Że rozmawiam dziś w Nowym Świecie z Krystyną Jandą, o godzinie 21.00, to już ogłaszałem. Nie mówiłem natomiast, że byłem wczoraj na pierwszej próbie generalnej jej monodramu MY WAY. I nie mówiłem, że jest rozrywająco pięknie…
Dla swojego jubileuszowego spektaklu artystka wybrała efektowną formę stand-upu. Nie wiem, czy to stand-up klasyczny, czy nie klasyczny, nie znam się na tym gatunku. Widziałem kilka tego typu występów jako element wpleciony w filmy o artystach szukających swojego szczęścia, szczegół amerykańskiego pejzażu, i tylko na tej podstawie chcę powiedzieć, że Krystyna Janda niezwykle podniosła jego aspiracje i wyraz. Sięgnęła po niego jak najświadomiej, żeby powiedzieć swoje. Czyli swoje życie, swoją walkę o teatr, o siebie, pokazać swoje wybory, trudy przedzierania się przez techniczne problemy kogoś, kto pragnie stworzyć własne miejsce, i nie sdaje sobie sprawy co to oznacza, z czym się to wiąże.
Wychodzi Krystyna Janda na scenę (nigdy nie powiem samego „Janda”) w pięknej, szykownej, czarnej, błyszczącej sukni – ona, gwiazda, bohaterka własnego życia i spektaklu. I mówi. Prawie nie gra, choć siedzimy przed spektaklem zarówno aktorskim, jak i spontanicznym, jak żywiołowa opowieść skierowana do przyjaciół. Bo są widzowie jej przyjaciółmi, niewtajemniczonymi, których chce wtajemniczyć w przyjaciół bliskich, w rodzinę, w racje życia.
Są w spektaklu-wyznaniu jubilatki momenty szczęścia, dramaty, rejestry własnych zachowań, wdzięczna kronika cudownych wdzięczności innym za to, że pomogli, że byli. Że mieli specyfikę, smak, niepowtarzalność.
Nie chcę opowiadać tej życiowej historii opowiadanej językiem osobistej, obyczajowej, anegdotycznej, konfesyjnej prozy. Przecież prawie nikt tego nie widział, i jestem tu wyjątkowo rzadkim szczęśliwcem. Pragnę natomiast powiedzieć DZIĘKUJĘ – za wielkie wzruszenia przeszłości i wiecznie żywej teraźniejszości, zaklętej niekiedy na taśmach filmowych. Za ciągłe wstrząsy sumienia i wyobraźni w codziennych spektaklach. Za to przedstawienie, nowe, prowadzące do śmiechu i płaczu. Wytyczające moment wspólnoty, która czuje się źle w Polsce ufundowanej nam przez koszmarnych lizusów i dyktatorów tej władzy, wybranej przecież przez naszą własną kulturę, przez nas.
Kochana, wielka Krystyno. Dziękuję, gratuluję, proszę – nie słabnij, nie zniechęcaj się. Bądź jak wichura i kamień.
Jarek Mikołajewski
Okiem Obserwatora: My Way. Selfie Krystyny Jandy
„My Way” Krystyny Jandy w reż. autorki w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
fot. Katarzyna Kural-Sadowska
Zacznę refleksyjnie. Przy takich okazjach, jak monolog Krystyny Jandy „MY WAY” przypominają mi się słowa piosenki z 1877 r. (!) księdza Franciszka Leśniaka, która w czasach nam bliższych była żelazną pozycją repertuarową przy wakacyjnych ogniskach, a następnie stała się szlagierem jako tzw. „piosenka biesiadna”. Już sam tytuł mówi wszystko – „Upływa szybko życie”, ale warto jeszcze zacytować kilka wersów: „ (…) Upływa szybko życie / Jak potok płynie czas / Za rok za dzień za chwilę / Razem nie będzie nas (…) I nasze młode lata / Upłyną szybko w dal / A w sercu pozostanie / Tęsknota smutek żal (…)”.
No właśnie. To coś nieprawdopodobnego, jak ten czas żwawo pomyka.
16 grudnia 2022 r. w Teatrze Polonia odbyła się premiera monologu Krystyny Jandy „MY WAY”, w reżyserii Krystyny Jandy, autorstwa Krystyny Jandy, wg koncepcji Krystyny Jandy i w wykonaniu… KRYSTYNY JANDY! Czyli – wiwisekcja albo jak kto woli, bardziej współcześnie – selfie. To wydarzenie jest szalenie ciekawe nie tylko ze względów artystycznych, ale również z tego powodu, że wszyscy wiemy, kim jest Krystyna Janda i co osiągnęła. Dla jednych jest niedościgłym wzorem i osobą ze wszech miar godną podziwu. Dla innych wprost przeciwnie, ale tych opinii nie uchodzi przytaczać, a może i nie warto. Jedno jest pewne. Nikogo nie pozostawia obojętnym!
Zaczęło się od debiutu scenicznego, jeszcze w szkole teatralnej i tak jest do chwili obecnej. Wszelka Jej działalność, zarówno aktorska, jak i pozaartystyczna wzbudzała niesamowite emocje. Wszyscy dookoła oceniali ją właściwie za wszystko, czyli za to, co zrobiła i za to, czego nie zrobiła. Janda jest bohaterką niezliczonych opowieści, rozpowszechnianych „w zaufaniu” przez „bardzo dobrze poinformowane osoby”.
No i wreszcie doczekaliśmy się, że głos zabrała sama zainteresowana.
W „MY WAY” jubilatka dokonała wiwisekcji 70 lat. Tak – siedemdziesięciu, bo mówiła nie tylko o swojej drodze artystycznej, ale o całym życiu. Nikt jej tego nie pisał, nikt jej nie reżyserował. Stare wróble teatralne nie przypominają sobie tak intymnego i osobistego spektaklu, jak ten monolog.
Nie ma w nim żadnych upiększeń jeżeli chodzi o treść. A forma też jest najsurowsza z możliwych. Aktorka jest sama na scenie, bez ani jednego rekwizytu, nie przebiera się kilka razy w czasie występu, o muzyce jeszcze wspomnę i tylko światło jest elementem nadającym nastój. Wspaniała suknia, w której występuje artystka, jest podarunkiem zaprojektowanym i wykonanym przez Tomasza Ossolińskiego. Uszyto ją z materiału, który odbija światło jakim jest oświetlana. Ten trick powoduje niesamowity efekt, bo może się wydawać, że Janda kilka razy przebiera się w kreacje coraz to innej barwy!
To nie jedyna „magia teatru” z jaką spotka się widz w czasie tego fascynującego monologu. Bo jest to wyznanie osoby żyjącej z taką intensywnością, że mało kto jest w stanie dotrzymać jej kroku. O tych właśnie osobach, najważniejszych w życiu Jandy, jest ta opowieść. Nawet, gdy mówi o wydarzeniach, są one nierozerwalnie związane z postaciami z kolejnych lat życia.
Babcia, Mama, Tata, to można powiedzieć rzecz w miarę zwyczajna. Ale kim była – jak sama Janda kilka razy podkreśla – jedna z najważniejszych dla niej osób, czyli Honorata!? O niej jest najdłuższa i najczulsza opowieść. Zdradzę tylko, że to pani nie tylko pomagająca w wychowaniu pierworodnej córki Jandy – Marysi (tak, tak! Tej Marii Seweryn), ale tak naprawdę mająca ogromny, wręcz decydujący wpływ na wiele fundamentalnych życiowych decyzji Pani Krystyny.
Rzecz jasna, to nie wszystkie osoby pojawiające się w ponad półtoragodzinnym monologu. Są i artystyczne nazwiska!
