29
Październik
2025
18:10

dziennik 2025-10-29 17:35

Teatr Polonia kończy dziś 20 lat!!!!

Stary aktor to potężna wartość

Stary aktor to potężna wartość
Danuta W., reż. Janusz Zaorski / fot. Kasia Chmura / materiały prasowe
20 LAT TEATRU POLONIA. – Mam to szczęście, że podobają mi się rzeczy, które podobają się większości. Nigdy nie interesowały mnie zachwyty w małym towarzystwie – mówi Krystyna Janda.

TOMASZ PLATA: Szykuje się Pani na kolejne dwadzieścia lat?

KRYSTYNA JANDA: Myślę o przyszłości naszych teatrów i fundacji. Wczoraj podpisaliśmy u notariusza papiery uwzględniające moją nieobecność. Rozszerzyłam radę fundacji. I skład komisji kontrolnej. Moja córka zgodnie z moją wolą ma mnie zastąpić na miejscu prezesa fundacji i szefowej teatrów, kiedy odejdę. To postanowione.

TP: Już? Teraz?

KJ: No nie, jeszcze nie. Ale w przypadku mojej śmierci albo niepoczytalności (śmiech). Przecież w każdym momencie może mi się coś stać.

TP: A Marysia?

KJ: Zgodziła się. Od początku była fundatorką i założycielką razem z moim mężem i ze mną. Od zawsze jest związana z fundacją, dużo tu gra, reżyseruje. Przeszła wszystkie etapy, siedziała nawet w kasie jakiś czas, kiedy była potrzeba. Prowadziła remont Och-Teatru. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Zresztą nie będzie w tym zadaniu sama. Do rady naszej fundacji weszli nowi ludzie. W razie czego pomogą. Już powoli muszą zacząć myśleć, jak to wszystko urządzić, kiedy mnie tu nie będzie.

TP: Przed chwilą Jan Englert zrobił u Pani Żar – o starości, domykaniu spraw przed śmiercią. Coraz więcej śmierci w spektaklach Polonii.

KJ: Cały nadchodzący sezon będziemy zajmować się odchodzeniem, wykluczeniem, starością, także w ujęciu komediowym. Bardzo się na to cieszę. Zrobiliśmy Żar, ale też Extasy Show! – komedię-groteskę o eutanazji. Niedługo Co po Grace o później miłości. Artur Barciś zrobi Okruchy czułości, też o odchodzeniu artystki.

Ciągle nam ktoś umiera. Rozstajemy się, odchodzą giganty, filary, na których opierało się nasze życie i nasze światopoglądy, prawa, metody postępowania i sposoby życia. Tęsknimy. Tyle śmierci, chorób, samotności, osobności. Zmienia się cały świat i jego normy. Temat jest niezwykle aktualny, trudno nie mówić o tym w teatrze. Poza tym jest na to publiczność, mówiąc kolokwialnie.

To zresztą trend ogólnoświatowy: społeczeństwa się starzeją, aktywne życie teraz nie ma wieku, młode gwiazdy przyćmiewają aktorzy starsi. Prawdziwe gwiazdy mają dziś 75–80 lat. Podziwiamy Hopkinsa, Helen Mirren… Młodzi w kinie oglądają bajki fantasy, dalekie od życia, a świat boi się śmierci, raka, chorób, mierzy się z tym i próbuje sobie jakoś z tym strachem poradzić. To jest realność, to są emocje. I wokół tego powstają świetne teksty. Teatralne, filmowe, komedie, zabawy. Jest masę tekstów funeralnych i rodzinnych na te tematy.

TP: A stary dobry aktor na scenie to atrakcja sama w sobie.

KJ: Tak, kocham starych aktorów, uwielbiam na nich patrzeć, ale niestety coraz ich mniej. Robi się swoista luka wiekowa między 50 a 70. Ostatnio policzyłam, że przez 20 lat istnienia Polonii pożegnało się z nami, do końca w zasadzie stojąc na scenie, ponad czterdzieścioro aktorów i aktorek z obsad różnych spektakli. Na szczęście wciąż grają i są w świetnej formie Maja Komorowska, Janek Englert, Ania Seniuk, Emilka Krakowska, Olgierd Łukaszewicz, Daniel Olbrychski, Stasio Brejdygant…

Ostatnio policzyłam, że przez 20 lat istnienia Polonii pożegnało się z nami, do końca w zasadzie stojąc na scenie, ponad czterdzieścioro aktorów i aktorek z obsad różnych spektakli.

