to kobieta, mercedes to mercedes- jak mówią Niemcy. Pewne sprawy są pewne, nie zmieniają się nigdy i zawsze na nie można liczyć.

     

    Od kilku dni na plaży podczas obiadów obserwuję parę, małżeństwo, bogatych ludzi, sądząc po przedmiotach, które ich otaczają,(pewnie są też właścicielami jednego tu z domów), którzy nie odezwali się do siebie ani słowem od kilku dni. Leżą obok siebie, opalają się, jedzą obiady w plażowej restauracji, zbierają się, odchodzą, przychodzą. Milcząc. Nawet na siebie nie patrzą! Nawet przypadkiem! Śledzę to. Nie spuszczam już teraz z nich oka, zaintrygowana.  Wczoraj, nawet podczas nagłej burzy i piorunów… nic. Nic. Ona anorektycznie chuda i po operacjach twarzy, on z ostatnimi śladami świetności, zaczytani w gazetach, obojętni na innych i świat, i …na siebie. Wielu jest ludzi żyjących obok, ale Ci ….tak bardzo, że aż to widać i „słychać”.  To ich wielkie milczenie na całej plaży. Aż boli.

    Był kiedyś taki żart, nie pamiętam go dokładnie, ale mniej więcej….Żona wchodzi do jadalni, w masce gazowej na głowie i pyta męża – no jak? Jak wyglądam? A mąż, na to – Dobrze. A co? Zgoliłaś brwi?

     

    Obejrzałam w nocy na pożyczonym komputerze „Śmierć w Wenecji” , bo wzięłam ze sobą, na bezsenne noce. Przypomniały mi się młodzieńcze fascynacje i wiele spraw, sprzed lat, podczas oglądania tego filmu.  Ach, nawet gdybym chciała je opisać, choćby tylko śladowo, dać kształt, niemożliwe, niemożliwe, tak to skomplikowane i nieuchwytne. Trzeba by pisać i pisać. Zostanę z tym sama.

     

    Wczoraj fotografowałam deszcz. Mamy tu wszyscy wiele zdjęć. Wymienimy się nimi i po powrocie, ofiaruję Państwu część w prezencie. Magda zrobiła mi zdjęcie w kapeluszu, warto było kupić ten kapelusz.

     

    Czytam sztuki teatralne. Wczoraj dwie o starości i odchodzeniu, jedna o Alzheimerze. Nikt tego nie będzie chciał oglądać, a napisane dobrze, nawet bardzo dobrze, tyle że niezaskakująco, oryginalnie, a to grzech pierwszy. Przewidywalność. Dobre dialogi i charaktery, zawodowo, ale….No i żadna nie ma happy endu, a to by było oryginalne w omawianych przypadkach.

    Jeszcze pięć dni do wyjazdu.

     

    DRUGI WTOREK WAKACJI.

     

    Plaża z burzą. Już ustaliła się reguła, rano słońce, od 14:00 zaczyna grzmieć, po 16:00 ulewna burza. Burza wielkiej urody, strugi wody w pełnym słońcu! Jakby się pogoda upiła, potem po fajerwerkach świat smutnieje, wpada w depresję, kończy się słońce i robi się smutno, chłodniej i szaro.

     

    Zastanawiałam się wczoraj, dlaczego mamy teraz takie tematy w kinie, dlaczego kino zajmuje się ostatnio tylko chamami, pijakami, złodziejami, ludźmi niskiego statusu społecznego i ludźmi cwanymi i głupimi. Ludźmi nie wartościowymi. I myślałam sobie, co to był za czas, jakie miałam szczęście, że w moich czasach robili filmy Bergman, Visconti, Zeffirelli, Fellini, Bunuel czy Wajda i co to były za tematy! Dziś inteligencją i inteligenckimi tematami zajmuje się już tylko Woody Allen, choć u niego „inteligencja pracująca”. W każdym razie, nie ma świata do którego można aspirować, ani ludzi. Filmy biograficzne zostawmy na boku.

    Przeczytałam jednym tchem, na plaży, jakąś książkę, półpornograficzną. Załadowana była do pocket booka, którego mam tu że sobą, książka niespodzianka. Bonus dla kupujących. Czego to ludzie nie wypisują. Ale czytałam nawet w deszczu.

     

    Przeglądam swój kalendarz po powrocie i włos mi się jeży na plecach. No cóż….dam radę.