Jednak to, co na mnie zrobiło największe wrażenie i za co składam wyrazy szacunku, to nieprawdopodobnie osobiste, wręcz intymne przedstawienie osób nie związanych z branżą artystyczną, tych całkowicie „prywatnych”. Zostało to zrobione z niebywałym taktem, delikatnością, szacunkiem dla tych osób i wyczuwalną, ogromną miłością!
OCZYWIŚCIE! Jest jeden wyjątek. Człowiek z branży, któremu poświęconych jest wiele minut. Zapewniam Państwa, że warto ich wysłuchać! No jak to, kto? Jeden z najlepszych polskich operatorów filmowych, po wielokroć pracujący za granicą z uznanymi reżyserami i nagradzany za to wieloma wyróżnieniami – Edward Kłosiński – drugi mąż Krystyny Jandy, ojciec jej dwóch synów. Na spektakl „My Way” warto pójść z wielu powodów, a jednym z nich są słowa Jandy o przedwcześnie zmarłym mężu.
Takich wzruszających chwil jest więcej, ale nie oznacza to, że cały wieczór upływa w podniosłej i poważnej atmosferze. Nie! Pełno jest w nim humoru, cudownych dykteryjek i powiedzonek, parodiowania różnych osób i w ogóle przepełniony jest pozytywną energią.
A na koniec znowu ujawnia się w pełnej krasie magia teatru. Tu powrócę do wspomnianego wcześniej wątku muzyki. W tym spektaklu musiała zaistnieć wersja muzyczna „My Way”, a więc, w pewnym momencie zza solidne wyglądającego horyzontu (tylnej kotary ograniczającej scenę), dyskretnie pojawił się muzyk (Jerzy Małek/ Ignacy Wend), cicho grający na trąbce tę właśnie melodię, a po chwili artystka dołączyła do niego śpiewając tekst. Zrobiła to w przejmujący sposób, wzmagany przez – no właśnie – efekt sceniczny, z szufladki „magia teatru”. Na widowni ze ściśniętych wzruszeniem gardeł słychać jęk zachwytu! To trzeba zobaczyć i usłyszeć!
Przypuszczam, że nie muszę Państwa zachęcać do obejrzenia i wysłuchania tego przedstawienia nazwanego przeze mnie selfie Krystyny Jandy, ale gorąco polecam program spektaklu, przy którym tytaniczną pracę wykonał p. Jacek Rakowiecki, katalogując cały dorobek artystyczny bohaterki wieczoru. Nie przytaczam liczb, bo wszystko jest w programie. Jest co poczytać! Dla wielu,to będzie odkrycie, ale wiele osób będzie miało co powspominać
TSNK/16 19 grudnia 2022 (https://www.aict.art.pl/2022/12/19/tsnk-16/) Teatr się nie klika, więc dziś będzie o dziewięciu papierosach Krystyny Jandy. Oczywiście z okazji Jej wspaniałego jubileuszu! Janda to Instytucja i Stan Umysłu. Gdyby Jej nie było, musielibyśmy Ją sobie wymyślić! Wspaniała aktorka, reżyserka, dyrektorka fundacji i teatrów, społeczniczka, aktywistka i Bóg jeden wie, kto jeszcze, ilość bowiem aktywności Krystyny Jandy wydaje się nieskończona. Gdy wstaję rano i przy kawie rzucam okiem na media społecznościowe, Ona już w nich buszuje, jest aktywna, wrzuca posty, komentuje inne, walczy na różnych frontach o to wszystko, czego jest symbolem – o wolność, przyzwoitość, szacunek dla drugiego człowieka czy uczciwość. Gdy pewnego dnia, siedząc już w pociągu, zobaczyłem pierwszy Jej wpis o 4.45, pomyślałem: czy Ona w ogóle śpi? Determinacja i tytaniczna siła Krystyny Jandy dowodzi, że w Polsce, kraju smogu, niedasizmu i spętanych nóg, wszystko jest możliwe. Gdy studiowałem w filmówce na Wydziale Aktorskim, usłyszałem, że mamy Ją sobie postawić za aktorski wzór i, że w kwestii etosu tego zawodu, powinniśmy Ją bezwzględnie naśladować. Nie wypatrywać pracy, tylko ją sobie wymyślać, nie czekać na telefony od reżyserów, które z różnych przyczyn milkną, o ile w ogóle się zdarzają, tylko je powodować, wymyślając i organizując projekty. Wiecznie do czegoś w tym zawodzie dążyć, pielęgnując w sobie to specyficzne nienasycenie gry, próbować, szukać, ciągle się czegoś domagać. Ze wszystkich ról Jandy najbardziej przekonuje mnie Modrzejewska z telewizyjnego serialu, może dlatego, że w prawdziwy sposób przedstawia los aktorki i kobiety, tej XIX -wiecznej i tej współczesnej. Gdy patrzymy, z jaką determinacją Helena uprawia sztukę, brodząc zarówno w prawdziwym, jak i duchowym błocie polskiej prowincji, z jaką siłą walczy o siebie w przestrzeni prywatnej i scenicznej, widzimy również aktorkę i kobietę, Krystynę, walczącą sto pięćdziesiąt lat później dokładnie o to samo i z tym samym. Może właśnie dlatego Jej los stał się w jakiś sposób polskim mitem, opowieścią, w której przeglądają się wciąż grane przez nią bohaterki (Shirley Valentine, Florence Foster Jenkins, Lilly, ale i Tonka Babić, Danuta Wałęsowa czy matka Romualda Rajsa „Burego”), oraz oglądające ją nieustannie na scenie widzki. „Nie mam marzeń, mam plany” – to zdanie wypowiedziane rzekomo przez dzisiejszą Jubilatkę motywuje mnie do życia najbardziej. Nie wiem, czy pani Krystyna je wypowiedziała, ale nie ma to większego znaczenia, mityczne postaci żyją bowiem swoim własnym, przez nikogo niekontrolowanym już życiem. Lubię też inną przypisywaną Jandzie apokryficzną sentencję: „Chcesz być aktorką ogólnopolską, musisz jeździć po Ogólnopolsce”, sam ją w życiu na swój sposób parafrazując. Ona rzeczywiście jeździ odwiedzając ze swoimi spektaklami mniejsze miasta i domy kultury. Od wielu lat gra wszędzie, jest na wyciągnięcie ręki każdego widza, traktując swoją publiczność z miłością i szacunkiem, jak na wielką Aktorkę przystało. Zawsze uważałem Jandę za Człowieka z żelaza, aktorkę, której nic nie jest w stanie ruszyć, zwłaszcza, gdy stawia pierwszy krok na scenie. Aż do spektaklu rewelacyjnych Zapisków z wygnania, który przyszło mi czwarty raz obejrzeć w ramach jakiegoś z festiwali. Przedstawienie ma formę monodramu z muzyką na żywo. Krystyna Janda, korzystając z doświadczeń opisanych w książce Sabiny Baral, opowiada o dramacie wygnanych z Polski Żydów w 1968, przerywając co jakiś czas swoją opowieść fragmentem piosenki czy pieśni. Jedynym w sumie rekwizytem w tym spektaklu jest zapalany od czasu do czasu papieros, nie mniej niż dwa razy, nie więcej niż cztery. Spektakl, o którym wspominam, miał miejsce kilka tygodni po śmierci Mamy aktorki (nie pamiętam, czy to czasem nie pierwsze Zapiski, grane przez Panią Krystynę od tego smutnego momentu), i jak się okazało, był najpiękniejszym, jaki w jej wykonaniu widziałem w życiu. Już początek zwiastował coś specjalnego, pani Krystyna straciła głos i dopiero po kilku minutach udało Jej się uporać z własnym ciałem, jakby nie chciało ono tego dnia w tej opowieści uczestniczyć. Potem było już tylko trudniej, bo w tekście pojawiło się znienacka słowo matka, Janda jakby nagle odkryła, że wykonywana przez Nią wiele razy, niewinna w osobistej warstwie partytura, stanie się dziś dla niej drogą przez mękę. A tak właśnie miało być. Głos Jej zadrżał, łza poleciała, pojawił się pierwszy papieros. Siedziałem w fotelu jak oniemiały, bo znakomite Zapiski, poruszające mnie do tej pory za każdym razem do głębi, stały się jeszcze bardziej przejmujące. I ruszyła karuzela emocji: tekst Baral, przeszkoda, połykane za wszelką cenę łzy i papieros, będący czymś na kształt drewnianej kłody, niepozwalającej Jandzie utonąć w tym oceanie bólu i cierpienia. A potem esencja tego spektaklu – kadysz, z którego niewiele pamiętam, bo sam zatopiłem się wraz z Aktorką we łzach. Janda sięgnęła po kolejnego papierosa, a ja zdołałem się opanować, bo uświadomiłem sobie wtedy, że to już dziewiąty tego wieczoru. Liczyłem je wszystkie, bo wydało mi się, że tylko one mogą mnie wraz z Nią i całym tym światem uratować. Dziewięć żarzących się punktów, łączących się w tę przejmującą opowieść, ale i dziewięć żarzących się światełek, pokazujących Krystynę Jandę jako człowieka. A więc i bogowie płaczą, pomyślałem sobie wtedy, i nieoczekiwanie spłynęło na mnie to, czego podobno dziś w teatrze przeżyć już nie można, stare dobre greckie katharsis… Pani Krystyno! Dziękuję Pani za wszystkie nasze spotkania, te na żywo, te w teatrze i te przed ekranem. Niech P ani po prostu będzie – zawsze! Tomasz Domagała
Jubileusz Krystyny Jandy. Kobieta z marmuru i żelaza
„My Way” Krystyny Jandy w reż. autorki w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Jan Bończa-Szabłowski w „Rzeczpospolitej”.
