Szpilki, nr 25 z 20.06.1991, Felieton
Szanowni Państwo!
Po raz trzeci zabieram się do pisania o dziennikarzach, prasie, reklamie i znów rano (piszę tylko nocą, w dzień nie mam czasu) leży koło mnie nagryzmolone bez sensu kilka stron. Chyba nigdy tego nie napiszę. Nie umiem. A temat zamówiony. I niby trzeba.
Dziś po długiej przerwie znów zgodziłam się na wywiad. Jest tyle nowo powstających gazet, tyle zmian, dostaję tyle telefonów z prośbą o wywiady, nowy tytuł, trzeba pomóc, czemuś, komuś …że to ważne… Zgadzam się. Kolejny raz. Niechętnie. Mając nadzieję, że może nareszcie się uda zrobić cos interesującego i kolejny raz pada pierwsze pytanie…
Pani Krystyno, i jak to się zaczęło? Opowie nam pani o początku swojej kariery?
No nie!!! Ile lat, ile razy, mam opowiadać o początku, myślałam, że tę panią poproszę żeby sobie poszła i oczywiście kolejny raz, sztucznie uśmiechnięta, trzy godziny usiłowałam coś opowiadać, stając na głowie, żeby było interesująco, żeby się nie powtarzać…No, więc właśnie, jak to naprawdę było? Ja to się zaczęło? Czyli debiut teatralny. Proszę bardzo: Aniela w „ ślubach panieńskich”, Teatr Ateneum, rok 1976, jesienią.
Kiedy rok wcześniej angażował mnie do tego teatru dyrektor Warmiński, świeżo upieczoną absolwentkę Szkoły Teatralnej, przerażone pokurcze z krostami i w szóstym miesiącu ciazy, zapytał z całym swoim szumem i elegancją:
– A co chciałaby pani grać? Na co miałaby pani ochotę?
Zaskoczona i zaszokowania atmosferą tego gabinetu, urokiem dyrektora i roztaczającymi się nagle przede mną perspektywami, perspektywami przede wszystkim możliwością wyboru…wydukałam:
– Nie zastanawiałam się, nie wiem, wiem tylko jedno, na pewno nie Aniela w „Ślubach..” Fredry, to nie ja.
Pół roku później. Debiut. Aniela!
Reżyseruje Jan Świderki – profesor i mistrz, gra też Radosna. Pani Dobrójska – Aleksandra Śląska – maestra Grażyna Barszczewska – Klara. Tadek Borowski- Albin, Andrzej Seweryn ( mój ówczesny mąż) Gustaw, wszyscy od wielu lat na scenie. Ja debiutuję.
Fredrowski wiersz, cudowny, rytmiczny, logiczny, pełen wdzięku, dyktujący sposób interpretacji i pointy, skrzący się radością życia, finezją i urodą i ja kipiąca młodością, naiwnością, energią, rozsadzana temperamentem, szczęściem „tworzenia”, odwagą, wiarą, optymizmem, chęcią zdobycia świata, pokazania cudów, i nie wiadomo jeszcze, czym….
Pędzę, skaczę, krzyczę, śmieję się, płacze, mama tysiące pomysłów, przeskakuję, wyskakuję, odbiegam, uciekam, a Świderski załamuje nade mną ręce, pisze w garderobie na moim lustrze wszystkim, co ma pod ręką, szminką do ust, kredką do oczu – wolniej, wolniej, wolniej! Aniela – to od Anioła. Wolniej, inaczej, łagodniej, skromniej, ciszej, mniej współcześnie! Prosi, błaga, zaklina, przypomina- na nic!
Mój maż, teraz partner sceniczny, ale i nauczyciel ze Szkoły Teatralnej, co wieczór przy kolacji otwiera zeszyt, w którym na próbach zapisuje moja błędy i uwagi do mnie. Prosi, tłumaczy, uczy, każe ćwiczyć dykcję. Upomina, że dużo się musze jeszcze nauczyć, każe słuchać prof. Świderskiego- reżysera, nocami tłumaczy zasady wersyfikacji. A ja?
Nie słucham niczego i nikogo! Pędzę, gnam w jakimś zapamiętaniu, szczęściu, tratuje wszystko po drodze ( całe piękno, niuanse) GRAM! GRAM! GRAM! Nieprzytomna. Nie jem, Nie piję. Chudnę i gram! Tupię nogą i postanawiam grać bez sztucznych rzęs, bez peruki, bez gorsetu, bez sztucznego biustu. Szyją mi piękną białą suknię. Podobam się sobie jak cholera jasna!
Zbliża się premiera. Próby generalne, na których jest obecny dyrektor teatru Janusz warmiński. Czy jest dobrze, czy źle, panie dyrektorze? Nie odpowiada. Chińczyk – tak go wszyscy nazywają, teraz i ja rozumiem dlaczego. Dobrze? Nie wiem, gram! Nie zauważam niczego, cos tam szepcą, cos tam radzą, nad czymś się zastanawiają, ja nie wiem nic, wpadam na scenę i graaaam!
