29
Październik
1993
15:10

Mąż i żona

scenografia : Andrzej Przybył

kostiumy: Zofia de Inez

OBSADA

Justyna – Joanna Żółkowska

Alfred – Piotr Machalica

Wacław – Janusz Gajos

Elwira- Krystyna Janda

Premiera odbyła sie 29 pażdziernika 1993 roku na małej scenie Teatru Powszechnego w Warszawie.

Janda płacze, Żółkowska triumfuje

«Dla uczczenia dwusetlecia urodzin Aleksandra Fredry Teatr Powszechny wystawił „Męża i żonę”, najbardziej frywolną z jego komedii, która budziła niegdyś zgorszenie, a fredrologów-brązow­ników, pragnących widzieć w jej autorze piewcę wszelkich naro­dowych cnót, wprawiała w niemałe zakłopotanie.

Krzysztof Zaleski wyreżyserował „Męża i żonę” bez udziwnień i uwspółcześnień, za to z pietyzmem dla Fredrowskiego wiersza. Przy takim założeniu podstawową decyzją reżysera jest aktorska obsada, a w Powszechnym męża gra Janusz Gajos, żonę – Krystyna Janda, ko­chanka – Piotr Machalica. a poko­jówkę – zwycięską rywalkę swej pani, i to podwójną! – Joanna Żół­kowska.

„Męża i żonę” Fredro, eks-kapitan napoleoński, napisał jeszcze przed trzydziestką i sztuka jest najpraw­dopodobniej wiernym obrazkiem obyczajów i moralności jego czasów. Atmosfera w ówczesnym Lwowie da­leka była od surowości, a wyczyny braci Fredrów tak wspomina po la­tach anonimowa matrona: „Wten­czas to Fredry chodzili na głowach i nie można się było nigdzie obrócić, by się nie natknąć na Fredrę. Trzeba się było chować przed nimi, bo i z oł­tarza byliby ściągnęli, a do tego jesz­cze takie wiersze pisali, że nawet starszym uszy od nich trzeszczały”.

Wkrótce Aleksander Fredro miał się zakochać w młodziutkiej mężat­ce, Zofii Skarbkowej. Dozgonna mi­łość zaczęła się nader prozaicznie – założył się po prostu z kolegami, że przyprawi hrabiemu Skarbkowi rogi. Zrodzone nieoczekiwanie po­ważne i stałe uczucie miało go skło­nić do dziesięcioletnich bez mała, uciążliwych starań, zanim udało mu się rozwieść Zofię i stanąć z nią na ślubnym kobiercu. Można przy­puszczać, że przez wszystkie te lata żywił awersję do instytucji małżeń­stwa. W każdym razie w „Mężu i żonie” kpi z niej bez litości.

Akcja toczy się w empirowym salo­niku (scenografia AndrzejaPrzyby­ła, kostiumy Zofii de Ines). Na pierw­szym planie sofa rekamiera, mebel tu najważniejszy, służy zarówno pani jak pokojówce – tej drugiej jednak z lepszym skutkiem. Pełna tempera­mentu Justysia wzbudza żywe emo­cje w mężu swej chlebodawczyni, Wacławie i jej kochanku, Alfredzie, podczas gdy obowiązujący konwenans stosunki ich obu z damą -Elwirą zmienił w ciężki obowiązek.

Stary wyjadacz i cyniczny bywalec salonów, jakim jest Wacław Janusza Gajosa, pod bokiem wiecznie wzdy­chającej żony „żyje sobie przyjem­nie” z pokojówką. Znudzony i od­pychający w rozmowach z panią – nagle pełen energii, gdy nie ma jej w domu. Alfred z kolei nie musi stroić się dla Justysi w piórka sentymental­nego kochanka ani przesyłać jej ton listów miłosnych, jakie od dawna pisze za niego do Elwiry wynajęty skryba. Pewna siebie, cwana służąca Żółkowskiej czuje się nie gorsza od pani – równie dobrze jak ona potrafi się upozować na sofie. Nie daje jej spokoju myśl o eleganckich strojach zalegających szafy Elwiry, a romanse z panem wydają się najpewniejszą drogą, by samej posiadać podobne. Gdy zdemaskowana, w finale, wy­chodzi trzaskając drzwiami, możemy być zupełnie pewni, że poradzi sobie w życiu.

Krzysztof Zaleski obsadził Gajosa i Żółkowską zgodnie z ich aktors­kim emploi, Jandę i Machalicę – jakby przeciw niemu. W rezul­tacie w postaci Alfreda najbardziej śmieszy asortyment ckliwych min, skontrastowanych z przyciężką sylwetką nietypowego salonowego amanta, a kipiąca – jak zwykle – energią Krystyna Janda niezbyt przekonuje w roli wiarołomnej pła­ksy.

Publiczność w Powszechnym bawi się jednak nie najgorzej – przede mną siedziała na widowni młoda oso­ba, która co chwila wybuchała ost­rym śmiechem prosto w ucho nieco zdziwionemu profesorowi Bardinie­mu

„Janda płacze, Żółkowska triumfuje”
Irena Maślińska
Ekspres Wieczorny nr 218
09-11-1993

Gajos i Janda jako Mąż i Żona

Prawdziwie doborowy zespół aktor­ski spotkał się w komedii Aleksandra Fredry „Mąż i żona” przygotowanej przez Teatr Powszechny w Warszawie.