fot. Katarzyna Kural-Sadowska
Dwa dni przed swymi 70. urodzinami, w piątkowy wieczór Krystyna Janda zaprosiła widzów Teatru Polonia na monodram „My way”. Przez ponad 90 minut ze swadą i humorem opowiedziała o swym barwnym życiu. A było o czym opowiadać. Reakcja widzów była do przewidzenia. Owacja na stojąco.
Jubileuszu Krystyny Jandy raczej nie odnotuje TVP Info, a jeśli już, to towarzyszyć będą temu komentarze z ustaloną z góry tezą. Niejeden reporter „Wiadomości” strasznie by cierpiał i wił się jak wąż, by o Jandzie powiedzieć coś pozytywnego. Taki mamy klimat.
Sam zresztą od lat spotykam się z przypadkami „chorych na Jandę”. Jedni przychodzą na jej spektakle po kilkanaście razy, inni deklarują, że w życiu tu nie przyjdą, bo Jandy po prostu nie cierpią. Na jubileuszowym wieczorze w Teatrze Polonia ze zrozumiałych względów nie było nikogo z grona tych drugich. Jubilatka w zjawiskowej kreacji Tomasza Ossolińskiego opowiedziała historię swego życia. Było w tym dużo pogody i humoru. I czasami nutka kokieterii.
Janda wybrała rodzaj bezpośredniego spotkania z publicznością, która ją kocha i którą podziwia. I ta decyzja chyba była słuszna.
Krystyna Janda wspominała profesorów, którzy nie dawali jej szans jako aktorce, kwestionowali talent, urodę, uważali, że nazwisko predestynuje ją raczej do cyrku niż na scenę. Nie akceptowali jej sposobu ubierania się, widzieli w niej bardziej typ chłopczycy niż panienki otulonej mgłą tajemniczości. Z miłością wspominała rodziców, zwłaszcza mamę. Z humorem opowiadała o temperamentnej gosposi, która otworzyła jej oczy i niemal kazała inaczej spojrzeć na ludzi. Przywoływała w pamięci reżyserów, których uwagi pamięta do dziś. Choćby taką: „jak wchodzisz na scenę, obiecujesz dużo”. Dwóch wybitnych kolegów, z których jeden przekonywał ją, że teatr to świątynia, a drugi raczej sugerował, że to… burdel.
Było o ważnych spotkaniach, ważnych rolach, ważnych wydarzeniach, w których przyszło jej uczestniczyć, było o ludzkich słabościach, ludzkich śmiesznostkach.
Janda ma pełną świadomość, że nad widzami swych teatrów Polonia i Och teatr sprawuje absolutny rząd dusz. Te sceny prywatne to jej wielkie zwycięstwo. Tu przecież nie tylko ją można zobaczyć, ale też aktorów, których nie powstydziłyby się największe teatry w Polsce. To Jerzy Trela i Ignacy Gogolewski, Anna Polony i Janusz Gajos, Jan Peszek i Jerzy Stuhr, i Andrzej Seweryn. A z młodszego pokolenia – Agata Kulesza, Natalia Sikora, Marcin Dorociński, Borys Szyc, Mirosław Baka czy Karolina Gruszka. Tu wystawia się Fredrę, Szekspira, Durrenmatta, Czechowa, Pilcha; światowe hity i polską klasykę.
Aktorka mogła więc z okazji jubileuszu wystąpić w komedii, w klasycznym dramacie. Wybrała rodzaj bezpośredniego spotkania z publicznością, która ją kocha i którą podziwia. I ta decyzja chyba była słuszna.
Wszystko opowiadane było w pogodnym tonie, przerywane oklaskami i salwami śmiechu. Na koniec padło kilka słów o pewnej bezbronności wobec czasów, w których nie obowiązują żadne reguły. A potem, gdy już rozległy się oklaski, rozbrzmiała pieśń „My way”, która dała tytuł całemu wieczorowi. Zaintonował ją Jerzy Małek na trąbce, a z czasem włączyła się cały zespół muzyczny. Koncert, jak nietrudno przewidzieć, zakończył się kilkuminutową owacją na stojąco, a potem był tort w kształcie wielkiej księgi z napisem „Janda”.
Krystyna Janda: Moja droga
„My Way” Krystyny Jandy w reż. autorki w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Dzienniku Trybuna”.
fot. Katarzyna Kural-Sadowska
Na swoje 70. urodziny Krystyna Janda sprawiła sobie prezent: wymyśliła, napisała, wyreżyserowała i wykonała monolog/monodram „My Way/ Moja droga”.
Bohaterką monodramu jest ona sama, jej własne życie zawodowe i osobiste, ukazane ze szczerością i odwagą w takim stopniu, w jakim uznała to za możliwe i potrzebne. Uczyniła więc tak, jak Erwin Axer w często przytaczanej anegdocie – wielki reżyser miał powtarzać, że jeśli chce coś w teatrze zobaczyć, to sobie wyreżyseruje. Krystyna Janda też sobie spektakl wyreżyserowała, co więcej wystąpiła w nim jako jedyna aktorka. Zapytana przed kilku laty przez Łukasza Maciejewskiego podczas gali, kiedy odbierała Nagrodę AICT im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego, czy lubi grać sama na scenie, odpowiedziała natychmiast: „Uwielbiam. Nareszcie nikt mi nie przeszkadza. Odpowiadam tylko za siebie”. Nie był to więc objaw lekceważenia partnerów czy poczucia wyższości, ale lęk reżyserki (którą przecież jest od wielu lat) i dyrektorki (którą już jest lat kilkanaście), czy wszystko się uda w spektaklu. Szansa potknięcia wrasta, jak wiadomo, wraz z liczbą osób obecnych na scenie. Na tym więc polega szczególna zaleta monodramu – tu dość przypilnować tylko siebie.
