Tolerancja – słowo, które pojawia się we współczesnym świecie bardzo często. Jednak nadal, bardzo mało osób rozumie to, czym tak naprawdę jest tolerancja i czym różni się od akceptacji. Temat żywy, nadal aktualny i na szczęście, coraz częściej poruszany. Możemy uznać, że kończą się czasy, gdy słowa: „gej” czy „lesbijka” wywołują konsternację? Oby… Na pewno pomaga w tym kulturalna przestrzeń publiczna, która w swoje progi coraz częściej zaprasza wątki homoseksualne. Wszystko po to, by przełamywać tabu i pokazywać, że osoby o odmiennej orientacji seksualnej są wśród nas. Przykładem prawdziwej lekcji tolerancji jest, wystawiane w warszawskim Teatrze Polonia, przedstawienie „Matki i synowie” wyreżyserowane przez Krystynę Jandę.
Spektakl wielokrotnie nagradzany. Spotkał się z wielką popularnością na Broadwayu. Katherine (Krystyna Janda) – matka nieżyjącego Andre odwiedza byłego partnera swojego syna – Michaela (Paweł Ciołkosz). Syn zmarł na początku lat 90 XX wieku, najprawdopodobniej w wyniku zarażenia AIDS. W ostatnim czasie odszedł również, chory na raka, mąż kobiety. Została całkowicie sama. Zgorzkniała i nielubiąca ludzi. Przeszkadza jej dosłownie wszystko. Przychodzi do partnera swojego syna, który przez 7 lat po śmierci Andre przeżywał żałobę. Dopiero po tylu latach założył rodzinę, poślubił Willa (Antoni Pawlicki) i razem wychowują synka (Adam Tomaszewski/Antoni Zakowicz). Czego oczekuje po tej wizycie? Chyba ona sama do końca nie wie. Pełna sprzeczności, nienawiści do świata i ludzi.
Gry aktorskiej Krystyny Jandy komentować nie trzeba. Ikona sama w sobie. Genialna i jedyna w swoim rodzaju. Perfekcyjnie wcieliła się w rolę matki pełnej uprzedzeń, ale i niezwykle samotnej, nieszczęśliwej kobiety. Nie może pogodzić się ze śmiercią syna, ale jeszcze bardziej z tym, że był gejem. Nie potrafiła zaakceptować jego odmiennej orientacji seksualnej, przez co nie okazała Andre wsparcia na żadnej płaszczyźnie życia. Nie przybyła na żaden spektakl, w którym występował, nie mogła pogodzić się z formą ostatniego pożegnania, jaką zorganizował Michael. Teraz pojawia się w jego domu, ale tak naprawdę sama zastanawia się, po co przyszła? Z jednej strony ukazuje się, jako kobieta niemogąca pogodzić się z orientacją syna. Zadaje sobie pytania, co zrobiła nie tak? Obwinia Michaela o to, że przez niego jej syn stał się gejem, bo przecież nim nie był… Natomiast po chwili ma pretensję, że ułożył sobie życie na nowo po śmierci Andre. Zszokowana patrzy na męża Micheala i ich synka.
„Matki i synowie” to nie tylko opowieść o trudnych relacjach na linii matka-syn. To także ukazanie rodziny, jaką stworzyli mężczyźni. Pełnej miłości i szczęścia. Ogromne brawa należą się zarówno Pawłowi Ciołkoszowi, jak i Antoniemu Pawlickiemu. Prawdziwa ekspresja i pełne zaangażowanie w odgrywane role, sprawiało, że były one prawdziwe. Spektakl ten pokazuje, że rodziny tworzone przez pary homoseksualne są takie same, jak te, które tworzy kobieta z mężczyzną. Szacunek, wzajemna troska, ale i wiele powodów do kłótni. Te ostatnie również są nieodłącznym elementem życia rodzinnego. Jednak prawdziwą sztuką jest umiejętność rozwiązania konfliktów. Właśnie nią wykazali się główni bohaterowie.
Mówiąc o tym spektaklu nie sposób pominąć najmłodszego aktora, czyli synka Michaela i Willa. Postać ta nadaje sztuce niezwykłego uroku. Chłopiec pełen dziecięcej ekspresji, nieustannie zadający pytania. Rezolutny i szczęśliwy. W domu, gdzie się wychowuje, panuje prawdziwa miłość, a każdy, nawet najmniejszy element życia jest w nim dostosowany do najmłodszego członka rodziny. Ojcowie poświęcają mu niezwykłą uwagę. Obraz ten ukazuje, co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu i wychowaniu.