W klasycznym repertuarze wystąpiły sa­me gwiazdy, ulubieńcy publiczności, wy­bitne aktorskie osobowości i niemal już legendy polskiego teatru i filmu. Janu­sza Gajosa w roli hrabiego Wacława, Krystynę Jandę jako jego żonę Elwirę, Piotra Machalicę jako Alfreda, Joannę Żółkowską w roli Justysi i Gustawa Lutkiewiczajako kamerdynera zobaczą także widzowie w Łodzi dzięki Festiwalowi Sztuk Przyjemnych odbywającemu się na scenie łódzkiego Teatru Po­wszechnego.

„Mąż i żona” – druga opublikowana po „Panu Geldhabie” komediaFredry – cieszyła się sympatią publiczności za­wsze. Jak w czasie swojej prapremiery w 1823 roku tak i dziś dostarcza wi­dzom wspaniałej zabawy. Krytycy cenili ją za powaby języka, mieniącego się róż­nymi odcieniami ironii, dowcipne dialogi, doskonałość konstrukcji sztuki oraz głębię i wdzięk, z jakimi ukazane zostały postacie. Czasem budziła też zgorsze­nie. Najczęściej pojawiały się zastrzeże­nia co do treści będącej „nie zanadto bu­dującą”, „wielce niemoralną ” czy też ta­ką, która „przedstawia zanadto niekorzy­stnie pożycie domowe”. Ostrość satyry Fredry i wyśmiewanie wad bliźnich spo­wodowały, że wokół jego osoby jeszcze za życia wytworzyła się atmosfera nie­chęci i pomówień. Jednak przed zbyt po­ważnym traktowaniem postaci komedio­pisarza właściwym znamienitym profeso­rom literatury przestrzegał Boy-Żeleń­ski, wspominając słynne sprośne wier­szyki Fredry, będące „wybrykiem ułań­skiego humoru lub lwowskich wywcza­sów młodego eks-kapitana”. Fredro to ra­czej wiejski pan bawiący się sztuką ko­medii. Czyż nie przesadzają „ci, którzy 30-letniego niespełna autora Męża i żo­ny’ stylizują na surowego i karcącego moralistę” – zastanawiał się Boy.

Bawmy się zatem dowcipem Fredry, tym bardziej że możemy zobaczyć jego sztukę w mistrzowskim wykonaniu akto­rów Teatru Powszechnego z Warszawy w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. Spektakl, zostanie wystawiony na scenie łódzkiego Teatru Powszechnego 28 i 29 listopada.

„Gajos i Janda jako Mąż i Żona”
bos.
Dziennik Łódzki nr 257
04-11-1994

Spektakl jak mąż z żoną

«Dzień drugi „Mąż z żoną”. Wszyscy, którzy tych „owoców” miłości spróbowali, wiedzą jak to bywa. Nie wszystko się razem układa, a że życie jest teatrem, a teatr życiem, to bywa i tak, jak to wczoraj sobie oglądałem. W wypadku pokazanego przez Te­atr Powszechny „Męża i żony” hr. Fredry, sytuacja bardziej skomplikowaną się wydaje, bo właściwie jest to festiwal Kry­stynyJandy

Nic dziwnego, że teatralni ko­ledzy p. Krystyny nie startowali do artystycznych wyścigów. Jej festiwal, jej brawa, jej publicz­ność. Oczywiście nie wszystkim się udawało trzymać swoje talenta na wodzy i co rusz… to Piotr Machalica błysnął jako zakochany w dwóch kobietach Al­fred (dobrze mu ta miłość robiła, bo włosów mu wyrosła obfitość za sprawą wrocławskiej specja­listki od takich cudów na scenie, czyli Zofii Hejne-Bregulla), to z kolei JoannaŻółkowska w roli subretki (czyt. pokojówki intry­gantki korzystającej z cudzych uczuć) Justysi, pazur najpraw­dziwszy pokazała… To znów obaj panowie – Gajos i Machalica – za plecami GWIAZDY zapo­mnieli się w scenie zwierzeń i aplauz spory publiczności wzbu­dzili…

Krótko mówiąc było takich „potknięć” sporo, ale nie musieli się wszyscy tak specjalnie starać, bo Janda radzi sobie w każ­dej sytuacji, nawet wtedy, gdy któryś z kolegów próbuje ją „ugotować”,” czyli rozśmieszyć nie wyćwiczoną wcześniej sytu­acją…

Dalej będzie już o Jandzie, bo to w końcu (jak już wspomnia­łem) Jej festiwal. Dziś przecież nikt nie chodzi do teatru, by za­jąć swoją uwagę anegdotą, snu­tą nawet przez samego hrabiego od komedii, bo język nieco nas śmieszy i konwenans bawi, w takich wypadkach przychodzi się dla aktorów.

Janda jako niewierna żona El­wira igra kontrastami, od łkania do gniewu z gromami, mięknie i twardnieje na przemian. Kto te­go nie lubi. Mam tu na myśli te­atromanów. Pysznie jest patrzeć jak ktoś do nas „robi oko” i ma świadomość, że my doskonale wiemy co jest grane. Komedia, proszę Szanownej Publiczności…»

„Spektakl jak mąż z żoną”
Krzysztof Kucharski
Gazeta Robotnicza nr 112
14-06-1994

Jako mąż i nie mąż

«Wczoraj w Teatrze Powszechnym odbyła się premiera „Męża i żony” Aleksandra Fredry – sztuki o której Kazimierz Wyka napisał: „Wszyscy w niej wszystkich zdradzają, a Fredro ani się nie dziwi, ani gorszy, ani pochwala”.