Wróćmy do motywów, które sprawiły, że Krystyna Janda zdecydowała się na przygotowanie tego rzadko obecnego na scenie rodzaju monologu. Trudno go nawet odkreślić gatunkowo – nie jest to przecież klasyczny monodram, który opowiada o fikcyjnym (lub prawdziwym) bohaterze nietożsamym z wykonawcą. Ale nie jest to też stand-up, który polega na nawiązaniu komediowej więzi z publicznością i tworzeniu po części improwizowanego spektaklu. To coś „pomiędzy”, bez ustalonej formy i tradycji. Artystka odsłania się przed publicznością, opowiadając o swoich osobistych i artystycznych zmaganiach. Niezależnie od żartobliwego charakteru anegdoty o Axerze, coś w tym jednak jest. Jest na pewno, skoro Krystyna Janda w pewnym momencie zwierza się widzom z motywów, które nią kierowały, kiedy zdecydowała się przygotować ten spektakl. Po pierwsze, mogła to zrobić. To jasne, jest założycielką Fundacji i szefową dwóch teatrów, Polonii i Och-Teatru, ma do dyspozycji przestrzeń, którą może dysponować wedle swojej woli i chęci. Po drugie, potrzebowała opowiedzieć o swoim życiu. Wprawdzie nie odsłania jakichś wielkich tajemnic, ale przekraczając kolejny próg w kalendarzu, uznała, że taki bilans jest jej potrzebny.
Po trzecie, musiała to zrobić, aby sama się utwierdzić w słuszności obranej drogi, bo jak często mawia: „nie ma marzeń, ale ma plany”. I po czwarte, uwielbia grać. Scena to jej dom. Trudno jej nawet określić, gdzie leży granica między życiem a sceną. W pewnym momencie powie ze sceny: „jestem gotowa nago nabić się na iglicę Pałacu Kultury, dla sztuki i w słusznej sprawie”. Nie ma więc różnicy między poświęceniem dla sztuki i poświęceniem dla sprawy, w którą wierzy.
Tak czy owak, to nie był monodram pisany z myślą o odwecie. Intencje twórcze określone zostały w zapowiedziach premiery dość powściągliwie: „My Way” to wieczór przygotowany przez Krystynę Jandę – czytamy w programie – z okazji jej 70. urodzin. Opowieść o jej wczesnych latach, początkach kariery, przyjaciołach, budowie Teatru Polonia i Och-Teatru. Wspomnienia i aktualności w formie monologu scenicznego”. Nie ma w tekście tego monologu wielu wyrzutów czy pretensji pod adresem ludzi, z którymi się spotykała. Najwyżej prztyczki mierzone w stronę polityków, w szczególności obecnych włodarzy Polski. Mocno brzmi ocena ich rządów: „jeśli dalej będzie rządził PiS – mówi aktorka – znikniemy z powierzchni ziemi grupowo. Na marginesie, za zdanie: Od kiedy rządzi PiS, czuję się, jakby ktoś mi cały czas srał na głowę’, biorę copyright”.
Poza tymi – nielicznymi – wycieczkami w stronę rządzących, a także niezbyt przyjaznych sąsiadów teatru – monolog przesycony jest empatią, życzliwością wobec tych wszystkich, wobec których żywi dług wdzięczności albo odczuwa podziw czy choćby sympatię. Sporą część opowieści artystki zajmuje wspomnienie poświęcone Honoracie, gosposi, wychowującej córkę aktorki, Marysię, a tak naprawdę ostoi domowego ogniska. Nie jest to jednak wspomnienie rzewne czy sentymentalne, choć pełne czułości, bo doprawione potężną przymieszką humoru. Reakcje Honoraty, jej rady, okazywana miłość mają swoją moc. Toteż chwile rozstania z Honoratą pozostają w pamięci.
Taka jest ta opowieść słodko-gorzka jak życie, w którym chwile radości, krótkotrwałego szczęścia przeplatają się z goryczą pożegnań, zaniechań, daremnych nadziei. Ale zawsze pozostaje przecież scena, miejsce, które sprawia, że chorzy czują się zdrowi, a zmartwieni tryskają humorem. Przytacza bohaterka monologu na dowód tej siły teatru dziesiątki dowodów i anegdot, opowiadając o swoich najbliższych, przyjaciołach, aktorach. A jednak mimo wyważonych emocji i proporcji ten spektakl to kolejny skok z wysokości Krystyny Jandy. Artystka potrzebuje wciąż nowych wyzwań, pokonuje kolejne przeszkody, które sama sobie ustawia. Jeśli bowiem szukać jakiegoś mianownika artystycznych dokonań jubilatki, na pierwszym miejscu trzeba by wymienić odwagę w podejmowaniu tych nowych wyzwań. Właściwie to sama artystka podsuwa ten mianownik tytułem jednego ze swych spektakli solistycznych, które przygotowała w Teatrze Polonia – mam na myśli „Skok z wysokości” Leslie Ayvasian (2006).
Krystyna Janda ubrana w tym spektaklu w kąpielowy szlafrok, uśmiechnięta, przyjmowała swoich widzów-gości w Teatrze Polonia (na scence w foyer, „Fioletowe pończochy”), zapraszając do wspólnej zabawy. Jej współpracownice rozdawały ponad 20 „ról”, niektóre bardzo malutkie, ale dwie, ho ho, to rola męża i syna. Widzowie się nie opierali, przygotowani na tę „niespodziankę” przez poprzedzający premierę rozgłos. Tylko recenzentka „Naszego Dziennika” odmówiła, zapewne dlatego, aby zachować odpowiedni dystans, tak potrzebny krytykowi. Widzowie użyci jako domniemani partnerzy mieli wypowiadać rozdane kwestie, najlepiej „na biało”, czyli bez przesadnej interpretacji, aktorka robiła resztę: oto kobieta, która ma lęk wysokości, a właśnie obiecała synowi, że skoczy z wieży do basenu. To nie był jej pierwszy ani ostatni sceniczny skok z wysokości.
W wydanym z okazji premiery „My Way” programie obok laudacji Jerzego Stuhra towarzyszącej nagrodzie prezydenta Krakowa i innej laudacji z okazji przyznania jej Europejskiej Nagrody Mediów niemal całe jego wnętrze wypełnia skrupulatnie zestawiona lista ról filmowych i teatralnych, a także reżyserii, książek i wydawnictw fonograficznych. Imponująca lista, świadectwo niebywałej pracowitości i energii.
Kiedy przed kilku laty (2018) wręczałem artystce w imieniu AICT Nagrodę Boya, wyliczyłem wówczas, że Laureatka ma za sobą: ponad 70 ról teatralnych, 65 ról telewizyjnych, ponad 50 ról filmowych, 31 reżyserii teatralnych, 14 reżyserii teatrów telewizji i 1 serialu („Męskie-żeńskie”), 4 scenariusze spektakli tv i 2 adaptacje, a także role w 9 serialach telewizyjnych.
Od tego czasu, a minęły zaledwie cztery lata, ta długa lista powiększyła się o kolejne 6 filmów, 5 ról teatralnych, jedną książkę, scenariusz monodramu i aż 10 reżyserii. Artystka ma nie tylko plany, ale je realizuje. Rzecz nie w samej statystyce i rozległości obowiązków, godnej pozazdroszczenia aktywności – wciąż przecież pozostaje aktualny mianownik jej poszukiwań, ponawiane nagminnie skoki z wysokości.
