Andrzej Pettyn
Rozmowa z Edwardem Kłosińskim
W 1998 r. przy okazji organizacji wystaw w Galerii Ars Longa odbyłem z Edwardem Kłosińskim kilka rozmów, z których zrodził się wywiad, zamieszczony w ukazującym się wówczas kwartalniku „Milanówek”. Myślę, że wywiad dość dobrze przybliżał działalność tego wybitnego twórcy (był autoryzowany).
*
– Naszą rozmowę chciałbym zacząć od pytania, które zapewne postawiłoby Panu wielu czytelników „Milanówka”, a więc – czy aby zostać operatorem trzeba mieć jakieś szczególne predyspozycje? A jeśli tak, to jakie? Jak to się zaczęło w Pana przypadku?
– Na to pytanie są dwie odpowiedzi, prosta jest taka, że trzeba skończyć studia w tym kierunku, ale aby zacząć te studia trzeba mieść określone predyspozycje. Ja chodziłem do liceum plastycznego i mój związek ze sztukami pięknymi i malarstwem był bardzo bliski, interesowało mnie kino jako sposób na wyartykułowanie artystycznych koncepcji, wydawało mi się to bardziej nowoczesne niż malarstwo – w związku z tym zdałem do szkoły filmowej. Zdałem bez trudu, co graniczyło z cudem, ale udało mi się, może dlatego, że dziekanem wydziału operatorskiego był malarz Jerzy Mierzejewski, fantastyczny malarz i fantastyczny człowiek.
– Jakie cechy osobowości są w pracy operatora szczególnie przydatne?
– Niewątpliwie trzeba mieć artystyczną wrażliwość, wrażliwość na obraz, ale jednocześnie trzeba mieć tzw. głowę, i do dramaturgii, i chęć do pracy w zespole. To nie jest praca dla samotników, to praca dla ludzi, którzy nie czują się niedowartościowani przez to, że nie są jedynymi autorami dzieła.
– A jak Pan zaczął? Jaki był Pana debiut?
– To był film z Januszem Zahorskim „Uciec jak najbliżej”. To był skromny film tuż po szkole. Ale udało się, film został dobrze przyjęty. Krzysztof Zanussi zobaczył ten film i zaangażował mnie do swojego filmu „Iluminacja”. Później Andrzej Wajda zaprosił mnie do współpracy aż doszło do „Człowieka z marmuru”, który robiłem już absolutnie samodzielnie, bo „Brzezina” i „Ziemia obiecana” powstały przy współpracy z innymi osobami. Od tego czasu zrobiłem sporo filmów z Wajdą, z Zanussim. Praca operatora polega na tym, żeby znaleźć w sobie swego rodzaju pokorę, aby obrazy budować w oparciu o własną fantazję, ale uwzględniając idee reżysera, który wie o co mu chodzi, ale nie zawsze potrafi to wyartykułować.
– Domyślam się, że ważne jest to, aby reżyser i operator znaleźli wspólny język…
– Tak, to prawda, ale w praktyce ja nie wybieram tylko mnie wybierają. Mój ewentualny wybór polega na tym, iż mogę powiedzieć, że to mnie nie interesuje lub interesuje. Mnie nigdy nie interesowało robienie filmów dla robienia filmów, ale podejmowałem się pracy, kiedy temat był taki, że warto się było temu zaprzedać, bądź pociągało mnie towarzystwo określonych ludzi. Udało mi się zrobić w życiu jeden krótki film telewizyjny z najwybitniejszym chyba w historii polskiego teatru reżyserem teatralnym Konradem Swinarskim. To był film „Sędziowie” na podstawie Wyspiańskiego. Parę miesięcy wspólnego przebywania, rozmów, rozważań jak zrobić ten film, dało mi szalenie dużo. Zrozumiałem, jak powinno się myśleć o sztuce. Powinno się, wychodząc od kilku zdań, Wyspiańskiego dochodziliśmy do koncepcji wizualnej, zastanawialiśmy się, jak budować scenę, jak aktorzy powinni grać, wyglądać itd. Ta przygoda w moim życiu waży bardzo dużo. Z Andrzejem Wajdą zrobiłem ponad 10 filmów i on mnie ukształtował jako filmowca, ale mogę powiedzieć, że ten krótki film z Konradem Swinarskim ukształtował inną stronę mojej osobowości – wrażliwość.
– Wspomniał Pan o telewizji, w której coraz więcej seriali. Odniosłem wrażenie, że Pana to specjalnie nie pociąga? Jednak, jeśli dobrze pamiętam, to przynajmniej dwa-trzy seriale Pan zrealizował jako autor zdjęć..
– W Polsce to były „Polskie drogi” z Januszem Morgensternem, sześć odcinków i na tym skończyłem, bo serial politycznie mi nie odpowiadał. Drugi serial to „Z biegiem dni, z biegiem lat”, to było przeniesienie na ekran przedstawienia teatralnego. Później w Niemczech zrobiłem dwa duże seriale.
– Jaki jest Pana stosunek do tego gatunku, jakim jest serial?
