Marzec 1997
Nie rozumiałam Jej
Tak się urodzić, w niedzielę wieczór
Nie chcieć, nie poczuć, nie przeczuć,
Być jak przesyłka, jak paczka mała,
Sama chciała, sama chciała.
Tak chodzić do szkół, wszędzie po troszku,
Myśli i nerwy mieć w proszku,
Znaleźć i zgubić, co matka dała,
Sama chciała, sama chciała.
Tak się niemądrze w niemądrych kochać,
Nie trwać, nie czekać, nie szlochać,
Potem zazdrościć tej co umiała,
Sama chciała, sama chciała.
Tak się na dobre rozkochać w Tobie,
Z żalu za Tobą wypłowieć,
Być nazbyt cicha lub nazbyt śmiała,
Sama chciała, sama chciała.
Tak nagle ustać, w niedzielę wieczór,
Nie chcieć, nie poczuć, nie przeczuć,
Wśród jasnych buków, zasnąć jak skała,
Sama chciała, sama chciała.
To Jej piosenka, którą śpiewam w „Białej Bluzce”. Boję się tej piosenki.
W dniu ostatnich Jej urodzin, na które zostałam zaproszona, stałam od rana w sklepie z kapeluszami i przymierzałam jeden za drugim. Wiedziałam, że to musi być kapelusz, zawsze w kapeluszach Ją ostatnio widywałam. Wiedziałam, dlaczego kapelusz, wiedziałam, że to może już ostatni kapelusz. Wiedziałam, że Jej ulubione kolory to niebieski i czerwony. Stałam i przymierzałam wszystkie niebieskie i czerwone i mój bunt do tych kolorów, do tych kapeluszy, rósł.
Moja konwencjonalność, tchórzostwo, brak wyobraźni, banalne poczucie elegancji, kazało mi patrzeć z tęsknotą na szare, beżowe, czarne, piękne dla mnie kapelusze. Mój egoizm i brak tolerancji, patrzyły razem ze mną z niechęcią na wybrane, czerwony i szafirowy, z nienawiścią.
Po dwugodzinnej męce wyboru między mną a Nią, kazałam zapakować, Ją, czyli czerwony i krzyczący szafirowy. Wyszłam. Na wystawie wychodząc, zobaczyłam, piękny, skromny i dyskretny – kapelusz brązowy. Wróciłam i z całą swoją małością zamieniłam te dwa Jej kolorowe na ten mój brązowy, który godzinę później Jej ofiarowałam. Jestem pewna, że nigdy go nie założyła.
Była jedną z najpiękniejszych kobiet jakie znałam.Uwielbiałam patrzeć na Nią i Jej słuchać. Bałam się Jej i mnie fascynowała, obserwowałam Ją z lękiem i zachwycałam się Nią. Nigdy nie odważyłabym się być taka jak Ona. Takniezależna, nieprzewidywalna, nienasycona, niezaspokojona. Tak kochać i tak uciekać, tak pragnąć i tak tego nie chcieć. Być tak delikatną, kruchą i jednocześnie tak silną. Tak być szaloną, nieobliczalną i jednocześnie tak zorganizowaną i racjonalną. Nie znałam jej, przeczuwałam jaka jest za tą granicą, za którą, była dla mnie niedostępna, bo nie nadawałam się, żeby mnie „wtajemniczyć”. Nonszalancja z jaką żyła przerażała mnie, obawiałam się jej i Ona to wiedziała.