     

    Remont w Och-Teatrze trwa. Dostaję każdego dnia zdjęcia. Dzielna Marysia. Idzie z tym remontem jak burza. I grają jednocześnie, bez garderób, malują się i przebierają jakoś w piwnicy. Mój Boże. Jak za czasów Modrzejewskiej.  Nie było „przeproś” , nawet rodziła dziecko w kulisie, tuż po spektaklu, bo trzeba było grać, zarobić na dach teatru. My też musimy się „zbilansować” każdego miesiąca. Inaczej leżymy. Zazdrościmy innym polskim luksusowym artystom i teatrom. Ale taki sobie wybraliśmy los, a teraz trzeba brnąć dalej.  Myślę, że jestem jedyną artystką polską, która tyle czasu, energii i sił oraz pieniędzy  władowała w ten utopijny sen. Ale…na siebie i swoje poczynania, pomysły, zarabiam sama, a nasza Fundacja daje pracę i satysfakcję i innym. Płacimy dużo więcej podatków od naszej działalności, niż Państwo nam pomaga. Wielokrotnie więcej. Ale też nie uważam się za Aż Tak Wielką artystkę. Może to o to chodzi. Sprawa spojrzenia, na to, kim się jest i co się robi. Kultura i Sztuka, fundamentalne sprawy każdego Narodu. Świadczące o jego wielkości i poziomie. Mam nadzieję, że choć w części w Fundacji, naszą pracą je tworzymy. A ta nadzieja daje nam szczęście i cel. Górnolotnie? Niech będzie.  To wina burzy i tych piorunów które walą w morze jakby rozdzierało ten świat.

     

    Czytam Krzysztofa Tomasika „Homobiografie” . Bardzo ciekawe, ale też mam jakieś dziwne niesmaki czytając. Bo moim zdaniem sporo tam ” domniemań”. I nie najlepiej napisane. Ubawiła mnie historia z Konopnicką. Kiedy umarła Wiadomości Literackie wysłały telegram do Tetmajera z prośbą o artukuł o niej. Ten będąc we Włoszech, odpisał -” A umarła? 40 kop. od wiersza”.  Na co Wiadomości odpisały – „Umarła. Dobrze”.  Po czym ukazał się pean zaczynający się  słowami „Jak grom z jasnego nieba uderzyła nas wszystkich wiadomość…”  Dużo tam ciekawostek i zabawnych rzeczy także. Ale rozdział o Gombrowiczu po „Kronosie” – zachowawczy.

     

    W ogóle coś te lektury w tym roku z dominantą genderową. A mnie wciąż się przypomina usłyszana przez kogoś z moich znajomych rozmowa:

    – Are you gay?

    – Sometimes.

     

    Jutro w Teatrze Polonia 50 spektakl „Po co są matki”,  Joasia Żółkowska z córką Pauliną Holtz,  w często bezkompromisowym, a czasem zabawnym tekście …. reżyserował Robert Gliński i wszystko zostało w rodzinie (uwielbiam jak grają rodzinnie, u nas dużo małżeństwa, rodzeństwa, matek, ojców i córek razem), a publiczność  doceniła spektakl. Szczególnie kobiety, jego szczerość i aktorstwo. To niesamowite, wiele naszych tytułów przekracza 100 prezentacji, dochowaliśmy się też 200, kilku tytułów. Muszę to zbadać.

     

    DRUGA ŚRODA WAKACJI.

     

    Od rana telefony z Polski, bo tam, jak już pisałam, po ukazaniu się tekstu dziennika z poprzedniego tygodnia, i na mojej stronie i na Facebooku, artykuł w jakimś szmatławcu „Pijana Janda szalała w samolocie”  (aby zrozumieć trzeba przeczytać początek moich zapisków z pierwszej niedzieli, stąd też moje żarciki poniedziałkowe, bo już o tym wiedziałam). Zdziwił mnie tylko zasięg, siła i zainteresowanie tym „newsem”. Oraz ilość telefonów, tutaj do nas, na ten temat. Oczywiście ten „elektryzujący” news został przedrukowany na portalach internetowych w Onecie, tylko portal Gazety Wyborczej się trzyma, jak skonstatowała Zuzia, wprawna w ocenie takich zdarzeń, nic nie zamieścili. Cała akcja żałosna, ale ja już się przyzwyczaiłam i nie drga mi nawet powieka. Śmialiśmy się z tego cały czas, bo telefonów co niemiara,  znajomi, ci, który wiedzą, że prawie zupełnie nie piję, zdumieni. W Komunizmie nie do pomyślenia, nie było tego rodzaju prasy. UBecy zbierali identyczne informacje i zapisywali je w raportach, także kłamiąc i konfabulując,  ale były one wykorzystywane w zupełnie inny sposób, do szantaży, zastraszania i niszczenia ludzi. Ci też niszczą, tylko publicznie i za większe pieniądze. Podobno taki artykulik w szmatławcu 1500 złotych zarobku. Kto by z tego towarzystwa, nie sprzedał matki nawet, za te pieniądze, albo nie wymyślił najgorszego świństwa na człowieka.