W iście hollywoodzkim finale monodramu Krystyna Janda, ubrana w wystrzałową kreację Tomasza Ossolińskiego, sięga po znany szlagier Franka Sinatry „My Way”, który w jej wykonaniu staje się osobistym wyznaniem. Najpierw śpiewa cichutko a capella, niemal mormorando, potem z towarzyszeniem solo na trąbce, a na koniec z zespołem muzycznym Janusza Bogackiego. Ta narastająca zwycięska pieśń wieńczy spektakl o życiu, które jest teatrem, i teatrze, który jest życiem. Całość zamykają owacje na stojąco. Po stu minutach z Krystyną Jandą, pełnych zmiennych emocji, napięcia, niegasnącego zaciekawienia publiczność dziękuje za spotkanie, które okazało się czymś więcej niż spektaklem
Drzewa świętują stojąc – „My way” Krystyny Jandy w Teatrze Polonia – Tomasz Domagała
DOMAGALASIEKULTURY.PL
zdj. Jacek Domiński
Jeden z moich szacownych kolegów poświęcił kilka akapitów wspaniałej, według niego, sukni Tomasza Ossolińskiego, w której Janda występuje na scenie. Mnie z kolei dużo ciekawsze wydaje się to, co z nią zrobili reżyserzy światła, Rafał Piotrowski i Waldemar Zatorski. Janda wychodzi na scenę w lśniącej, cekinowej, w sumie niczym szczególnym niewyróżniającej się sukni o ciemnym odcieniu (odkąd zostałem zwyzywany przez kostiumografa od daltonistów, boję się pisać, w jakim dokładnie). W podobnym kolorze i stylu – z cekinami mieniącymi się odbitym światłem – zrobiona jest również złożona z pasów kurtyna, na tle której występuje artystka. W zależności od koloru użytego na scenie światła, i suknia, i kurtyna mienią się podobnie, stwarzając iluzję, że na tle owej zlewającej się w jedno międzyplanetarnej, mieniącej się gwiazdami(!) przestrzeni mówi do nas… popiersie Aktorki, wycięte z niej harmonijną linią dekoltu.
Efekt jest znakomity, pokazuje bowiem nie tylko dystans wielkiej aktorki do siebie i tego, co robi na scenie, lecz także pomysł na to, jak widzi ona siebie/swoją bohaterkę (bo Janda na scenie wciąż będzie prawdziwą Krystyną Jandą, ale też i postacią, którą jej przyjdzie grać) oraz z jakiej pozycji będzie nam opowiadać swoją/jej historię, nie mówiąc już o czułej ironii, unoszącej się dzięki temu zabiegowi nad sceniczną opowieścią. Pięknie też, trzeba przyznać, całość tej koncepcji koresponduje z kilkakrotnie wspomnianym w spektaklu wątkiem zagubienia się bohaterki/Jandy na granicy życia i sztuki, spuentowanym przez ściskającą za gardło opowieść o holterze Ignacego Gogolewskiego, wskazującym brak problemów z sercem tylko w porze grania spektakli. W takiej sytuacji lśniącą humorem i anegdotami opowieść wielkiej gwiazdy Krystyny Jandy, można z powodzeniem przeczytać jako kolejną ucieczkę Krysi, dziewczyny, która została aktorką, żeby potem przez całe swoje niełatwe życie przebierać się za Shirley Valentine, Tonkę Babić, Wałęsową, a nawet… Krystynę Jandę, „tę z encyklopedii”, i uciekać w ten sposób od całego syfu, który niesie życie, a którego chyba gdzieś w głębi duszy ciągle się boi. Teatr zaś w tym kontekście byłby dla niej nie tylko domem, ale też azylem, bezludną wyspą, szpitalem, w którym, chowając się pod maską kogoś innego, udało jej się dożyć pięknego wieku, przetrwać wszelkie prywatne i społeczne burze i ocalić siebie: odważną, pyskatą, krnąbrną i nieuznającą kompromisów dziewczynę ze Starachowic.
Gdy w finale spektaklu Janda zaczyna śpiewać tytułowe My way Sinatry (najpierw tylko z akompaniamentem znakomitego trębacza, Jerzego Małka, potem zaś większego zespołu muzyków), owe pasy, składające się na kurtynę, okazują się przezroczyste, muzycy zaś stają się widoczni. Prościutki zabieg, niby nic szczególnego, lecz jakże wielce mówiący! Oto tam, gdzieś za kurtyną, istnieje zespół całkiem realnych ludzi, dzięki któremu Krystyna Janda-persona może snuć ze sceny swoją historię, wykonując cudzy (choć własny) tekst. Podobnie Krystyna, aktorka ze Starachowic ma gdzieś na backstage’u całe tabuny ludzi, którzy pomagali i pomagają jej nie tylko grać, ale i żyć.
Warto zauważyć, że spektakl ten pokazuje, że Janda/Krystyna w obu tych przestrzeniach prawie zawsze jest sama, bo tak jak w teatrze nie można za kogoś zagrać roli (gdy jest się już na scenie), tak w rzeczywistości nie można za kogoś przeżyć życia. Zwłaszcza że jak by się aktorka Krysia nie starała, publiczność i tak będzie widziała „popiersie”, czy też inaczej mówiąc – Jandę, „tę z encyklopedii”, i to jest właśnie ta łyżka dziegciu w beczkach sukcesu i kariery, o których słyszymy ze sceny. Janda wydaje się swój los rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny, dlatego pisze sobie tekst, który co wieczór będzie teraz wykonywać, bo dobrze rozumie, że teatr to maszyna, która przerabia najpierw prawdziwe na fałszywe, które z kolei, przechodząc przez czwartą ścianę, staje się na powrót prawdziwe, w naszych umysłach i sercach. Aktorka i reżyserka Janda ubiera więc siebie i swoje życie w teatr, żebyśmy dzięki niemu mogli choć przez chwilę zobaczyć, kim jest naprawdę, co jest istotą i sensem jej prywatnego życia, ale i aktorstwa, teatru i ludzkiego losu. I to wszystko w godzinę czterdzieści!
Gdy Krystyna Janda tak nam ze swadą opowiadała swoją historię, przyszła mi na myśl Mieczysława Ćwiklińska i jej ostatnia rola (obwieziona po całej Polsce) – oszukiwana w dobrej wierze przez bliskich Babcia ze sztuki Alejandro Casony „Drzewa umierają stojąc”. Jest bowiem jakieś podobieństwo w tym doświadczaniu deziluzji, z jakim muszą się zmierzyć zarówno Eugenia Balboa Ćwiklińskiej, jak i Krystyna Janda – Jandy. Pierwsza z nich grała swoją rolę do śmierci, jakby urzeczona tym, że w nagrodę za piękne życie los ofiarował jej rolę kogoś, kto – oszukiwany przez całe lata – musi wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy. Janda z kolei będzie grała swoją rolę do śmierci, bo rola „tej z encyklopedii”, jest – czy tego chce czy nie – częścią jej życia. Nam zaś pozostaje tajemnica, zawarta w pytaniu, dlaczego ludzie poświęcają aktorstwu całe życie, co w tym zawodzie jest jego sensem i istotą, sprawiającą, że nawet chore ludzkie serce przez trzy godziny spektaklu cudownie pozbywa się swoich problemów. Na to pytanie Janda jednak nie odpowiada i słusznie. Jest tajemnicy teatru zazdrosną strażniczką i kapłanką, gdyby nam ją zresztą zdradziła, ta po prostu by zniknęła… a wraz z nią, i ona sama, i my, urzeczeni nią widzowie.
.
zdj. Jacek Domiński
fot. Katarzyna Kural-Sadowska / mat. teatru
„My Way” Krystyny Jandy w reż. autorki w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Przez cały ten spektakl jedna myśl nie dawała mi spokoju – czy dla tak wielkiej aktorki, jaką jest Krystyna Janda, zagranie Krystyny Jandy jest jakimś wyzwaniem? Czy rola to łatwa – czy trudna? Czy w tym spektaklu ważniejsze było słowo reżyserki czy jednak aktorki? Bo – że aktorka postawiła na swoim w przypadku ewentualnego konfliktu – nie mam co do tego wątpliwości.