Reżyseruje Krzysztof Zaleski, dekoracje zaprojektował AndrzejPrzybył, kostiumy – Zofia de Ines. Hrabinę Elwirę gra KrystynaJanda, jej męża Wacława – Ja­nusz Gajos. W roli pokojówki Ju­stysi występuje Joanna Żółko­wska, w postać Alfreda, kochan­ka Elwiry wciela się Piotr Ma­chalica. Kamerdynera gra Gu­staw Lutkiewicz.

Po raz pierwszy wystawiono „Męża i żonę” w 1822 r. we Lwo­wie. Premiera zgorszyła bar­dziej konserwatywnych widzów, ale nikt nie zaprzeczał, że Fredro wiernie opisał obyczaje mi­łosne szlachty (hrabina Elwira chowała pliki listów miłosnych za domowym ołtarzykiem).

Wiele lat później – w 1860 r. sam autor tak pisał o swojej ko­medii: „Pierwsze czasy (po woj­nach napoleońskich) były we Lwowie dla młodzieży, z małym wy­jątkiem wojskowej, dalszym cią­giem życia garnizonowego i obozo­wego – bez troski i umysłowego zajęcia, a przy tym nieco lekkomy­ślnego. ‚Maż i żona’ jest niezawod­nie refleksem owych czasów”.

Później sztukę nazwano „histo­rią o tym, jak małżeństwo się ze sobą nudzi” i zaliczono ją do naj­wybitniejszych utworów kome­diopisarza. Boy pisał o niej: „Fre­dro zawarł w sztuce prastary mo­rał Erosa, który drwi ze społecznych układów” i „zamieścił w niej zuchwałe drwiny z samej formy małżeństwa”.

– Nie mam zamiaru powie­dzieć ani pokazać w tym przed­stawieniu czegoś, czego nie po­wiedział i nie pokazał nikt prze­de mną – mówi reżyser Krzysztof Zaleski. – W dzisiejszym teatrze raczej rozmazuje się rzeczywi­stość. Chcę, za pomocą jak naj­bardziej tradycyjnych środków, skonfrontować cztery aktorskie indywidualności z tekstem Fre­dry. U mnie nawet meble stoją na scenie, tak jak w zamyśle Fredry – dodał reżyser.

Recenzja Wandy Zwinogrodz­kiej w jednym z najbliższych nu­merów „Gazety”.»

„Jako mąż i nie mąż”
Agnieszka Lesiak
Gazeta Wyborcza 255
01-11-1993

Fredro w zgodzie z konwenansem

«Aż wierzyć się nie chce, że po prapre­mierze „Męża i żony” zarzucano komedii, „że jest nadto wolną”, a Franciszek Kisie­liński w liście do autora obawiał się, „aby naszemu ministrowi oświecenia nie przy­szła chętka zakazać jej grania”. Dziś hi­storia pewnego czworokąta, w którym małżeństwo uzupełnione zostało przyja­cielem domu i pokojówką, w swej war­stwie obyczajowej mocno trąci myszką. I nie dla frywolnego opisu obyczaju sięga­ją po tę wczesną sztukę (autor, w chwili gdy ją pisał, nie miał jeszcze lat trzydzie­stu) Aleksandra Fredry. „Mąż i żona” to zgrabnie napisana komedia z bardzo wy­raźnie zarysowanymi charakterami, peł­na błyskotliwych powiedzeń i złotych myśli (sławne jest „Trzeba więc jechać, bo moda minęła/ Z piątego aktu sądzić o dobroci dzieła”).

Krzysztof Zaleski inscenizując w Teatrze Powszechnym „Męża i żonę” nie tylko nie próbuje w najmniejszym stopniu „uwspół­cześniać” tekstu hrabiego Fredry, ale wręcz podkreśla jego anachronizm i „niedzisiej­szość”. Pozy, stroje i zachowania aktorów są jak ze starych sztychów, mamy nawet przemożne wrażenie, że reżyser i aktorzy chcą pokazać widzom, że oto grają starą sztukę w pełnej zgodzie z obowiązującym konwenansem. Celuje w tym zwłaszcza Piotr Machalica w roli Alfreda – „robi mi­ny”, kokietuje, przymila się w całkowicie staroświecki sposób. Ten sposób potrakto­wania roli znacznie wzmocnił jej komizm.

Również Krystyna Janda zagrała Elwirę cał­kowicie inaczej niż wszystkie dotychczaso­we role w Powszechnym (krytyka często zarzucała jej powielanie jednego sposobu gry). Elwira jest płaczliwa, rozkojarzona, pogubiona. Trochę gorzej jest z postacią męża, hrabiego Wacława. Janusz Gajos za­grał go chyba zbyt nonszalancko, na jednym gburowato-mrukliwym tonie. Zaś Ju­stysia Joanny Żółkowskiej pozbawiona zo­stała uroku i powabu, które zastąpiły tylko spryt i przebiegłość.»

„Fredro w zgodzie z konwenansem”
Jacek Lutomski
Rzeczpospolita nr 257
03-11-1993

Sceny z życia kochanków

«Kiedy ogląda się „Męża i żonę”, to bar­dzo trudno zrozumieć dwie rzeczy: dlacze­go należy „uwspółcześniać”, „odkurzać”, „przewietrzać” Fredrę, albo odwrotnie – dlaczego należy udawać, że jesteśmy na początku XIX wieku, w epoce późnego sentymentalizmu i wczesnego romantyz­mu.