TP: Brejdyganta właśnie zatrudnił Warlikowski. I jeszcze Maję Komorowską.

KJ: „Stary” aktor to potężna wartość. Biorę w cudzysłów słowo starość, bo na scenie są często oślepiająco młodzi i mądrzy mądrością człowieczą i spokojną. To giganci na scenie. Ostatnie role Jurka Stuhra, Basi Krafftówny, Jurka Treli, Ignacego Gogolewskiego, Wojciecha Pokory, Staszka Brudnego wiele nas nauczyły i zachwycały. A Janek Peszek gra na naszych scenach tak, że idą iskry, to dopiero nauka i pochwała życia i sztuki.

TP: Zrobiła Pani w Polonii Żarw reżyserii Jana Englerta w niespełna miesiąc po tym, jak przestał być dyrektorem Narodowego…

KJ: To Janek przyszedł do mnie z tym pomysłem już rok temu. Powiedział: odchodzę z Narodowego, chcę u Ciebie zrobić Żar. Otworzyłam ramiona.

TP: Premiera wypadła w dniu, w którym z Narodowym pokazem Wesela witał się Jan Klata…

KJ: To był chyba przypadek. Datę premiery wyznaczyliśmy dawno temu. Dla Pana to znaczące?

TP: Może w niezamierzony sposób, ale wyszedł z tego pojedynek dwóch teatrów i dwóch dyrektorów Teatru Narodowego: przychodzącego i odchodzącego.

KJ: Nie wiem, czy Janek miał to w głowie. Umówiliśmy się na Żar, jeszcze zanim zaczął pracę nad pożegnalnym Hamletem w Narodowym. Janek wcześniej zrobił u nas z dużym sukcesem inny tekst Sándora Máraiego, Przygodę. Zresztą oboje uwielbiamy tę literaturę. W Tataraku u Wajdy było sporo Máraiego, cały wątek z żoną i lekarzem, z chorobą itd. Zaproponowałam to wtedy, a Andrzej to podjął.

TP: Tak czy inaczej, Polonia stała się pierwszym nowym miejscem pracy odchodzącego dyrektora sceny narodowej. Naturalnie nasuwa się myśl, że mogłaby Pani być nie tyle pracodawczynią Englerta, ile jego spadkobierczynią. Nigdy nie miała Pani pomysłu, że dyrekcja Narodowego to mogłoby być coś dla Pani?

KJ: No nie, ja mam Polonię, Och-Teatr, całą fundację na głowie. Kiedyś, dawno temu, zaproponowano mi kierownictwo artystyczne Teatru Powszechnego. Ale to było dla mnie nie do wyobrażenia. Nie chciałam jeszcze raz wchodzić do instytucji, z której wyszłam. Udało mi się stworzyć inny świat i nie chciałam wracać.

TP: A miałaby Pani jakiś pomysł na Narodowy? Co to powinien być za teatr?

KJ: Narodowy na pewno ma zobowiązania podstawowe. Powinien grać klasykę. Zawsze powtarzam, że każde pokolenie musi mieć własną Beatrix Cenci. Teatry powinny być „sprofilowane”. Narodowy na pewno nie powinien być sceną jednego nawet wielkiego reżysera i jego gustu i marzeń.

Teatr Narodowy na pewno nie powinien być sceną jednego nawet wielkiego reżysera i jego gustu i marzeń.

TP: W ciągu tych 20 lat Teatru Polonia nigdy nie miała Pani myśli: a trzeba było wziąć dyrekcję w jakimś teatrze publicznym? Mieć spokój finansowy, trochę oddechu w planowaniu.

KJ: Uczyłam się dyrektorowania od Janusza Warmińskiego i Zygmunta Hübnera. Nie mieli spokoju. Pilnie obserwowałam ich decyzje artystycznie. Myśleli nie o sobie, ale o publiczności, z szacunkiem. My też jesteśmy teatrem środka, różnorodnym, dla wszystkich, ale teatrem aktorów przede wszystkim. I tak jest dobrze. Tak się nauczyłam „tej biedy”, że z dwudziestoma milionami dotacji chyba nie wiedziałabym, co zrobić (śmiech). Chociaż nasz budżet roczny to około 30 milionów i musimy na to zarobić sami, bo dotacje, sumując je, to przy dobrych wiatrach około 1 miliona rocznie, a przecież gramy też każdego lata 40–45 spektakli teatru plenerowego za darmo i żebrzemy na tę inicjatywę od 18 lat każdego roku, gdzie się da.