– Mocno ambiwalentny. Wydaje mi się, że dzisiaj nie ma czasu na tzw. ambitny serial. Serial ma bawić, widzowie powinni się zaprzyjaźnić z bohaterami przez kilka dni w tygodniu, ale ja tego nie chcę robić, bo to „fabryka śrubek”, a to mnie nie interesuje. Natomiast jestem w stanie zrobić tzw. miniserial w czterech-sześciu odcinkach pełnometrażowych, ponieważ to jest jedna historia epicko opowiedziana. Mój zawód to zawód napoły artystyczny, ale jest szalenie uzależniony od pieniędzy. Pisarz może kupić zeszyt i zapisać go drobnym pismem i nawet jeśli ma kłopoty z wydaniem powieści, to dzieło stworzył. Malarz zainwestuje trochę pieniędzy i zapełni treścią jakieś płótno. Natomiast, aby móc wyartkułować swoje myśli w filmie, potrzebujemy na to parę miliardów starych złotych.
– Odnoszę więc wrażenie, że jest Pan typem operatora, który koncentruje się na tzw. filmie kinowym, pełnometrażowym. Tyle lat pracuje Pan niezmiennie w tym samym zawodzie, współpracuje z różnymi reżyserami, obserwuje Pan ich pracę na planie. Czy nigdy Pana nie kusiło wyreżyserowanie jakiegoś filmu?
– Czemu nie, nie widziałbym w tym przeszkód. Tyle lat pracuję w filmie i wiem, jakbym to miał zrobić. Natomiast są dwa problemy. W Polsce nie ma scenarzystów, w związku z tym, jeśli ktoś nie potrafi pisać scenariuszy sam, jako autor, nie dostanie filmu do zrobienia, bo niby dlaczego mają dać do realizacji film panu Kłosińskiemu, jeśli jest dobry scenariusz. Trzeba by napisać scenariusz, chodzić koło tego itd. Drugi powód jest taki, ja jestem, albo staram się być perfekcjonistą i uważam, że lepiej jest być dobrym operatorem niż byle jakim reżyserem.
– Jeśli nie reżyseria, to może aktorstwo. Zagrał Pan jakąś rolę w filmie, może epizod? Nie namawiali Pana? Wiem, że operatorzy i reżyserzy, np. robił to Hitchcchok, chętnie występowali choćby w epizodach…
– Zdarzyło mi się, że zagrałem epizod, ale to na zasadzie żartu. Wystąpiłem raz w „Człowieku z żelaza”, dlatego, że akurat byłem na świeżo po jakimś filmie na Zachodzie i byłem nietypowo ubrany. Była taka sytuacja, że nasz bohater jedzie windą i z nim razem jacyś zachodni dziennikarze. Andrzej Wajda powiedział: jesteś akurat dobrze ubrany, więc wejdziesz do windy. Mój kolega to sfotografował. Drugi raz w „Ziemi obiecanej” gdzieś zabrakło jakiegoś człowieka, ja miałem włosy do ramion, podpieli mi te włosy, założyli czapeczkę i coś tam zagrałem. Ale zdecydowanie lepiej czuję się po tamtej stronie kamery.
– Rozmawiając z Panem trudno nie poruszyć wątku osobistego, czy rodzinnego. Pracował Pan w wielu filmach z żoną, panią Krystyną Jandą. Czy Państwo na planie jakoś się uzupełniacie, czy też każde z Was robi swoje?
– W filmie wszystko się odbywa „na żywym organiźmie”. Rzeczywiście zrobiliśmy wiele filmów wspólnie i powiem, że największe konflikty między nami, ale to właściwie nie były żadne konflikty, pojawiły się w czasie kręcenia filmu, który żona sam reżyserowała, to była „Pestka”. Ja ten film fotografowałem, żona oprócz reżyserii w nim grała. To było niesamowite obciążenie. I tam parę razy starliśmy się w sprawach estetycznych, natomiast muszę powiedzieć, że z wyjątkową przyjemnością wspominam każdą pracę z żoną, m.in. dlatego, że niesłychanie cenię profesjonalizm. Ważne jest to, że w pewnych sytuacjach możemy sobie szczerze powiedzieć o sprawach najtrudniejszych. To nam ułatwia współpracę.
– Wiem, że wiele razy pracował Pan za granicą, w jakich krajach i co to były za filmy?
– Głównie pracowałem i pracuję w Niemczech, Austrii, zdarza mi się pracować we Włoszech, Francji, Stanach Zjednoczonych. Robię raz lepsze, raz gorsze filmy, jak to w życiu bywa. Czasami się godzę na pewne rzeczy, czasami się nie godzę. W ostatnich latach głównie pracuję w Niemczech, mówię po niemiecku, znają mnie tam bardzo dobrze. Mam tam taką pozycję, która mi pozwala nie robić byle czego.
– Czy w najbliższym czasie zobaczymy w Polsce jakiś nowy film, którego jest Pan współtwórcą?
– Właśnie od paru dni robię zdjęcia do filmu Jerzego Sthura, który ostatnio zajmuje się reżyserią, dostał nagrodę na festiwalu w Wenecji za „Historie miłosne”. Myślę, że na początku przyszłego roku ten film, mianowicie „Tydzień z życia mężczyzny”, wejdzie na ekrany. Sthur gra w nim również główną rolę.