Ten urodzinowy spektakl właściwie mógłby być zaimprowizowany, składać się z co wieczór inaczej ułożonych opowieści, anegdot, bohaterów żyjących i już zmarłych. Ale – nie jest. Ma pięknie napisany tekst (i tu widzę oczyma wyobraźni toczone podniesionym głosem dyskusje autorki z reżyserką i aktorką, że tyle trzeba było ciąć), tyle intymności – ile potrzeba, bez i niepotrzebnego i nie oczekiwanego (jak sądzę) przez widzów obnażania się; z niewieloma jak na Krystynę Jandę krytycznymi uwagami dot. rzeczywistości, w jakiej nam przyszło żyć, choć te, które tam padną, są rzeczywiście bezkompromisowe. O rodzicach, o szkole teatralnej i tamże spotkanych wspaniałych profesorach, o pierwszych rolach, o rolach najważniejszych, o Andrzeju Wajdzie, o przyjaciołach aktorach. O dzieciach, choć więcej o Marii niż o synach, pomyślałem, że to wielki takt, bo obaj panowie – zdaje się – są poza branżą i mogliby sobie tego po prostu nie życzyć (zaś Marysia jest przecież wziętą aktorka i świetną reżyserką, pływa więc w tej samej wodzie); zaledwie półgębkiem lub zgoła wcale nie mówi Krystyna Janda o Ateneum i o Powszechnym, do których powrót pamięcią może nie jest najprzyjemniejszy, podobnie jak niesłychanie dyskretnie i z ogromną klasą podmiot liryczna wypowiada się o swoim pierwszym małżeństwie.
Całość mamy podlaną sosem z anegdoty, żartu – w znaczniej mierze z samej siebie, z własnych rozmaitych prawdziwych bądź wykreowanych niedoskonałości, żartów ze starannie – dodajmy – przemyślanymi puentami. Wreszcie – i to duży i ważny wątek tej historii – o pani Honoracie, przez lata pomagającej w „ogarnianiu” codzienności, prostej oddanej całym sercem Krystynie Jandzie i jej rodzinie – kobiecie, która kompletnie nie rozumiała – i dawała to twardo do zrozumienia – blichtru przynależnemu aktorstwu, kilka anegdot o p. Honoracie było naprawdę pysznych.
To piękny i poruszający spektakl o… nie, nie o Krystynie Jandzie. O tym, co w życiu najważniejsze – uczuciach, rodzinie, pasji, przyjaźni. O szukaniu swojej drogi i – o pójściu nią, co wymaga niekiedy nieziemskiej odwagi, a wręcz – brawury. Wreszcie o tym, że jakkolwiek to zabrzmi – nie ma życia bez sztuki, a w naszym wypadku – bez teatru, po prostu – nie ma. Mimo nawet tego, że p. Honorata miałaby na ten temat zdanie zgoła odmienne.
Janda, po prostu
„My Way” – aut. Krystyna Janda – reż. Krystyna Janda – Teatr Polonia w Warszawie
Jest o czym opowiadać. Debiut w Teatrze Telewizji u Aleksandra Bardiniego, pierwsza teatralna rola w warszawskim Ateneum u Janusza Warmińskiego, pierwszy raz na dużym ekranie, od razu w głównej roli, u Andrzeja Wajdy, w jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym polskim filmie lat 70., „Człowieku z marmuru”. Czy ktoś, kto zdecydował się na aktorską drogę, mógłby sobie wymarzyć dobitniejszą sekwencję debiutów? Początek był znakomity, rzec można wedle hitchcockowskiej recepty, po prostu bomba. Kariera nie zwalniała tempa, przyszło zasłużone uznanie krajowe i międzynarodowe, kilkadziesiąt nagród, w tym Złota Palma dla najlepszej aktorki w Cannes za przejmującą rolę Antoniny Dziwisz w pamiętnym, odłożonym przez komunistyczną cenzurę na osiem lat na półkę, „Przesłuchaniu” Ryszarda Bugajskiego. 12. sezonów na Jaracza, 18. w warszawskim Teatrze Powszechnym, wreszcie skok na głęboką wodę i założenie, w roku 2005, pierwszego w stolicy prywatnego teatru – „Polonii”, uzupełnionego pięć lat później „Och-Teatrem”. Skrupulatnie, według wykazu w programie do spektaklu, licząc – 236 artystycznych dokonań: ról i reżyserii, w teatrze, filmie i operze. Zaiste, jest o czym opowiadać.
Krystyna Janda zdecydowała podarować widzom nader oryginalny urodzinowy prezent w postaci, jak to określiła – monologu, choć tekst i inscenizacja wyczerpują wymogi definicji monodramu, w której to teatralnej formie jest przecież mistrzynią, docenioną Nagrodą im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego „za wybitne osiągnięcia artystyczne, w tym w szczególności w sztuce monodramu”. Trudno byłoby przecież znaleźć kogoś bieglejszego w teatrze jednej aktorki. Dość wspomnieć „Shirley Valentine”, „Ucho, gardło, nóż” czy „Danutę W”. Janda przez prawie dwie godziny perfekcyjnie monologuje, rozpinając narrację w szerokim spektrum, między spowiedzią na stand-upem, konsekwentnie patrząc wstecz, przeważnie z przymrużeniem oka, szczodrze posługując się anegdotą, dowcipem, bon-motem, dykteryjką, czy humoreską, nie zapominając wszakże o liryce, wprowadzając w opowiadanie wszystkich tych, którym jej sukces tak wiele zawdzięcza: zawodowo i prywatnie, a takich postaci jest przecież niemało, przeważnie powszechnie znanych, z jednym wszelako wyjątkiem, Honoraty, gosposi która stała się w życiu aktorki ostoją domowej zwyczajności, dając oddech niezbędny artystycznemu sukcesowi, możliwość konsekwentnej kreacji życia na własnych warunkach.
Janda w tym olśniewająco skromnym spektaklu bawi i wzrusza, prowokuje do refleksji nie tylko nad jej drogą. Można bowiem rzecz potraktować bezpośrednio, można jednak wiele zeń wynieść w szerszym kontekście, zgłębiając tekst jako przewrotne lustro, w którym dostrzeżemy własny cień, jako swoisty przepis na życie, prowadzone dość wyboistą i krętą, ale jakże satysfakcjonującą drogą. Przecież nie ma nań jednego wzoru, ale na prawdziwie dobrą, uczciwą zmianę nigdy nie jest za późno, trzeba, tylko tyle i aż tyle, odwagi, bo także o tym, jeśli nie przede wszystkim, jest ta inscenizacja. Widzimy w niej, jak to w życiu, więcej deszczu i mniej słońca niż byśmy sobie życzyli, ale ta klimatyczna metafora spaja się w końcu w stan immanentnie względnej równowagi, danej każdemu, tyle że w różnych proporcjach. Niby nihil novi sub sole, ale krzepiącym jest usłyszeć i odczuć to ze sceny, gdzie intymność i otwartość idealnie się uzupełniają.