Shirley Valentine, reż. Maciej Wojtyszko / fot. Renata Pajchel / z archiwum Instytutu Teatralnego w Warszawie

TP: A możliwość działania w nieco większej skali nie byłaby kusząca? Jak np. Andrzej Seweryn w Polskim. Właśnie zaprosił Grzegorza Jarzynę, żeby mu zrobił czterogodzinną, multimedialną wersję Rękopisu znalezionego w Saragossie. To by się u Pani nie zmieściło.

KJ: Tak, naprawdę dużych spektakli nie możemy robić. Wieloobsadowych. To nawet nie jest kwestia pieniędzy na produkcję, bo te można jakoś znaleźć czy wypracować. Ale znacznie trudniej zdobyć pieniądze na eksploatację. Jak grać Wesele, zapłacić całemu 32-osobowemu zespołowi, który powinien wyjść na scenę? Kalkulując tylko z wpływu z biletów koszty artystyczne i stałe, to jest zupełnie niemożliwe. Domu otwartego też nie mogłabym zrobić w Polonii, zrobiłam w Polskim, no i dziękuję Teatrowi Polskiemu za możliwość zrobienia Wiśniowego sadu w tak bogatej wystawie.

Ale powiem Panu, lubię teatr, jaki powstaje u nas. Teatr bliski ludziom, serdeczny, przyjazny, partnerski dla wielu. W sumie może to jest tajemnica naszego sukcesu: dokładnie takie rzeczy i mnie się podobają i chcę z nimi żyć. A mam to szczęście, że podobają mi się rzeczy, które podobają się większości. Nigdy nie interesowały mnie zachwyty w małym towarzystwie.

Chodzę na spektakle Krystiana Lupy czy pana Warlikowskiego, ale za każdym razem jest to dla mnie czas jak lot do Nowego Jorku. Wsiadam i po siedmiu godzinach wysiadam w innym miejscu.

Zresztą bardzo często nie mogę wytrzymać na spektaklach, które trwają dłużej niż dwie godziny. Chodzę na spektakle Krystiana Lupy czy pana Warlikowskiego, ale za każdym razem jest to dla mnie czas jak lot do Nowego Jorku. Wsiadam i po siedmiu godzinach wysiadam w innym miejscu. Muszę zabrać coś pod nogi, coś na szyję. I raz na jakiś czas, a nie codziennie. A my gramy codziennie, ponad 900 razy w roku, „z głodu”.

Oglądam dużo rzeczy, ale nie mam dawnej cierpliwości. Teatr coraz częściej staje się dla mnie opresją, z której nie mogę uciec, bo moje wyjście ze spektaklu byłoby przykrością dla kolegów. Czasem nie mogę wytrzymać w teatrze tak bardzo, że mam uczucie, że dostanę za chwilę histerii. Myślę, że zwariuję, jeśli jeszcze raz coś krzykną.

TP: Widziała Pani ostatnio coś, co się Pani spodobało?

KJ: Pan Marcin Wierzchowski jest bardzo ciekawy. Friedmanowie byli genialni, choć to już kilka lat temu. I ta dziewczyna, która w Krakowie zrobiła Bergmana…

TP: Katarzyna Minkowska.

KJ: Tak, to było bardzo ciekawe.

TP: Dostaną od Pani propozycje?

KJ: Jeszcze nie dzwoniłam, a bardzo bym chciała. Dla pana Wierzchowskiego mam świetny tekst – dramat sądowy. Staramy się o prawa do grania go.

TP: No to zapytam: dużo Pani proponuje w takich sytuacjach? Polonia ma opinię świetnego pracodawcy, ale przyznam, że ciekawią mnie konkrety. Na ile może sobie pozwolić najpopularniejszy w Polsce teatr niepubliczny, zatrudniając znanego reżysera?

KJ: Reżyseria to u nas 25–40 tysięcy. Niezależnie od tego, czy chodzi o znane nazwisko, czy debiutanta.

TP: To nie są ogromne pieniądze. Teatry publiczne potrafią płacić znacznie lepiej.