     

    Chętnie zostałabym zabawną pijaczka, tyle smutków stałoby się mniejszych, mówię to od lat, ale niestety…mój organizm reaguje, na alkohol histerycznie. Nawet na kieliszek wina. Szkoda.

    Burze nie ustają, popołudniami zaczyna się „teatr przyrody”, zjawiskowy.

     

    Wieczorem, wspominaliśmy stan wojenny, pierwsze chwile, pierwsze aresztowania, nocą.

     

    Magda z Wojtkiem jeżdżą do Saturnii, do basenów z siarką,  wracają cudownie uzdrowieni  i zadowoleni. Śmierdzą oboje jak dwa zgniłe jajka, ale skórę mają aksamitną. Reszta z nas, zostaje na plaży i czyta. Ja leżę na piasku na brzegu morza, często zagapiona, bezmyślnie, jak skóra z diabła. Jakby mnie morze wypluło.

     

    Jutro Scansano.

     

    DRUGI PIĄTEK WAKACJI

     

    Ze Scansano były nici, bo nadeszły smutne wiadomości z Polski, o chorobie i nieszczęściu naszych przyjaciół i nigdzie nie pojechaliśmy, roztrząsaniom nie było końca, potem milczeniu nie było końca, na koniec telefonom nie było końca.

     

    Dziś milcząca plaża. Jakieś zdjęcia na pamiątkę. Jakieś bransoletki na szczęście u handlarzy plażowych, ze skórki, ze sznureczka. Jak dzieci. Zaklinanie czasu i losu.  Jest tu ten, co jak co roku śpiewa po francusku”Dlaczego płakać? Trzeba zapomnieć” – szamam plażowy afrykański. Zwykle go tylko pozdrawiamy, a tym razem, usiadł przy nas i swoje filozofie życiowe wygłaszał z godzinę. Ciągle śpiewa, tę jedną piosenkę. Od tylu lat. Powiedział, że piosenkę ułożył sam, a śpiewa żeby dodać sobie odwagi przy sprzedawaniu (za grosiki) bransoletek i książeczek z bajkami afrykańskimi dla dzieci. Twierdzi, że traktuje pracę jak misję. Wciąż mam w uszach tę jego mantrę, to nieśpieszne śpiewanie- nieśpiewanie, pewnie nie raz, usłyszę je w głowie podczas nadchodzącego roku i to mnie ułagodzi.

     

    W Warszawie w naszych teatrach wszystko dobrze. Dużo ludzi, głownie na nowościach, czyli to warszawiacy, a nie przyjezdni. Za chwilę zaczynamy granie na Placu Konstytucji, premierą – „Czerwonym Kapturkiem” Brzechwy. W Och-Teatrze remont trwa. Na sali i przed teatrem skończony i już grają, a garderoby się robią, jadę je kończyć, a Marysia wyjedzie na krótkie wakacje.