Poza wszystkim spektakl z Marszałkowskiej unaocznia jakże oczywisty fakt. Krystyna Janda jest bezsprzecznie jedną z najcenniejszych, najbardziej wartościowych instytucji polskiej kultury. De facto, w opozycji do tych de nomine, tworzonych tak licznie i hojnie w czasach prób kształtowania umysłów wedle jedynie słusznej sztancy. Instytucji, która musi liczyć na siebie, licząc widzów, bo o znaczących dotacjach, tu i teraz, może zapomnieć. „My way” jest, na swój przewrotny sposób, teatralnym gestem Kozakiewicza, gigantycznym frekwencyjnym sukcesem, z biletami wyprzedanymi do czerwca, gdzie po wejściówkę trzeba się pojawić na kilka godzin przed 19 30, aby mieć pewność. To pokazuje jak ważnym odruchem solidarności jest w społecznym odbiorze ten spektakl, jak bardzo ludzie potrzebują solidnej dawki optymizmu, w czasach, gdy jest w takim deficycie, a także sensownej inspiracji, do czego artystka wprost nawiązuje, życząc wszystkim, aby idąc swoją drogą byli szczęśliwi.
W finałowym przełamaniu kameralnej narracji, kiedy Janda, początkowo przy nastrojowym akompaniamencie trąbki, wspartym po chwili brzmieniem całego zespołu muzycznego, brawurowo wykonuje polską wersję arcyprzeboju Franka Sinatry, dramaturgicznego lejtmotywu wieczoru, widzimy na scenie prawdziwą damę polskiego filmu i teatru, która postanowiła odsłonić rąbek swojej duszy, widzimy artystkę, która podsumowuje niełatwe życie, widzimy szczęśliwą, spełnioną kobietę: matkę, aktorkę, reżyserkę, autorkę, aktywistkę, dyrektorkę teatru i business woman, wciąż gotową na wyzwania.
Chapeau bas! Tomasz Mlącki Dziennik Teatralny
…….
Gdyby nie Honorata… Nie wiem czy jest w Polsce ktoś, kto nie zna Krystyny Jandy… Wybitna aktorka teatralna i filmowa, reżyserka, a od prawie dwudziestu lat założycielka oraz menedżerka Teatru Polonia i Och-Teatru jest powszechnie znana, rozpoznawana i ceniona. Trzeźwo spogląda na otaczającą nas rzeczywistość i bez lęku mówi, co myśli (nie tylko poprzez sztukę) o sztuce, filmie i teatrze, ale i życiu społecznym i politycznym. Imponujące! Teatr Polonia i Och-Teatr, na swoich czterech scenach, a także na scenach innych polskich teatrów, prezentują rocznie widzom ponad 900 przedstawień… „My Way” to bardzo osobisty spektakl, monodram w konwencji stand-upu, przygotowany przez Krystynę Jandę z okazji Jej 70-tych urodzin. Tak piękny prezent sprawiła sobie. Obejrzałem go w krakowskim Teatrze Łaźnia Nowa, 10 czerwca 2023 r., z zapartym tchem, w sali wypełnionej do ostatniego miejsca (obecny na sali był także prezydent miasta Krakowa Jacek Majchrowski z małżonką). Artystka bez przesadnej skromności opowiada o swym życiu, o niełatwej drodze artystycznej do niewątpliwego sukcesu. Słuchamy wzruszających opowieści o rodzinnych Starachowicach, rodzicach, dziadkach i Honoracie, przypadkowo przygarniętą kobietę, która przez kilkanaście lat pomagała aktorce w obowiązkach domowych, właściwie wyręczając ją w nich. Obiady, zakupy, sprzątanie ale przede wszystkim opieka nad dzieckiem – bez tej pomocy mogłoby nie być Krystyny Jandy jaką znamy. Sama zresztą stawia pytanie, gdzie byłaby dzisiaj, gdyby nie Honorata… Ale przecież nie tylko ona… Tak pięknie wspominała Andrzeja Wajdę, który rolą w filmie „Człowiek z marmuru” wstawił ją na tory artystycznej kariery. Czy gdyby w jej życiu nie pojawił się Edward Kłosiński – wybitny operator filmowy pracujący m.in. z Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Zanussim czy Feliksem Falkiem, podążyłaby tą samą drogą? Czy bez jego wsparcia sama udźwignęłaby trudy z tworzeniem teatru od podstaw? Kłosińskiemu poświęcony został film Andrzeja Wajdy „Tatarak”, w którym Janda opowiada o powolnym odchodzeniu Edwarda Kłosińskiego. Aktorka z rozczuleniem wspomina swych mistrzów scenicznych, którzy wprawdzie spoglądali na jej możliwości artystyczne z pobłażaniem, ale pozwalając jej na dość indywidualne wybory, musieli dostrzegać w niej głębokie pokłady możliwości artystycznych. Byli wśród nich wielcy aktorzy jak Ryszarda Hanin, Aleksander Bardini czy Jan Kreczmar. Nie zabrakło dramatycznego wspomnienia o stanie wojennym, o filmie Leszka Bugajskiego „Przesłuchanie”, który chciano bezpowrotnie zniszczyć, a z drugiej strony służył ponoć Służbie Bezpieczeństwa jako film szkoleniowy… Ileż ciepła i wrażliwości znajdziemy we wspomnieniach poświęconych przyjaciołom scenicznym, którzy współtworzyli i tym którzy nadal tworzą teatry Krystyny Jandy, choćby Magda Umer, Jan Frycz, Stanisław Tym, Marek Kondrat, Jerzy Radziwiłowicz, Jerzy Stuhr, Cezary Żak albo Janusz Gajos, czy nieżyjący już Piotr Machalica i Ignacy Gogolewski. Janda pamięta także o widzach, którzy dziś kupują bilety, a także o tych, którzy kupowali bilety do powstającego dopiero teatru… Bez ich wsparcia żaden teatr nie mógłby istnieć. Spektakl odbywa się w scenografii współtworzonej za pomocą prostych środków teatralnych: efektowna kurtyna i światło sceniczne. Artystka występuje w eleganckiej wieczorowej sukni, jakie przywdziewa się na wielkie gale. Suknia, podobnie jak kurtyna, mienią się, zmieniają kolory w świetle reflektorów – zielone, pomarańczowe, żółte, fioletowe, bordowe czy krwisto czerwone… I oczywiście buty na wysokich obcasach… Brakowało tylko czerwonego dywanu, po którym gwiazdy nobliwie wkraczają do świątyń sztuki… Może dlatego, że w świątyni przecież już przebywaliśmy i wzruszaliśmy się do łez, śmiali do bólu brzucha wtedy, kiedy Janda na to nam pozwalała. Robiła z publicznością, od pierwszego wejścia na scenę, pierwszego hipnotyzującego spojrzenia, co chciała. W końcu na tym polega maestria artyzmu scenicznego, magia teatru, której tak chętnie się przecież poddajemy. Na koniec przenosimy się na prawdziwą galę… Na scenie pojawia się trębacz, brzmi solo na trąbce, sączy się melodia „My way” Franka Sinatry, po chwili dołącza gitara… W tle, za – okazuje się – przezroczystą kurtyną, w świetle reflektorów pojawia się zespół muzyczny i chciałoby się, oj, jak bardzo, by to był początek koncertu… Krystyna Janda śpiewa głosem zmęczonym, wręcz ochrypłym pieśń przecież o swym pracowitym życiu, o pięćdziesięcioletniej obecności na scenie, o prawie dwudziestoletniej obecności jej teatrów Polonia i Och-Teatru… Niestety – oklaski, niekończące się brawa, wywołujące artystkę wielokrotnie zza kulis na scenę, przerywają tę magiczną chwilę. Jej moc zabieramy jednak z sobą. Ta energia nie zostaje w murach teatru. Tkwi w nas i musi wystarczyć do następnej wizyty w świątyni sztuki! Artystce, z okazji urodzin, życzymy wszelkiej pomyślności! Ad multos annos pani Krystyno!
TEATR POLONIA w Warszawie, „My Way”, koncepcja, reżyseria i wykonanie – Krystyna Janda, reżyseria światła – Rafał Piotrowski i Waldemar Zatorski, kostium – Tomasz Ossoliński, asystentka ds. scenografii i kostiumu – Małgorzata Domańska, konsultacja muzyczna – Janusz Bogacki, realizacja dźwięku – Michał Cacko, wykonanie utworu „My Way” na trąbce – Ignacy Wendt. Premiera – 16.12.2022 r.