KJ: Nie bardzo możemy płacić więcej, w tym roku przy tej ilości publiczności i tak mamy stratę 400 tysięcy za ostatni kwartał. Przy sukcesach! Budynek Polonii to własność moja i mojej rodziny, tu koszty utrzymania są mniejsze, ale Och-Teatr to niemal 20 tys. kosztów stałych dziennie plus koszty artystyczne każdego wieczora. Patrzymy przerażeni na ceny prądu, na wymagania straży pożarnej, całego bezpieczeństwa, na nowe pomysły związane z biurokracją przy rozliczaniu tantiem, dotacji. Koszmar, a ktoś to musi robić.

Reżyseria to u nas 25–40 tysięcy złotych. Niezależnie od tego, czy chodzi o znane nazwisko, czy debiutanta. Nie bardzo możemy płacić więcej, w tym roku przy tej ilości publiczności i tak mamy stratę 400 tysięcy za ostatni kwartał.

TP: A aktorzy ile u Pani zarabiają?

KJ: 4–7 tysięcy za zrobienie roli. Poza tym dostają pieniądze za każde wykonanie spektaklu. Niedużo. Ale wiedzą, że u nas przedstawienie będzie grane. Że szybko, w ciągu dwóch lat, mogą dojść do progu 100 wykonanych spektakli. Żar miał premierę we wrześniu, a na początku przyszłego roku dojdzie do pięćdziesięciu prezentacji.

Młodzi debiutujący aktorzy wiedzą z kolei, że występ u nas to trampolina do kariery. Na spektakle przychodzą do nas wszyscy, którzy angażują do filmów, telewizji, do innych teatrów.

TP: Rozumiem, że propozycje posad dyrektorskich w teatrach publicznych nie są dla Pani atrakcyjne. Ale nie ma Pani poczucia straty, że grając przez dwie dekady tylko u siebie, nie miała Pani okazji spotkać się w teatrze z reżyserami, którzy w programie Polonii czy Ochu z różnych względów się nie mieścili? Maja Komorowska pracowała z Lupą, teraz pracuje z Warlikowskim…

KJ: Nie, nie mam poczucia straty. To są teatry, spektakle inscenizatorów, mnie interesują role. A potrzebę eksperymentów realizowałam w kinie. Tam zrobiłam chyba wszystko. Z tyloma reżyserami najróżniejszymi. Filmy niemieckie, filmy francuskie, filmy takie, siakie, filmy awangardowe, filmy całe improwizowane, z największymi nazwiskami i z debiutantami. Ostatnio też dostałam kilka propozycji, ale musiałam odmówić. Nie mogę zostawić teatru na cztery miesiące. W polskim filmie może jeszcze coś się zdarzy. Teraz mój wiek jest atutem (śmiech).

TP: Przypomnę tylko rzeczy filmowe z ostatnich lat: Warszawianka, Słodki koniec dnia, nieco wcześniej Parę osób, mały czas. To udane, ważne role, w których śmiało wychodzi Pani poza własne emploi.

KJ: W teatrze moje emploi jest mocne i się go trzymam, w naszej fundacji zagrałam 20 ról, różnych, różnorodnych, wyreżyserowałam 36 spektakli, w różnych gatunkach i to także wiąże się z inną decyzją podjętą u początków fundacji: że to będzie teatr przede wszystkim dla kobiet czy o kobietach.

Kiedy otwieraliśmy Polonię, wiedziałam, że otwieram ją przede wszystkim dla kobiet. To wynikało z mojego doświadczenia po Powszechnym, już tam grałam „kobiecy repertuar”: Kobieta zawiedziona, Dwoje na huśtawce, Medea, Fedra, Shirley Valentine, Maria Callas, Kto się boi Virginii Woolf? Wiedziałam, że kobiety to moja publiczność. W Polonii otworzyliśmy najpierw małą scenę i nazwaliśmy ją Sceną Fioletowe Pończochy, tak jak ruch wyzwolenia kobiet we Francji. I pierwsze premiery wszystkie były o kobietach. O kobietach, przez kobiety robione i grane. A kiedy otwieraliśmy dużą scenę, zdecydowałam się na Trzy siostry. Och otworzyliśmy Wassą Żeleznową. No a później Ucho, gardło, nóż Vedrany Rudan, Stefcia Ćwiek w szponach życia Dubravki Ugresić, Badania terenowe nad ukraińskim seksem Oksany Zabużko – przez lata trzymaliśmy te tytuły w repertuarze. Potem doszły Biała bluzka, Boska!, Danuta W. czy Zapiski z wygnania. Do dziś gramy Shirley Valentine. Premiera była w 1990 roku jeszcze w Powszechnym.