Na lustrze reżyser razem mężem wypisują mi wykrzykniki, uwagi całe fragmenty roli, znacząc akcenty, pauzy i pointy. Czytam, uśmiecham się i pędzę dalej….grać.
Kiedy przed pierwszą próbą generalną zakładam kostium, moją białą piękną suknię, czuję się jak w dzieciństwie, jakbym szła do komunii. Jestem taka szczęśliwa i z siebie zadowolona, że bije ode mnie i od tej bieli łuna.
Po próbie dowiaduję się że zamieniają mi suknię na podobną, ale w kolorze gołębim, że nie jesteśmy jeszcze gotowi ze spektaklem, że widownia na premierze i przez pierwsze wieczory będzie zorganizowana, że to będą dzieci i młodzież, szkoły, a my przedpołudniami będziemy mieli dalej próby.
Premiera.
Nie śpię całą noc. Rano przynoszą mi nową suknię – szarą. Cały dzień boli mnie brzuch i nie wychodzę z toalety. Wieczorem już w garderobie, na dekolcie wyskakują mi ze zdenerwowania wiśniowe plamy wielkości pięści, nogi trzęsą mi się tak, ze nie mogę na nich stać, nie mówiąc o chodzeniu.
Gram okropnie. Trzęsę się cała. Wydaje mi się że widownia kręci się gada, nie uważają. No cóż młodzież i dzieci. Wszystko mi przeszkadza i mam jedno marzenie, żeby wszyscy wyszli i żebyśmy mogli zostać znów sami i grać dla siebie, jak na próbach.
Mówiąc monolog, chyba najpiękniejszy monolog u Fredry, a na pewno najpiękniejszy w tej roli, ten w którym Aniela opowiada co się z nią dziej kiedy kocha, zauważam że mały chłopiec w pierwszym rzędzie nadmuchał papierową torebkę i pokazuje koledze siedzącemu w końcu tego rzędu, że z niej zaraz strzeli. Tamten na niego kiwa i chłopiec z nadmuchaną torebką schodzi na czworaka i idzie tak przed pierwszym rzędem w jego kierunku.
Mówiąc monolog maśle sobie jednocześnie – byle szedł równo, bo pomylę wiersz. Ten dochodzi, dość płynnie na szczęście, ja mówię, on siada z kolegą a jednym fotelu, śmieją się pokazują sobie torebkę, robią przymiarki do strzelenia z niej, ale w rezultacie nie strzelają.
Wreszcie koniec. Kurtyna. Barwa. Ukłony. Koniec!
Nagle wszyscy koledzy, do mnie dopadają:
– Coś ty zrobiła! Myśleliśmy, że nie dogramy! Że będzie trzeba spóścic kurtynę w połowie sceny! Nikt z nas nie mógł grać wszyscy się „zgotowali”! Profesor ze śmiechu nie mógł wejść do swojej sceny. Nic nie zauważyłaś? Niemożliwe!
Okazało się że w scenie pisania listu, odpowiadając Andrzejowi Sewerynowi – Gustawowi – kiedy ten prosi Anielę żeby napisała z nim list do jego niby to narzeczonej – mówiąc słynną, cudownie naiwną kwestię Anieli – Co? Ja bym takie listy, pisać miała? – zamieniłam w słowach listy i pisać pierwsze litery tych słów, czego nie zauważyłam a co wywołało niepohamowana radość i na widowni i wśród kolegów na scenie i za kulisami.
– Nie zauważyłaś? – pytali.
– Zauważyłam że widownia się śmieje, ale myślałam, że to dlatego że tak śmiesznie gram, albo dlatego ze wszyscy widzą tę nadmuchaną torebkę…..
– Jaką torebkę?
– Nie ważne.
Dziś nie potrafię ocenić, jak grałam, jaka to była rola, ta moja Aniela, co to właściwie było. Recenzje miałam raczej przychylne. Ale czy to była Aniela Fredry? Na pewno nie.
Pozdrawiam. Krystyna Janda.
PS: Żałuję że ten „ wiatr w głowie”, to szaleństwo opanowuje mnie dziś już tylko podczas pracy nad niektórymi rolami.
Żałuję, że teraz za każdym razem zastanawiam się, dlaczego postać ma na imię tak a nie inaczej,
Żałuję, że teraz nie dałabym sobie zmienić bez wiarygodnego uzasadnienia sukni, która mi się podoba na taką, która mi się nie podoba i mnie przytłacza.
Jak żałuję!!!
Czy jeszcze kiedyś będzie mnie trawić taka gorączka, taka bezmyślna radość, taka beztroska i takie szczęście z tego ze w ogóle gram?!
PS2: Graliśmy te „Śluby” potem jednak parę lat. Moja córka trzy czy czteroletnia poszła pewnego wieczora na ten spektakl z moją mamą. Tak jej się pomyliły rzeczywistości w tym teatrze, że nagle siedząc u babci na kolanach, zapytała:
– Babciu, tatę widzę, mamę też, a gdzie ty jesteś?
Biedne dziecko.
„Szpilki“, nr 25/1991.06.20