     

    Od poniedziałku gram codziennie, mój kalendarz powoli się wypełnia, dyrektorowaniem także. Spotkania, rozmowy, zebrania, czytania, papiery i inne „konieczności”. Na szczęście Kasia, nasza dyrektor, wciąż powtarza, że ona papiery kocha. Lubi też pisać i czytać umowy i rozmawiać z prawnikami. Zdumiewające przyjemności. Zresztą nasz kontroler finansowy, też przysyła mi tu co chwila raport tygodniowy, raport miesięczny, zestawienie takie, inne. Porównanie na wykresie, sprzedaży biletów z czerwca 2012 z czerwcem 2013, i twierdzi. że też lubi te liczenia i raporty, kosztorysy i rozliczenia. Na szczęście. Bo ja z kolei lubię zadawać mu pytania, a po ilu spektaklach zwróci się produkcja tego i tego spektaklu?  I czy w ogóle się zwróci? Bo jak po 300 spektaklach, to nie ma szans. I tak większość naszych tytułów gramy ponad 100 razy, co jest absolutnym, absolutnym w Warszawie ewenementem, wiem to na pewno po tylu latach.  Choć sama mam kolekcję, i ról, i spektakli przeze mnie reżyserowanych, granych, i dwukrotnie, i trzykrotne więcej.

     

    Nie śpię i tak, więc zabawię się i wyliczę te spektakle- role, które przekroczyły 100.
    „Edukacja Rity” – około 400 spektakli – Teatr Ateneum
    „Medea” – prawie 100, z tymi spektaklami wznowionymi, już po śmierci Zygmunta Hubnera – Teatr Powszechny
    „Dwoje na huśtawce” – około 150 – teatr Powszechny. Poprosiliśmy z Piotrem Machalicą o zdjęcie spektaklu, bo uznaliśmy, że jesteśmy już za starzy.
    ” Kobieta zawiedziona” – około 140 – Teatr Powszechny
    „Mąż i żona” – prawie 200 razy Teatr Powszechny, najpierw grany na małej scenie, przeniesiony na dużą, a potem zdjęty także na naszą prośbę, bo my z Joasią Żółkowska uznałyśmy, że już trudno nam grać w naszym wieku, jej – Justysię, mnie -Elwirę. Och, jakbym dziś zagrała tę rozkoszną rolę! No, ale nic, w Teatrze Polonia wyreżyseruję ją na młodszej zdolnej aktorce i będę przychodzić i cieszyć się jak gra.
    „Biała bluzka ” pierwsza wersja z Teatru Ateneum ponad 150 razy, wersja z Och – Teatru, ciągle grana, już ponad 130 razy. Wciąż w repertuarze.
    „Kto się boi Wirginii Woolf” – ponad 140 razy – Teatr Powszechny  „Lekcja śpiewu . Callas.” – ponad 170 razy- Teatr Powszechny  „Mała Steinberg” – ponad 120 razy – Teatr Studio.
    „Ucho, gardło, nóż” –  200 razy – Teatr Polonia, nadal w repertuarze.
    „Shirley Valentine” – około 900 razy, choć to jest nie do policzenia, bo najpierw grałam w Teatrze Powszechnym, potem jeszcze w trakcje remontu na małej scenie w Teatrze Polonia, a teraz  na Dużej w Polonii, jakieś już 300 razy.
    „Boska!” – prawie 200 razy – Teatr Polonia, wciąż grana.
    „Weekend z R.”  – prawie 150 razy – Och-Teatr, wciąż grane.
    „32 0mdlenia” już prawie100 razy – Teatr Polonia, wciąż grane.

    I oby jeszcze wiele, różnych. Choć ostatnio preferuję reżyserię.

     

    Jutro rano wyjeżdżamy do Rzymu. Wakacje się kończą. Podczas pobytu tu przeczytałam około 20 – 30 sztuk, teatralnych  posługując się dalej liczbami. Na liczby przeliczano potęgę Związku Radzieckiego. Pamiętam to, zwiedzałam Moskwę,  a przewodnik mówił: – Tę czerwona gwiazdę na tym domu, który ma N pięter, oświetla N tysięcy żarówek…itd. Niech będzie. Nasze wyniki są imponujące. Na skale europejską.
    Wracając do sztuk czytanych, znalazłam dwa, trzy tytuły, warte zainteresowania, a może nawet produkcji. Jedna szczególnie mi się spodobała i myślę że będzie przydatna do naszego repertuaru. Robię plan trzyletni na oba teatry.

     

    DRUGA SOBOTA WAKACJI

    Rzym. 12 godzin chodzenia, prawie bez przerwy. Kiedy wróciliśmy do hotelu późną nocą, przed odlotem do Polski, chciałam odkręcić nogi i wyrzucić przez okno. Co to za miasto! Staliśmy pod oknem Felliniego, pod Jego balkonem raczej i gapiliśmy się w historię.

     

    © Copyright 2025 Krystyna Janda. All rights reserved.