„Matki i synowie” jest przedstawieniem z przesłaniem, stwarzającym przestrzeń do dialogu. Pokazuje zmiany pokoleniowe, trudności w podejmowaniu tematów tabu i akceptacją. Jednocześnie niosącym iskierkę nadziei. Aktualny, prawdziwy i bezkompromisowy. O sile miłości, która ma różne barwy. Momentami naprawdę wzruszający. Niskie ukłony dla Krystyny Jandy, zarówno za reżyserię, jak i grę aktorską. Godny polecenia osobom w każdym wieku.
TRUDNA RELACJA Z POLSKĄ RZECZYWISTOŚCIĄ
www.artaktywnie.wordpress.com
Ta recenzja będzie polityczna, ponieważ żyjemy w czasach, kiedy następuje próba upolitycznienia kultury wysokiej i trudno jest mówić o niezależnych instytucjach w naszym kraju w oderwaniu od poczynań rządu. Wobec odwołania Krzysztofa Mieszkowskiego, dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, który został zastąpiony niechcianym przez publiczność i polskie środowisko teatralne Cezarym Morawskim, Teatr Polonia stał się bastionem wolności artystycznej i obiektywizmu, na który nie każda instytucja publiczna może się zdobyć.
Krystyna Janda przeniosła na deski polskiego teatru graną od kilku lat na Broadwayu sztukę ważnego, amerykańskiego scenarzysty – Terrence’a McNally’ego. Premiera „Matek i synów”, spektaklu wyreżyserowanego pierwotnie przez Sheryl Kaller, miała miejsce w 2013 roku. McNally oparł scenariusz na własnej sztuce, „Matce Andrew” („Andrew’s mother”), którą napisał wcześniej dla telewizji. (Trafiła ona na mały ekran w 1990 roku.) Spektakl„Matki i synowie” w reżyserii Krystyny Jandy doczekał się polskiej premiery w kwietniu 2016 roku. Dyrektorka artystyczna Teatru Polonia obsadziła siebie w roli matki homofobki.
W przedstawieniu niezapowiedziana wizyta kobiety, która straciła syna w wyniku epidemii AIDS, staje się pretekstem do dysputy na temat nieheteronormatywnych rodzin, miłości między mężczyznami oraz psychicznej traumy, jakiej doświaczyło pokolenie dzieci kwiatów po utracie bliskich zarażonych wirusem HIV. Główna bohaterka, Katharine Gerard, 20 lat po stracie syna zmarłego na AIDS, odwiedza jego partnera, Cala. Akcja rozgrywa się w mieszkaniu, które mężczyzna zajmuje wraz z nową rodziną – mężem Wilem oraz siedmioletnim synkiem.
McNally w pozbawiony uprzedzeń sposób porusza wiele ważnych dla środowiska LGBTQA kwestii. Dokonuje rozliczenia z latami siedemdziesiątymi oraz epidemią, która zdziesiątkowała społeczeństwo przez brak lekarstwa hamującego rozwój AIDS. Opowiada także o różnych odcieniach nieheteronormatywnego związku – poligamii i zdradzie, monogamii i wierności, miłości „aż po grób” oraz wychowywaniu dzieci przez pary jednopłciowe. Rozprawia się jednocześnie ze stereotypami na temat mniejszości nieheteronormatywnych. Pokazuje, że dwóch gejów może stworzyć dojrzały, wieloletni związek i mieć szczęśliwego potomka, ale opowiada o tym w kontekście obaw związanych z przyznawaniem parom tej samej płci praw przynależnych osobom heteronormatywnym.
Polska inscenizacja sztuki składa się na subtelną opowieść o żałobie, stracie i próbie zrozumienia homoseksualności dziecka . Błyskotliwe dialogi w tłumaczeniu Elżbiety Woźniak zachowują lekkość i zabawność, chwilami mają nawet komediowy charakter. Krystyna Janda traktuje z przymrużeniem oka negatywne osądy, którym daje upust tytułowa matka. Jednocześnie błądzi po smutniejszych rejonach ludzkiego doświadczenia, gdzie jest miejsce na samotność i żal do rodziców, którzy nie akceptują własnych dzieci. (Z dramatem partnera odrzuconego przez matkę geja zmierzył się Paweł Ciołkosz.)
Trzymając w ryzach swój nieposkromiony temperament, Krystyna Janda wciela się w postać pełną klasy. Odnajduje tonację, w której jest w stanie oddać głos kobiecie z depresją i matce okazującej niechęć wobec wszystkiego, nad czym nie ma kontroli.
W ślad za McNallym, dyrektorka Teatru Polonia obala mity na temat niestabilnego emocjonalnie pedała, który nie jest w stanie stworzyć trwałej relacji, a tym bardziej – wychować „normalnego” człowieka. Jednocześnie zabiera głos w polskiej debacie na temat legalizacji związków jednopłciowych i adopcji dzieci przez nieheteronormatywne pary.