Teatr Łaźnia Nowa; TEATR POLONIA; Kraków Miasto Kultury; Kraków naszemiasto.pl; e-teatr.pl
„My Way” Krystyny Jandy w reż. autorki w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.
fot. Katarzyna Kural-Sadowska
Pusta scena z iskrzącą się i zmieniającą raz po raz kolory kotarą, to wszystko, co zastajemy na początku spotkania z żywą legendą teatru. Z człowiekiem o wyjątkowej osobowości, z artystycznym gigantem o dorobku wykraczającym daleko poza deski Teatru Polonia, jej, Krystyny Jandy, teatru. Bo zakres jej działalności zawodowej, doświadczeń, dokonań życiowych jest nie do przecenienia. Swym ekspresyjnym temperamentem, ogromnym talentem i ujmującym poczuciem humoru, dystansem do siebie i swego dorobku twórczego artystka rozsadza podniosłą, bo wynikającą z jej podsumowania życia artystycznego i osobistego, atmosferę. Po obejrzeniu tego monologu wiem, że nikt inny nie zrobiłby tego lepiej niż ona sama. Tak dobry jest zamysł i znakomite jego wykonanie! Zwieńczenie, ale nie domknięcie kariery, bo wyraźnie widać samo odradzający się potencjał twórczy Krystyny Jandy. Monolog ten jest jak wisienka na torcie, która nadaje smak, elegancki sznyt, dopełniający kształt dzieła, w tym wypadku dzieła życia.
Ta pusta scena jest metaforą-zaproszeniem do tworzenia, kimkolwiek się jest, do kreacji rzeczywistości spełniającej marzenia. Prowokuje działanie, by nie ustawać w walce o kształtowanie swojego życia, wykuwania własnej drogi prowadzącej ku wybranym celom, pojawiającym się możliwościom, w warunkach, jakie się ma, bez względu na przeszkody. I aktorka tworzy własną narrację, maluje autobiograficzny obraz siebie, dowodzi po raz kolejny na scenie całą sobą, kim jest. Janda nie chwali się osiągnięciami, choć mówi o nich. Janda nie chełpi się kontaktami z wybitnymi artystami swej epoki, choć przywołuje ich z imienia i nazwiska i celnie charakteryzuje (anegdoty, wypowiedzi, sytuacje), podkreśla ich rolę w jej życiu prywatnym i zawodowym. Janda porusza te aspekty z historii kariery, przywołuje te wydarzenia z życia, mówi o tych ludziach ze sfery prywatnej i zawodowej, które pokazują widzom to wszystko, co ukształtowało ją jako człowieka, artystkę, kobietę. Podkreśla, choć nie przecenia, że nie przegapiła w życiu tego, co istotne, wyciągnęła wnioski z tego, co było trudne i bolesne, podnosiła się z upadków, rozwijała się po kolejnych sukcesach- nie spoczywała na laurach, słabości obracała w atut. Ważne było, że zawsze rzucała się w wir pracy, która ją pochłaniała bez reszty. Podejmowała ryzyko próbując sprawdzić się w wielu dziedzinach sztuki (aktorstwo, reżyseria, również w Teatrze Telewizji, założenie i prowadzenie Fundacji Krystyny Jandy na rzecz Kultury, budowa Teatru Polonia i Och-Teatru oraz wiele, bardzo wiele innych działalności). Gdy jest taka konieczność, zawsze bierze sprawy w swoje ręce. Ten napęd do rozwoju, poszukiwań, gotowość do podejmowania ryzyka zawsze miała w sobie ale to dzięki ludziom, z którymi była, mogła realizować wszelkie pomysły, snuć plany, decydować się na niestandardowe rozwiązania. Ciekawość i upór, hardość i odwaga pomagała jej w działaniu. Życzliwość, miłość i oddanie otoczenia również były bardzo ważne. Myślę, że są nadal. Krystyna Janda czerpie energię z pracy z ludźmi dla ludzi w obszarze sztuki. Zadowolenie publiczności, jej żywe reakcje są dla niej największym sukcesem. Ten monolog jest tego dowodem.
Krystyna Janda zrobiła coś absolutnie niezwykłego. W swoim charakterystycznym stylu, zgodnym z jej osobowością, postawą, charakterem nie daje cienia szansy komukolwiek, by mógł celnie, błyskotliwie wniknąć w jej świat i podsumować dorobek, zarówno artystyczny, jak i życiowy. Artystka pokazuje i wyjaśnia wydarzenia, historie z własnej perspektywy, dając do zrozumienia, że jeśli nawet coś przemilcza, to wie, co robi. Dowodzi, że potrafi wszystko zagrać (jak Helena Modrzejewska, którą zagrała lata temu w serialu?). Nawet w glamour stand-upowej formie (suknia Tomasza Ossolińskiego, konsultantka ds. scenografii i kostiumu Małgorzaty Domańskiej, z niebagatelną rolą reżyserii światła Rafała Piotrowskiego i Waldemara Zatorskiego). Szczera i wiarygodna emanuje energią, jest gwiazdą której blask podsycany jest mocą talentu, siłą osobowości, ogniem temperamentu. Dlatego jest bliska tak wielu ludziom. Mimo kontrowersji, o których nie ma tu mowy.
Rozbrajający, czarujący, uwodzący monolog jest naprawdę rewelacyjnie napisany. A jak zagrany? Zdumiewająco lekko, naturalnie, dowcipnie. Z polotem. Uwodząco zadziornie. Wspomnienia nie duszą, tragedie nie przytłaczają. Sukcesy nie mają smaku euforii. Wszystko, o czym Krystyna Janda mówi, czemuś służy, dokądś zmierza, odkrywa kolejne sensy, otwiera nieskończone ciągi dalsze. Daje szansę, by się tym bogactwem inspirować. Odczuwać je jako własne. Mówi: obróć swe wady w atuty, wykorzystaj każdą szansę, nie bój się ryzykować, słuchaj siebie, ludzi, bądź z nimi, niech ci będzie dobrze ze sobą. I pracuj, pracuj, pracuj. Szukaj, próbuj, sprawdzaj. Zmierz się z czymś nowym, większym niż dotąd, a nawet szalonym. Z pomocą bliskich ci osób, zrobisz wszystko najlepiej. Innych z czasem pozyskasz siłą swej determinacji, wiary w to, że się uda. Jakby Janda prowadziła widzów w swobodnej, przyjacielskiej atmosferze ku odkryciu, że sami też mogą brać się z życiem za bary, że są w stanie kształtować swój los, podążyć własną drogą, na warunkach jakie sami wypracują. Nie gubiąc w przyspieszającym pędzie życia siebie, jakim się chce, marzy, pragnie być. I tym sposobem aktorka uczy, wychowuje. Sama silna, twarda wzmacnia w widzach poczucie pewności siebie, własnej wartości. I na widowni wywołuje salwy śmiechu. Bo chce, by w jej teatrze wszyscy czuli się swobodnie. Ach sztuka, każda sztuka, to czarodziejka! Może wszystko, jeśli jest dziełem mistrzyni nad mistrzyniami. Takiej jak Krystyna Janda.
I tak monolog z tekstem, koncepcją, reżyserią i w wykonaniu Krystyny Jandy, zrealizowany z okazji 70-tych urodzin artystki, stał się okazją do pójścia drogą, jej drogą. I była to bardzo pouczająca podróż. Jakże przy tym ciekawa i przyjemna. Ale przekonajcie się sami. Zawsze warto. Powodzenia:)