Najsensowniej wydawałoby się dostrzec przede wszystkim to, że „Mąż i żona” to po prostu arcydzieło gatunku porównywal­ne np. z Mozartem i że niezależnie od te­go, czy jest interpretowane po staremu, czy po nowemu, nie może przecież zmie­niać swego wewnętrznego charakteru. Mo­że go natomiast w pełni ukazać, jeśli spektakl jest dobry, albo zamazać, jeśli przed­stawienie jest złe.

Myślę, iż o tym, że wartość utworu tkwi w nim samym, wiedział doskonale Krzysz­tof Zaleski, choć nie oparł się też rozmai­tym pokusom, aby jednak „coś” z tym Fredrą zrobić. A to go trochę podkomento­wać, a to udowcipnić, a to pokazać, jak da­lece cynicznie mogą brzmieć dziś jego słynne maksymy z tego utworu. Wszystko to w zasadzie po trosze się udało, a jed­nak odniosłem wrażenie, że nie dane było zabrzmieć komedii w pełnym blasku.

Jedną z podstawowych „niezręczności” okazała się budowla składu kwartetu wy­konawców. Czwórka znakomitych aktorów okazała się dość „nieharmonijnym” zespo­łem. Każdy grał jakby z trochę innego przedstawiania. Podobała mi się. Krystyna Janda(Elwira) jako sentymentalna, płaczli­wa żona, ładnie dopełniająca taki wizeru­nek zewnętrzny rozmaitymi sprzecznymi „emocjami” wewnętrznymi. Podobał mi się Piotr Machalica (Alfred) jako kochanek „zawodowy” uprawiający swą profesję starannie, z wyrachowaniem, ale także i poczuciem dystansu, i – co tu dużo mó­wić – wyraźnymi oznakami zmęczenia wynikającymi zapewne z nadmiaru pracy, wysiłku, który trzeba wkładać w to, aby błyszczeć w swym zawodzie.

Mniej podobali mi się Joanna Żółkowska (Justyna) i Janusz Gajos, który być może miał zagrać męża nudnego i gburowatego, ale skończyło się na tym, że sam byt nie­stety po aktorsku nudny. Może jest to okoliczność tłumacząca po trosze zachowania żony. Może usprawiedliwiająca dla niezbyt ,,wyrafinowanych” zalotów Justyny, ale tak naprawdę, to wiele scen najzwyczajniej zszarzało. Szkoda. Jeszcze raz okazało się, że świetni soliści nie muszą akurat ze sobą grać koncertowo. Mam jednak nadzieję, że w tym spekta­klu wszystko się może jeszcze poukładać. Jak w dialogach mężów, żon i kochanków.»

„Sceny z życia kochanków”
Andrzej Lis
Trybuna nr 265
13-02-1994

Soczyście o stadle

«Trzeba uczciwie powiedzieć, że tegoroczny jubileusz Fredry wy­padł niezbyt okazale. Celebrowa­no go, owszem, ale jakby pół­gębkiem, raczej z poczucia obo­wiązku aniżeli z potrzeby serca.

W Warszawie dotychczas tyl­ko Teatr Polski uczcił dwusetną rocznicę urodzin pisarza spe­cjalną premierą. Nie żebym była orędowniczką takich roczni­cowych przedstawień, ale wyda­je się znamienne, że Fredro, ostatnimi laty coraz rzadziej obecny na naszych scenach, na­wet w roku jubileuszowym nie bardzo potrafi się na nie prze­drzeć. Zupełnie jakby teatry skrycie hołdowały mniemaniu, że tych szacownych tomów ko­medii lepiej nie ściągać z półki – bo tylko kurz się posypie.

Nic bardziej fałszywego – o tym przekonuje „Mąż i żona” w Teatrze Powszechnym. Aż wie­rzyć się nie chce, że ta sztuka li­czy sobie lat sto siedemdziesiąt z okładem – wydaje się tak żywa, świeża, pełna blasku. Choć Krzy­sztof Zaleski nie próbował jej bynajmniej na siłę „uwspółcześ­niać”. Wręcz przeciwnie – wy­stawił Fredrę „po bożemu”, tyle

że starannie unikał wszelkiej konwencjonalnej stylizacji.

„Mąż i żona” to nie żaden lite­racki zabytek, żaden tam staro­świecki bibelot – przekonuje Za­leski – to soczysta opowieść o pra­wdziwych ludziach, uwikłanych w niedole małżeńskiego pożycia. Nawet sentymentalne łzy, które roni Elwira, w spektaklu potraktowano dosłownie: Krystyna Janda siąka w chusteczkę de­monstrując autentyczną rozpacz, nie zaś wystudiowaną pozę, mod­ną w okresie preromantyzmu.

W ten sam sposób traktują materię sztuki pozostali aktorzy – Joanna Żółkowska, Janusz Ga­jos, Piotr Machalica. Ich uwagę pochłania raczej prawda emocji niż stylistyka gestu, mniej dbają o wierność niegdysiejszym kon­wencjom obyczajowym i teatral­nym, bardziej o psychologiczną i charakterologiczną wyrazi­stość bohaterów. Toteż zamiast uroczych figurek wyciętych z za­bytkowej litografii – jakie ostat­nio proponuje nam teatr, jeśli już zechce sięgnąć do Fredry – w Powszechnym oglądamy peł­nokrwiste, tryskające tempera­mentem postaci. Nakreślone niekiedy może aż nazbyt dosadnie. Taki wydaje się Wacław Ja­nusza Gajosa – trochę zanadto nabzdyczony, pyszałkowaty i prostacki w upodobaniach jak na człowieka, który do niedaw­na cieszył się reputacją pogrom­cy serc niewieścich.