Krystyna Janda, której teatry pierwotnie miały nie dostać ani złotówki od ministerstwa kultury za rządów PiS, mimo trudności przystąpiła do wzmożonej pracy, aby poruszać tematy niełatwe, w dalszym ciągu wypierane przez polski dyskurs, prawodawstwo i system oświaty. Zadanie to jest tym trudniejsze, że Janda występuje w potrójnej roli – dyrektorki, reżyserki i aktorki. W każdej z tych ról opowiada się wprost za wolnością słowa i poszanowaniem praw człowieka. Obojętnie, czy krytykuje bohaterów narodowych (Lech Wałąsa w spektaklu „Danuta W.”), czy homofobię („Matki i synowie”), zabiera wyraźny głos w debacie społecznej.
Odtwórczyni roli Elżbiety w „Białej bluzce” jest także zaangażowaną blogerką, która obseruwuje na bieżąco polską scenę kulturalno-polityczną i regularnie na niej występuje. Zadeklarowała na Twitterze, że musi zobaczyć wystawianego w Zachęcie „Orestesa” Michała Zadary (spektakl, który podobnie jak słynne „Dziady” Kazimierza Dejmka, w zawoalowany sposób krytykuje polską władzę), a także poparła organizowane przez Dziewuchy Dziewuchom marsze przeciwko zaostrzeniu ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży „Requiem dla Praw Kobiet”.
Jako reżyserka „Matek i synów”, Krystyna Janda dokonała ciekawego zabiegu: wcieliła się w rolę matki homofobki, aby wyrazić głos poparcia dla rodzin LGBTQA. Jako aktorka – w przekonujący sposób odegrała postawę nietolerancyjnego rodzica. Jako dyrektorka artystyczna Teatru Polonia – oddała ważny głos w debacie na temat równouprawnienia osób nieheteronormatywnych. Postać pani Gerard można potraktować jako metaforę polskiego społeczeństwa.
Wszystko o moim synu
MALWINA GŁOWACKA, www.teatralny.pl
Apartament na Manhattanie. Matka odwiedza kochanka nieżyjącego od dwudziestu lat syna. Prawie nieruchomo patrzy przez okno wychodzące na Central Park. Widok przykuwa jej uwagę. Nie jest w stanie oderwać od niego oczu. Andre go uwielbiał, teraz matka próbuje spojrzeć na świat jego oczami.
Katharine stoi odwrócona tyłem do mężczyzny usiłującego nawiązać z nią rozmowę. Michael mówi za dużo, stara się przerwać niezręczną ciszę. Kobieta wyraźnie go ignoruje, odpowiada od niechcenia. Z trudem nawiązują ze sobą dialog, będący bolesnym powrotem do przeszłości, o której nie można zapomnieć i która kładzie się cieniem na ich obecnym życiu. Dzieli ich wszystko.
Tak zaczyna się dramat Matki i synowie Terrence’a McNally’ego w reżyserii Krystyny Jandy, występującej także w głównej roli kobiecej. Janda świetnie rozgrywa tę scenę. Jej bohaterka Katharine Gerard nie pasuje do świata zastanego w nowojorskim mieszkaniu. Nie zamierza przyjąć do wiadomości jego istnienia. Każdym gestem, najmniejszym grymasem twarzy manifestuje swoją odrębność. Nie chce i boi się zerknąć w oczy kochanka syna. Traktuje go z nonszalancją i wyższością, choć chwilami wydaje się, że długa litania kierowanych pod jego adresem oskarżeń ma zagłuszyć jej wyrzuty sumienia.
Katharine ubrana jest w długie czarne futro. Pod nim nosi sukienkę w ciemnym kolorze. To znak żałoby. Dowiadujemy się wkrótce, że właśnie pochowała męża i choć jej małżeństwo nie należało do udanych, straciła ostatnią bliską osobę. Ten fakt okazuje się czymś na kształt doświadczenia granicznego, które każe jej spojrzeć wstecz na własne życie. Uzasadnia też pomysł podróży z Dallas do Nowego Yorku, zrodzony z dojrzewającej tak długo potrzeby poznania prawdy o swoim dziecku. Spotkanie z Michaelem Porterem (bardzo dobra rola Pawła Ciołkosza) okazuje się w rzeczywistości trudną wyprawą w głąb siebie, rozliczeniem z własną obojętnością w obliczu śmierci najbliższej i najważniejszej osoby, którą bezskutecznie próbowała wymazać z pamięci. Towarzyszą jej sprzeczne stany i emocje: samotność, gorycz, nienawiść, chęć rozliczenia i wyjaśnienia przeszłości, konieczność konfrontacji z kochankiem syna, będącym w przekonaniu Katharine winnym jego śmierci, potrzeba zemsty. Mimo że minęło tak wiele czasu od śmierci Andrego, młodego, zdolnego aktora, matka nie chce przyjąć do wiadomości istnienia związku, w którym jej syn był szczęśliwy. Homoseksualizm uważa za chorobę, a AIDS taktuje jak karę za grzech sprzeniewierzenia się naturze. Recytuje dobrze znane frazesy, nie będąc w stanie pokonać społecznych ograniczeń i schematów.