Biała bluzka, reż. Magda Umer / fot. Robert Jaworski / Teatr Polonia w Warszawie

TP: Była Pani ważną postacią w historii Czarnego Protestu. Ale nie powstał u Pani żaden spektakl na jego temat.

KJ: Jakoś o tym nie myślałam. Poza tym nie pojawił się tekst na ten temat, który by mnie zainteresował. Krysia Zachwatowicz coś mi podsuwała. Ale to nie był dobry tekst teatralny. A ja nie przepadam za teatrem, który powstaje z improwizacji mówionej, to teraz modne – aktorzy siadają i rozmawiają i z tego robi się scenariusz. To jest prawie zawsze marne, jak się tego słucha.

TP: Kasia Minkowska, którą Pani polubiła, robi właśnie w Olsztynie Wszystkie jesteśmy Belén, o ruchach kobiecych w Argentynie. Czarny protest – jak można się spodziewać – będzie ważnym kontekstem.

KJ: Tak, rozumiem. Pewnie to będzie ważne i interesujące.

Wracając do Czarnego Protestu, był wspaniały, imponujący i bardzo prawdziwy, wielowątkowy, ujawnił także różnice pokoleniowe i formalne, hasła, które kobiety pisały na sztandarach, były zjawiskowe, pełne gniewu i fantazji, poczucia humoru albo radykalizmu słownego. Można cały ten zryw traktować dziś w teatrze czy kulturze jako przypomnienie, bo jednak po latach rezultaty mamy gorzkie. Była w tym powaga. Siła, masa. I nagle zaczęło się to gdzieś obsuwać. Kobiety w rządzie nie załatwiły tego, co miały załatwić. Pryncypia, prawa aborcyjne i związki partnerskie, no i nierówności. To rozczarowało. Kobiety, ich interesy, prawa i postulaty kolejny raz zostały zlekceważone przez mężczyzn.

Czarny Protest był wspaniały, imponujący i bardzo prawdziwy. Ale nagle zaczęło się to gdzieś obsuwać. Kobiety, ich interesy, prawa i postulaty kolejny raz zostały zlekceważone przez mężczyzn.

TP: Na ile lat do przodu wymyślony jest repertuar Polonii i Ochu?

KJ: Na trzy. Tu mam w telefonie wszystkie tytuły, bo już wiele rzeczy zapominam, oprócz ról (śmiech). Trzy lata. To dużo. Taki jest wymóg wniosków trzyletnich na działalność. A my takie wnioski przez te 20 lat składamy, niezależnie do tego, czy dostajemy granty, czy nie. Trzeba próbować. Nie będę podawać planowanych tytułów, bo zdarzały nam się kradzieże pomysłów, ale planujemy repertuar bardzo zróżnicowany, na oba teatry. W sumie 20 premier. Zaczniemy w Och-Teatrze od Klubu kawalerów Bałuckiego, a w Teatrze Polonia od rozkosznego tekstu nostalgiczno-komediowego Co po Grace z Hanią Śleszyńską, Krzysiem Draczem i Andrzejem Zielińskim. A potem i tak dalej…

Zresztą sytuacja na świecie i u nas jest tak dynamiczna, że może pojawią się tematy i teksty warte wszelkiego zachodu i zmian repertuarowych. Ale plany i marzenia to jedno, a możliwości i perturbacje z ich realizacją to drugie. Jestem często bardzo zmęczona tą „walką o ogień” z wnioskami i dotacjami. Ciężka praca, a ja kocham „lekkość bytu”.

TP: Dużo rozczarowania jest w tym, co Pani mówi.

KJ: No może. Ale jeszcze żyjemy i mamy się nieźle. No i te lata zaprawiły nas w bojach.

Teraz realizujemy ten sezon o „starości”, jak to skrótowo nazywam, choć to nieprecyzyjne czy deprecjonujące rangę problemu. W przyszłym roku dołożymy do tego tekst o Talluli Bankhead. Mało kto w Polsce wie, kto to był. Hollywoodzka skandalistka, aktorka, naprawdę postrzelona, nielicząca się z żadnymi konwenansami. Sama to zagram, chcę się w to bawić. To też opowieść o odchodzeniu, ale co to za szalona starość będzie.

© Copyright 2025 Krystyna Janda. All rights reserved.