W ostatecznym rachunku jed­nak ten odwrót od konwencjo­nalnego pojmowania Fredry wy­szedł jubilatowi na zdrowie. Za­leski nie naruszył subtelnej struktury utworu, a jednak starł z niego trochę narosłej latami patyny. Pozwala to widowni cie­szyć się urodą wiersza, zachwy­cać trafnością każdej fredro­wskiej pointy, a równocześnie z zajęciem śledzić perypetie bo­haterów, które wydają się nieod­ległe od dzisiejszych kłopotów małżeńskiego stadła. Zgodnie z pamiętną opinią polskiego Mo­liera: „Mówią to, że kto zwodzi, ten bywa zwiedziony, że zawsze takie same i męże i żony…”»

„Soczyście o stadle”
Wanda Zwinogrodzka
Gazeta Wyborcza nr 258
04-11-1993

Najciemniej pod latarnią

«Wkoło aż huczy. Wszyscy wiedzą kto, kogo, z kim zdradza. Tylko zadufany mąż, sam nie bez winy, niczego się nie domyśla. Hoduje żmiję na własnej piersi, za­chęcając przyjaciela domu do bywa­nia pod jego dachem. Ani mu w zaro­zumiałej głowie zaświta, że ktoś mo­że zainteresować się jego bogobojną małżonką, uwodzić ją cichaczem, gdy tylko nadarza się okazja. I ten wierny przyjaciel korzysta także skwapliwie z wdzięków pokojówki, którymi nie gardzi pan domu.

Najzabawniejsze są sceny, w któ­rych oszukiwany podwójnie Hrabia Wacław – Janusz Gajos traktuje oszu­kującego go Alfreda – Piotra Macha­licę w świętoszkowatej postaci jako najlepszego powiernika swoich mę­skich spraw. I chełpi się swoją prze­wagą, perorując o zazdrosnych mę­żach godnych kary.

Lekceważona przez męża Elwira – Krystyna Janda – jest skłonna do płaczliwości z byle powodu; leje łzy zarówno z radości, jak i smutku. Ro­zumiemy, że to może denerwować jej życiowego partnera. Mimo nękają­cych ją wyrzutów sumienia, nie ma jednak dość siły, aby zerwać z ko­chankiem. Pełna wahań, za każdym razem mu ulega. Ale znudzony mąż widzi ją tylko cnotliwą, oddającą się w ciszy robótkom ręcznym, albo wy­chodzącą do kościoła.

A Justysia – Joanna Żółkowska – jest cwana, sprytna. Nawet nie stara się być kokieteryjna. Popycha po prostu akcję w kierunku, jaki wyzna­cza jej własne wyrachowanie: owija wszystkich wokół palca.

Ten piąty to Kamerdyner – Gustaw Lutkiewicz. Sługa o nienagannych manierach, spoglądający z dystan­sem na wszystko, co się wokół dzie­je, nie dający się ponieść żadnym emocjom.

I tak się toczy ta ludzka komedia, wieczna gra przyciągania i odpycha­nia płci obojga, miłości i zdrady, pozorów i prawdy, naiwności i przebie­głości.

„Męża i żonę” napisał Aleksander Fredro jako dwudziestoparolatek. Uderz w stół… Po prapremierze w ro­ku 1822 we Lwowie komedia wzbu­dziła, jak to delikatnie określano, niepokój w kołach towarzyskich ze względu na wielce niemoralne treści. A w Warszawie „stare kwoki gorszy­ły się” – jak doniósł autorowi ktoś bliski.

Doborowy kwintet aktorski war­szawskiego Teatru Powszechnego pod wodzą reżysera Krzysztofa Zale­skiego pozwala nam cieszyć się przede wszystkim urodą Fredrow­skiego stylu, wartkością wiersza, dowcipem, ironią, mistrzostwem dia­logów, sztuką konwersacji.

O zgorszeniu nie ma mowy. Minę­ło przecież sto siedemdziesiąt jeden lat od pierwszego ukazania się sztu­ki na scenie. I w tym czasie świat tak wyćwiczył się w intrygach małżeń­skich i pozamałżeńskich, pobrał tyle nauk w różnych szkołach erotycz­nych, że wersja Fredry wydaje się ła­godna. I dobrze, że reżyser nie przy­dał jej współczesnej ostrości, pozo­stawił ją w klimacie epoki, w ścia­nach salonu, z którego kochanek rej­teruje przez okno, a nie biegnie do windy… w dżinsach. We wszystkich scenach zostały zachowane wdzięk i elegancja formy, co jest tym bar­dziej zabawne.

Za co kochamy hrabiego Fredrę? Bo wielkim komediopisarzem, znaw­cą ludzkiej duszy, męskiej i dam­skiej, był. „Mówię to, że kto zwodzi, ten bywa zwiedziony, że zawsze takie same i męże, żony.” Pod tym wzglę­dem nic w ludzkiej naturze się nie przekręciło. I dobrze, że w roku 1993, w dwusetlecie urodzin komediopisa­rza, przeszła przez kraj fala nowych inscenizacji Fredrowskie. I w tych lepszych, i gorszych Fredro pozosta­je zawsze górą.»