Czy Katharine, jak pisze Joanna Mizielińska w tekście zamieszczonym w programie, jest „karykaturą okrutnej matki”? To chyba byłoby zbyt proste. McNally pokazuje osobę skomplikowaną, rozbitą emocjonalnie, która za sprawą Krystyny Jandy wydaje się jeszcze ciekawsza niż literacki pierwowzór. Z pewnością oglądamy kolejną wybitną rolę wielkiej aktorki. Janda nie broni postaci, ale jednak próbuje ją zrozumieć, stara się dotrzeć do ukrytych głęboko, złożonych motywów działania Katharine. W jej interpretacji matka Andrego nabiera rysu tragicznego. Nie ogarnia świata, nie potrafi się w nim odnaleźć, a uczucie zagubienia podsyca narastający w niej gniew. W pewnej chwili zdobywa się na chwilę szczerości i wyznaje: „Nie rozumiem, jak to się stało, że tak wygląda moje życie. Już nie wiem, co mam myśleć i czuć. Wszystko mi się miesza. Czuję strach i jestem na wszystko zła. Wszystko doprowadza mnie do wściekłości”. Kiedy wkracza do nowojorskiego apartamentu Michaela Portera, zastaje świat uporządkowany, choć jej zadaniem wykraczający poza obowiązujące normy. Paradoksalnie to ona, orędowniczka tradycyjnej rodziny, której sama nie potrafiła zbudować, usiłuje zburzyć panujący tam spokój.
Nie ulega wątpliwości, że Katharine bardzo mocno kochała Andrego, idealnego, jedynego syna, który zawiódł jej oczekiwania i nadzieje, rozminął się z zaprojektowaną przez matkę rolą. Jej urażone nadzieje i ambicje, wstręt do życia, jakie wybrał syn, wreszcie uprzedzenia społeczne okazują się silniejsze niż miłość. Katharine opuszcza syna w chorobie i w chwili śmierci. Choć zarzuca Andremu, że żył wbrew zasadom, sama dokonuje w rzeczywistości drastycznej ingerencji w obowiązujące wzorce. Dekonstruuje tak mocno wpisany w naszą kulturę wizerunek matki obejmującej ciało zmarłego syna. Jej miejsce zajmuje mężczyzna. Dla Michaela odchodzenie kochanka nadal jest świeżym, żywym wspomnieniem: „Chciałem zabić świat, kiedy zdiagnozowano chorobę u Andrego, ale zamiast tego opiekowałem się nim. Kąpałem, ubierałem, mówiłem, że go kocham, kiedy wstydził się tego, co choroba z nim zrobiła. Nie był piękny, gdy umierał, pani Gerard. Choroba o to zadbała”.
Michael mieszka dziś z Willem Ogdenem (Antoni Pawlicki) i ich synem Nikiem Ogdenem-Porterem (bardzo naturalny Antoni Zakowicz). Will jest pisarzem, wulkanem energii, bez ogródek mówiącym to, co myśli. Michael to doradca finansowy, wyważony, powściągliwy, usiłujący zrozumieć i pogodzić różne punkty widzenia, cierpliwie znoszący doświadczenia losu. Znakomicie się uzupełniają. Ich życie biegnie codziennym rytmem. Tworzą rodzinę, w centrum której znajduje się dziecko i obowiązki z nim związane: opieka, posiłki, spacery i masa innych drobnych spraw. Bez wątpienia Nik jest dla nich najważniejszy. Will stwierdza że „wielka amerykańska powieść może zaczekać”, wyrażając dystans do tego, co robi.
Oglądałam Matki i synów w środku tygodnia. Widownia wypełniona do ostatniego miejsca, przejścia zajęte przez osoby z wejściówkami. Krystyna Janda nie pierwszy raz zabiera głos na ważny, niewygodny temat, bierze udział w tak potrzebnej dziś dyskusji o tolerancji. Świetnie napisany i skonstruowany dramat McNally’ego, z powodzeniem grany na Broadwayu, trafnie diagnozę sytuację osób homoseksualnych. Autor unika przy tym płytkiej publicystyki. W sposób błyskotliwy dotyka trudnych relacji między osobami najbliższymi, między matkami i synami, między rodzicami i dziećmi. Pokazuje rozpad i zerwanie rodzinnych więzi, tak mocnych i kruchych zarazem, dających siłę i niszczących. Mierzy się z problemem dramatycznego rozmijania się oczekiwań rodziców z wyborami dzieci, wzajemnych niespełnionych nadziei, które często ranią, dzielą i doprowadzają do ostatecznego, bezpowrotnego rozstania.