Grałam „Białą Bluzkę”. Kogo grałam? Ją? Ale tam były Dwie. Ta, która pisała listy, porządkowała sprawy, płaciła za światło i gaz, i ta Druga. Pierwszą rozumiałam, Drugą starałam się zagrać, tak jak rozumiałam. Siedziała na próbachi nic nie mówiła. Myślę, że mój pragmatyzm i solidność, w konstruowaniu tej roli Ją bawił. Potem grałam. Nigdy właściwie nie powiedziała mi co o tym sądzi. Czy to było Jej bliskie? Ta moja wersja? Wydawała się zadowolona. Ale co to było? O kim to było? Co jakiś czas, ktoś głośno, ostentacyjnie, wychodził z sali w trakcie spektaklu, potem okazywało się, że uznał, że to jego życie, jego słowa, że to niedyskrecje. Ktoś inny przychodził do mojej garderoby, patrzył, nie chciał wyjść, potem okazywało się, że to Jej znajomy, że siebie w tym tekście odnalazł. Nic nie rozumiałam. Nie znałam klucza. Proszono żebym przestała to grać, że to zbyt osobiste, obrażano się. Jej znajomi. Mężczyźni Kobiety. Jej przyjaciółki. Nic nie rozumiałam. Zagrałam ten spektakl 150 razy, jeździły za nim po Polsce całe grupy młodzieży z plecakami, nie wiem już, ile razy słyszałam, że to o nich, że tak czują. Nic nie rozumiałam. Jaka Ona była? Czy to była Ona czy Elżbieta?
Prosiłam cztery miesiące przed Jej śmiercią Elżbietę Czyżewską – pogódź się z Nią, pogódźcie się, Ona umiera. – Dzwonię co noc – odpowiedziała – odkłada słuchawkę. Ja też umieram. Umrzemy pokłócone.
Zadzwoniłam. Nie odebrała. Złożyłam Jej konwencjonalne życzenia świąteczne i noworoczne, nagrywając się na sekretarki, pod kolejnymi numerami kontaktowymi, jakie miałam, nie odpowiedziała, Przecież Ją gram, przecież to gram – myślałam. Nagle przysłała kartkę z fotografią jakichś nóg…jeśli by ci zabrakło nóg, wysyłam zapasowe.
Tyle pięknych zdań, tyle mądrych myśli, celnych skojarzeń, efektownych sformułowań, zachwycających metafor. Tyle prawdy i wiedzy o człowieku, o jego małości i wielkości, męce, bólu, miłości i szczęściu. Czy to wszystko było o niej? To Ona? Tak. Jestem tego pewna. Dosłownie o niej. Każde słowo Jej. Boleśnie o Niej. To przerażające.
Chciałabym, żeby tam gdzieś, gdzie jest, pokochał Ją ktoś „na całe życie”, nieodwracalnie, bezwarunkowo i bezpiecznie. Ale jaka jest gwarancja, że by nie uciekła? Miała zwyczaj mówić,że poetami Bóg opiekuje się bezpośrednio. – Nie mogę być szczęśliwa – mówiła- nie umiałabym pisać.
Podczas ostatnich Jej urodzin, śmiałyśmy się cały czas. My Jej przyjaciółki, Magda Umer, Magda Czapińska, Zuzia Olbrychska i ja, opowiadałyśmy sobie znowu głupoty, oglądałyśmy pierwsze odcinki filmu zrobionego o Niej przez Magdę Umer. Płakała, śmiała się, była zadowolona, dla niewprawnych oczu szczęśliwa, ale….zaraz musiała gdzieś tajemniczo iść…uciec, jak zwykle. Cały czas dzwonił telefon…sekretariat pana X, sekretariat ministra Y, czy można przysłać kwiaty? Prosiła żebym odbierała telefony i mówiła,że później, że teraz są ważniejsze sprawy. Potem krótki moment w Jej łazience i włosy, gruby pukiel Jej wspaniałych włosów zostawiony w pośpiechu na szczotce. Przeraziłam się.Krótki moment, sekunda. A potem założyła kapelusz, mój brązowy, zauważyłam, że prawie nie ma włosów…. zastygła, nagle rzuciła w kąt brązowy kapelusz, założyła czerwony i….poszła w swoją tajemniczą stronę a nas zostawiła.
One rozumiały Ją jakby lepiej. A ja? Z kim miałam do czynienia? Z kim mówiłam, że się przyjaźnię? Czułam się zawsze koło niej jak proza obok poezji.
Koło mojego łóżka leży Jej ostatnia sztuka. Nie przeczytałam jej. Powinnam zadzwonić, przeprosić. Za późno. Na wszystko już za późno.