„Najciemniej pod latarnią”
Barbara Henkel
Kobieta i Życie nr 51
25-12-1993

Fredrowski Marivaudage

«Jedno wydaje się pewne. Miniony Rok Fredrowski, choć przyniósł sporo okolicznościowych imprez, nie wzbudził sporów o Aleksandra Fredrę. Spo­rów istotnych, podobnych tym, jakie niegdyś prowadzono z pasją i tempe­ramentem, całościowych, a nie przyczynkarskich. Na miarę, powiedzmy, pojedynku Boya zKucharskim czy batalii Bohdana Korzeniewskiego. Ale, na dobrą sprawę, można było się tego spodziewać. Dawno przecież o Fredrę przestaliśmy się spierać. A jeśli już tak się zdarza, to raczej w wąskim gronie badaczy, którzy „trzymają wartę” przy Fredrze, dając cenne nieraz, szczegółowe studia (dostarczyła ich także ubiegłoroczna sesja fredrowska na Uniwersytecie Wrocławskim, która zgromadziła fredrologów kilku pokoleń z profesorem Bohdanem Zakrzewskim na czele). Z całym, należnym tym badaniom szacunkiem powiedzieć jednak trzeba, że rzadko wzbudzają intelektualne emocje, choć na pewno pomnażają naszą wiedzę. Takie emocje, bodaj po raz ostatni, sprowokował przed kilkunastu laty esej Jarosława Marka Rymkiewicza „Aleksander Fredro jest w złym humorze”, wymierzony zresztą w „uczoną” filologię i teatrologię. Rymkiewicz osiągnął to, co z reguły nie jest nawet ambicją fredrologów – udowodnił, że i dzisiaj jeszcze możemy się od Fredry dowiedzieć czegoś o sobie samych. A teatr, warto przypomnieć, potrafił z tego skorzystać. Idąc Rymkiewiczow­skim tropem, zwłaszcza za wizją świata jako chaosu, dał dwie ważne inscenizacje: „Pana Jowialskiego” Tadeusza Bradeckiegooraz „Damy i huza­ry” Janusza Nyczaka. I dzisiaj jeszcze, kiedy przychodzi wskazać najlepsze realizacje fredrowskie ostatniej dekady, wymienia się jednym tchem te właśnie spektakle, obokHübnerowskiej „Zemsty” i „Ślubów panieńskich” Łapic­kiego. Myślę zresztą, że nie zagroziła im żadna z premier Roku Fredrows­kiego. Owszem, było ich wiele, jak Polska długa i szeroka, lecz nie odzna­czały się niczym szczególnym ani w interpretacji reżyserskiej, ani też w aktorstwie. Najczęściej grano „Damy i huzary”. Rzadziej, „Zemstę” i „Śluby panieńskie”. Trafiała się i „Ciotunia”, czy „Nocleg w Apeninach” z muzyką Sta­nisławaMoniuszki. Najrzadziej, z pięciu Fredrowskich arcydzieł, grano chyba „Pana Jowialskiego” oraz „Męża i żonę”, komedię, o którejDunin-Borkowski napisał, że „stoi na ostatnim krańcu przyzwoitości”. I dopiero pod koniec Roku, po wielu latach nieobecności w warszawskim repertuarze, „Męża i żonę” wystawił Teatr Powszechny. Napisano już na innych łamach, że tekst został potraktowany w tym spektaklu z „pietyzmem”. Nie zamie­rzam wdawać się w polemiki z redaktorami wielkich dzienników, ale, mó­wiąc łagodnie, jest w tym pewne nieporozumienie. Pietyzm, rozumiany jako „poszanowanie połączone z uwielbieniem” trudno byłoby odnaleźć już w sce­nerii tego spektaklu. Kilka mebli, od stylu empire po biedermeier – stolik z krzesłami, sofa, szpinet – połączono tu wedle zasady użyteczności, lecz bez większego artystycznego ładu. A samo wnętrze saloniku, wykonane niedbale, z byle jak zabejcowanymi framugami okien, przypomina sceno­grafię telewizyjną w najgorszym wydaniu („poświeci się, i dobrze będzie”, zresztą „świeci się” w modnej ostatnio manierze, na żółto-pomarańczowo). Inaczej z kostiumami. Zofia de Ines nie byłaby sobą, gdyby nie przetworzyła w nich stylu epoki, dodając jednocześnie od siebie znaczeń. Nie dziwi mnie więc kamizela-fraczek z wysokim kołnierzem, którą nosi Justysia. Zamiast tradycyjnego czepka i fartuszka subretki mamy wariację a la francaise. Z kolei wariacją na temat damy modnej jest superelegancka, taftowa suknia Elwiry, która nie godzi się zupełnie z koronkowym, domowym nakryciem głowy. Inne nakrycia są już jednak mocno przestylizowane i bardzo efektow­ne. Ich autorka, Zofia Hejne-Bregulla, dobrze znana z licznych prac w spek­taklach teatralnych i telewizyjnych (np. Madame de Sade Andrzeja Sapiji), jest na pewno artystką w swoim fachu. Zaś co do kostiumów panów, to nie ma w nich żadnych szaleństw. Są mało wyraziste teatralnie i eleganckie wprost, jakby wyjęte z dawnego żurnalu mód. Ale, rzecz istotna, Alfred nie nosi munduru, co oznacza, że reżyser nie podjął tej interpretacji „Męża i żony”, która lokowała tekst w rzeczywistości Królestwa Kongresowego i obycza­jów towarzystwa z Pałacu pod Blachą, mocno je akcentując. UZaleskiego miejscem akcji może być Warszawa, ale nie musi, może też być Lwów. Dajmy jednak już pokój scenografii.