– W tej rozmowie nie można pominąć Milanówka. Jak Pan i Pańska małżonka tu trafiliście? Przypadek? Świadomy wybór? A może Państwo bywaliście tu wcześniej?
– Iks lat temu byłem w Milanówku przy okazji kręcenia filmu „Panny z Wilka”, wówczas odwiedziliśmy pana Jarosława Iwaszkiewicza i również wpadliśmy do Milanówka. Andrzej Wajda powiedział w Stawisku, że tu obok jest Milanówek, może nam się nada do filmu. Z tej krótkiej wizyty pozostały jakieś mgliste wspomnienia, pamiętałem, że było dużo zieleni. I później zaszła cudowna koincydencja, szukaliśmy z żoną domu poza Warszawą, z której postanowiliśmy się wynieść. I szukaliśmy najpierw w Konstancinie. Chcieliśmy kupić gotowy dom, choćby zniszczony, aby przywrócić go do świetności. Poprzez koneksje szkolne mojej żony z architektem panem Rogalą trafiliśmy tutaj i wówczas zachwyciliśmy się Milanówkiem. Pokazano nam wiele domów m.in. nasz obecny, ale kiedy zobaczyłem tę ogromną ilość okien, powiedziałem do żony: nie! Kto te okna będzie mył!? Później szukaliśmy innych domów, ale wróciliśmy do Milanówka i kupiliśmy ten dom…
– …tak więc przypadek zadecydował o zamieszkaniu w Milanówku?
– …Tak trochę przypadek, ale ten przypadek los wysterował. Obecnie, kiedy porównuję Milanówek z Konstancinem, to stwierdzam, że jest o wiele lepszym miastem. Jest idealny, bo tu można również wygodnie dojechać pociągiem. Można pracować w W-wie i tu mieszkać. Nie jest to osiedle, lecz miasto…
– Słyszałem, że jednak los świadomie skierował Pańskie kroki do Milanówka…
To był rzeczywiście absolutny przypadek. Po Powstaniu Warszawskim, które pamiętam jak przez mgłę, wraz z rodziną trafiliśmy tutaj. Kiedy już kupiliśmy sobie dom w Milanówku, pewnego dnia poszliśmy na spacer na cmentarz, chcieliśmy zobaczyć, kto tam leży, poznać jego historię. I nagle zobaczyłem kwaterę zmarłych po Powstaniu. Ponieważ nazwisko mojej mamy – Macatis, rzadkie, natychmiast rzuciło mi się w oczy. Nagle na milanowskim cmentarzu ujrzałem to nazwisko, które znam z grobu rodzinnego z Cmentarza Ewangelickiego w W-wie. Zadzwoniłem natychmiast do mamy, która powiedziała mi, że babcia jej, czyli moja prababka, po opuszczeniu W-wy, już po Powstaniu, zmarła w Milanówku, ponieważ nabawiła się zapalenia płuc, a miała już ponad 90 lat. Umarła i została pochowana w Milanówku. Wprawdzie na rodzinnym grobie w W-wie jest wypisane jej imię, ale okazało się, że osoba z mojej rodziny tak naprawdę znalazła miejsce na milanowskim cmentarzu.
– Czyli chyba los tak chciał, żeby Pan tu osiedlił się… Jak się Państwu tu mieszka?
– Może my tego nie uzewnętrzniamy, ale zrobiliśmy się patriotami Milanówka. Wszędzie opowiadamy, że tu się żyje jak u Pana Boga za piecem. Czasami żona jeździ do W-wy dwa razy dziennie, rano na próbę, wieczorem ponownie na spektakl. To bywa uciążliwe, ale już się do tego przyzwyczailiśmy. Mieszka się tu wspaniale…
– Miło słyszeć, że Państwo się tu dobrze czujecie. Ale obserwuje Pan miasto i być może nasuwają się Panu czy żonie pomysły na ulepszenie czegoś?
– Może byłoby lepiej, żeby były lepsze połączenia drogowe z W-wą. I pociągi powinny być bardziej estetyczne. Ponadto ważne jest to, aby podjąć próbę uratowania niektórych pięknych pałacyków na terenie miasta., bo inaczej zamienią się w ruinę. Szkoda tej pięknej architektury. Milanówek ma duże szanse przyciągnięcia większej ilości osób z Warszawy. W centrum stolicy pozostaną biura, slumsy, a ludzie wyniosą się na obrzeża W-wy. A Milanówek ma fantastyczną infrastrukturę, jest położony w idealnej odległości od W-wy. Milanówek nie musi więc mieć żadnego kompleksu, to już i tak jest najlepsza dzielnica Warszawy…
– Dziękujemy za te piękne słowa, a mieszkańców Warszawy, którzy chcieliby się osiedlić u nas, zapraszamy do Milanówka. Jest tu jeszcze wiele pięknych starych domów, prawdziwych perełek architektury, czekających na tych, którzy przywrócą im dawną świetność.
nr. 2/1998 kwartalnik „Milanówek”