„Luba Elwiro, kochanko mej duszy…”. Tak się w Powszechnym zaczyna, jak należy, od pierwszego wersu Fredrowskiego arcydzieła. I reżyser, w zasa­dzie, będzie tekst respektował aż do finału, unikając drastycznych przekom­ponowań czy skreśleń. Ale przecież od razu widać, że nie traktuje go z nabożnym pietyzmem. Bo sposób, w jaki tekst jest mówiony, musi wzbu­dzić opór purystów. Po pierwsze – nie jest przecież mówiony „pięknie”, z rzeźbieniem pauz, średniówek, kadencji i przerzutni. Natomiast jest poda­wany, by tak rzec, skutecznie, z troską o przekazanie zawartości logicznej. Po drugie – wykonawcy nie „zachowują się” wierszem, w takim sensie, jaki określił kiedyś Tadeusz Łomnicki, próbując Papkina w warszawskim Tea­trze Polskim: „po tej scenie nie da się chodzić ośmiozgłoskowcem”. W Po­wszechnym nie tylko nie chodzi, się, lecz także nie siada i nie wstaje w rytmie wiersza. Nikt też nie bawi się w matematykę, w akcentowanie rytmów parzystych lub nieparzystych. Z jednym wyjątkiem może – JanuszGajos w roli Wacława mocno rytmizuje zachowania, ale ten aktor ma od Pana Boga i natury daną absolutną organiczność słowa i ruchu (zdarza mu się jednak „haftować” tekst, na jednym z przedstawień, które obejrzałam, powiedział m.in. „dobrej barona”, zamiast „dobra barona”, czym położył dowcip). I tak oto, na małej scenie Powszechnego padły dwie, zdawałoby się, żelazne zasady, które potocznie utożsamia się z tzw. stylem fredrowskim. A kłopot jest i z trzecią. Zanalizował ją niedawno Jan Englert, odwołując się do swoich doświadczeń aktorskich i reżyserskich: „wyczucie i zarysowanie delikatnej granicy pomiędzy postacią kreowaną przez aktora i jego osobistym do niej stosunkiem, i do siebie jako kreatora tej postaci, oraz uczynienie z tej granicy waloru – poprzez świadome zaproszenie widza do wspólnej zabawy w teatr – jest, w moim rozumieniu, nowoczesną interpretacją Fredry”. Otóż z tak pojmowaną nowoczesnością spektakl Zaleskiego niewiele ma wspólnego. Aktorzy nie bawią się tutaj Fredrowskim tekstem. A mimo to pozostaje on przecież źródłem niewyczerpanego komizmu. W komedii „Mąż i żona”, zgódźmy się, głównym bohaterem jest eros, jednak towarzyszą mu uczucia. Natomiast w spektaklu Zaleskiego z założenia ich się nie cieniuje, często nawet nie pokazuje – tylko o nich mówi. I oczywiście, można taki stan rzeczy uzasadnić. Fredrowskie postaci odsłaniają się przede wszystkim w języku, co dociekliwie zanalizował najpierw Korzeniewski, później Rym­kiewicz (ten drugi jednak w innym duchu – w ramach całościowej krytyki języka w kulturze). I język właśnie – to, co mówią i jak mówią – postaci te kompromituje. Ale oglądając spektakl w Powszechnym często miałam wrażenie, że są w nim miejsca puste, wręcz „puszczone”, które aż proszą się o subtelniejsze zinterpretowanie. Tak jest choćby z dwoma wielkimi duetami Alfreda i Wacława, w szóstej scenie II aktu (nauki o małżeństwie i „sposobie jak najwięcej rozkoszy nabycia”) oraz siódmej w akcie III (rozpo­znania przez obu panów zdrady Justysi, „wierz tu kobietom, bądź szczery, bądź stały”). Ale mimo tych słabości, wynikających z niedorysowania za­chowań i sytuacji, monologi i dialogi układają się tutaj w rozkoszny chwilami marivaudage. Tyle że nie analiza uczuć, lecz łóżko jest jego, mniej lub więcej zawoalowanym, tematem. Oglądamy przecież dość cyniczną, choć utrzy­maną w kanonach smaku, grę. Nie ma w niej, z woli reżysera, cienia nawet „bicza satyry” lub drapieżności, i słusznie, bo jest to gra komiczna, którą prowadzą postaci obdarzone i wdziękiem, i żywą inteligencją. A w finale spektaklu wiemy, że ten erotyczny układ powróci do punktu wyjścia. Warto jednak dodać, że ten finał, sugerujący, iż Alfred powróci przy lada sposob­ności, nie jest żadną interpretacyjną nowością. W taki sposób zamykała się arcysłynna inscenizacja Bohdana Korzeniewskiego. Natomiast nowością jest na pewno w spektaklu Zaleskiego ujęcie wszystkich bez wyjątku postaci, które mocno odbiega od teatralnej tradycji. Bo ważne jest już to, że obsada składa się z aktorów bardzo doświadczonych i dojrzałych. Od razu więc reżyser wytrącił im z ręki wielki atut – wdzięk i urok młodości. A równie mocno uderza w tym spektaklu – „obniżenie” klasy postaci. Najjaskrawszym tego przykładem jest Wacław. Grano go przecież z reguły jako człowieka bardzo dobrze wychowanego, o nieskazitelnych, pańskich manierach. Przy tym najinteligentniejszego z całego towarzystwa. Janusz Gajos natomiast gra nuworysza o nieeleganckich chwilami odruchach. To nie jest wielki pan, który z nudy hula i szuka rozrywki. To także nie amator kart, lecz nieledwie szuler, który mistrzowskim ruchem demonstruje karcianą sztuczkę (numer z talią kart na gumce!). Tak że patrząc na niego, trudno opędzić się od podejrzenia, czy aby na pewno odziedziczył tytuł i majątek – a może, jak w Galicji bywało, kupił je za pieniądze? Zaś w stosunku Wacława do kobiet, i to zarówno do Elwiry, która go śmiertelnie nudzi, jak Justysi, traktowanej przezeń obcesowo, nie ma nawet odrobiny erotycznej finezji. Jest tylko ambicja podrażnionego samca i próżność, nic więcej. Bliską krewną takiego Wacława jest Justysia. JoannaŻółkowska pokazuje ją jako kobietę, która potrafi dbać o swoje interesy, a przy tym kutą na przysłowiowe cztery nogi. I ona jest nouveau riche. Kiedy rozprawia o za­wartości garderoby swej pani, o „szlarkach angielskich, zwłaszcza tych w ząbki”, popada w kataleptyczne niemal rozmarzenie. W innych jednak sytuacjach jest osobą nad wyraz trzeźwą. Znakomicie kontroluje swoje emocje i zachowania. A kiedy trzeba, udaje głupią. Fryzura „na koczkodana”, niemrawy uśmiech, okrągłe ze zdziwienia oczy – ta Justysia jest absolutnym przeciwieństwem fertycznej i żywej jak srebro służącej. A groź­ba wysłania do klasztoru to dla niej przecież czysty żart. Teraz Alfred Piotra Machalicy. I on również nie ma warunków amanta, pożeracza serc niewieścich i salonowego lwa. Niezgrabiasz o niedźwie­dziowatych ruchach, siwiejący i łysawy. Do tego zachowuje się, jakby go śmiertelnie nużyła cała ta gra, jakby ją prowadził z przyzwyczajenia albo może z nudy czy obowiązku salonowych konwenansów. Uwodzi tę swoją Elwirę co najmniej flegmatycznie i niemrawo; wygląda raczej na ofiarę niż zdobywcę w tym związku. A kiedy kochanka prawi o swej upadłej cnocie, nie może powstrzymać się od oznak zniecierpliwienia – błagalnie wznosi oczy ku niebu. Wyczuwa się jednak w tej roli pewien brak aktorskiej swobody, jakby skrępowanie, które sprawiają, że Alfred nieco niknie w kwar­tecie wykonawców.

Natomiast Elwira Krystyny Jandy, choć może stosunkowo najmniej odbiega od tradycyjnych ujęć, wysuwa się jednak w spektaklu na plan pierwszy. I mam dla niej, powiem od razu, wiele szacunku i podziwu, mimo iż nie przepadam za teatralnymi rolami tej aktorki, wolę ją w filmach. Ale wydaje mi się, że Janda dała tu, jak kiedyś w Hübnerowskiej Medei, postać zamkniętą w bardzo przemyślanej i zdyscyplinowanej formie. A jeśli do tego pamiętać, jak kiedyś zagrała Anielę Fredrowską w Ateneum i jak potrafiła wyciągnąć wnioski z tej porażki (co opisała w swojej książce)… U Zaleskiego Janda zagrała Elwirę jako „damę larmoyante”, wiecznie w spazmach, w „ochach” i „achach”, a przecież mocno skupioną na swoich reakcjach, sprytną i zara­zem rozbrajająco naiwną. Miałam wrażenie, iż momentami aktorka zanadto chyba ucieka w tę płaczliwość, jakby ratowała się przed trudnościami roli. Ale dała, w ogólnym rysunku, postać świetną i niezmiernie błyskotliwą w największych, popisowych scenach. Janda zresztą bardzo precyzyjnie rolę prowadzi, rozważnie stopniuje środki wyrazu. Przysłowiową „bombę z opóźnionym zapłonem” chowa na koniec, na wielkie solo w trzecim akcie. Kiedy zastaje męża in flagranti z Justysia – rusza do ataku. Najpierw niszczy konkurentkę – „precz żmijo”, wskazując jej drzwi teatralnym gestem. A po­tem rusza, niczym lawina, na wiarołomcę. „Ach, mężu, jakżeś w jednej mógł zapomnieć dobie, coś winien swojej żonie”. Zapala się coraz bardziej swoimi słowami, wzmacnia w gniewie i już par force – atakuje cały ród męski. Z cichej i potulnej, z cierpiącej nad własnym moralnym upadkiem, przemie­nia się w istną furię. I warto pójść do Powszechnego, by zobaczyć, co dzieje się, kiedy Elwira niechcący gubi kompromitujące listy – jak wycofuje się na obronne pozycje. Bardzo to jest śmieszne, a przeprowadzone przez Jandę konsekwentnie. Cała scena należy do szczytowych punktów przedstawie­nia. Być może, Janda nie jest tak finezyjna i pełna kobiecej kokieterii jak była przed laty Janina Romanównalegendarna interpretatorka Elwiry. Ale na pewno daje postać bliską naszej, współczesnej wrażliwości. Co piszę na koniec z prawdziwą przyjemnością. Dawno już nie bawiłam się tak w teatrze na Fredrze. I cieszy mnie również to, że Krzysztof Zaleski powrócił do wielkiej klasyki, dając przedstawienie, które wymyka się banałom i stereo­typom, w jakie popadają często inscenizatorzy tego repertuaru.»

„Fredrowski Marivaudage”
Barbara Ostarloff
Teatr nr 1
01-01-1994

© Copyright 2024 Krystyna Janda. All rights reserved.