DANIEL KOSSAK: Jak ocenia Pani z perspektywy czasu, czy możliwe jest połączenie bycia aktywną zawodowo aktorką oraz spełnienia się w roli mamy i babci? To chyba dwa odmienne światy, czy da się to ze sobą pogodzić?
KRYSTYNA JANDA: To się łączy. Jestem tym samym człowiekiem, to naturalne. Natomiast pogodzić można, jeżeli pomaga przy tym bardzo wiele osób. Ja na szczęście żyję w dużej, trzypokoleniowej rodzinie. Nie jestem sama z tymi wszystkimi problemami, mam męża, który mi bardzo dużo pomaga, jest dużo więcej w domu niż ja. Po prostu łańcuch ludzi dobrej woli pomaga mi być aktorką. (śmiech)
D.K. Wydaje mi się, że jest Pani taką niespokojną duszą, która nie czeka na telefon z filmu, na propozycje z teatru, tylko konsekwentnie dąży do realizowania własnych planów artystycznych. Czy ja mam rację?
K.J. To zależy. Ale rzeczywiście od jakiegoś czasu robię głównie to, na co mam ochotę, czy raczej uważam za cenne, dobre, wartościowe. Mogę wybierać. Decydować. Mam masę pomysłów, mam bardzo łatwy kontakt z ludźmi, i z dużym sukcesem zapalam do moich pomysłów i tyle… Czasem trudno znaleźć dla nich reżysera, często sama chcę coś podpisać, opowiedzieć od siebie… Zwyczajnie.
D.K. Proszę powiedzieć, czy dla uznanej aktorki wydanie płyty z piosenkami „Krystyna Janda w Trójce” było pewnym ryzykiem artystycznym?
K.J. Jakby to powiedzieć… Uznałam, że jeśli tej płyty nikt nie kupi, to po prostu zwyczajnie robię sobie prezent na tyle odważny na ile jest wypisanie sobie czeku i wyrzucenie go gdzieś w przestrzeń. Wiedziałam, że po prostu zależy mi na tym, żeby te piosenki zostały zarejestrowane. Te utwory to głównie przekłady pana Jeremiego Przybory i Wojciecha Młynarskiego. Nie chciałam, żeby to przepadło. Spektakl „Kobieta zawiedziona” schodził z afisza i po prostu drgnęło mi serce. Wtedy to nie było już ważne, ile to kosztuje…
D.K. Jak Pani sądzi, czy ludzie, którzy kupili tę płytę, odkryli nową Jandę, czy nie byli niczym zaskoczeni?
K.J. Ja myślę, że tę płytę kupili Ci, którzy widzieli moje spektakle, a Ci, którzy słyszeli ją przypadkowo u kogoś, pomyślą, że rzeczywiście nie znają mnie od tej strony, ponieważ publiczność teatralna jest ograniczona i mimo że zagrałam „Kobietę zawiedzioną” 150 razy, „Białą bluzkę” 150 razy a „Marlenę” około 100, to jednak w stosunku do ludzi, którzy oglądają mnie w telewizji, była to suma dużo mniejsza i dla niektórych to była niespodzianka. Tak mi się wydaje.
D.K. Na scenie teatralnej wcieliła się Pani w dwie legendarne postacie, mam na myśli Marlenę Dietrich i Marię Callas. Czemu zdecydowała się Pani właśnie na te uwielbiane przez świat kobiety?
K.J. To znaczy, ujęły mnie teksty o nich, żeby była jasność. To są dwie sztuki teatralne. Czytałam te sztuki tak, jakbym czytała Fedrę, czy jakiś inny tekst do teatru. W tych tekstach one są tylko pośrednikami, mediami, przez które porozumiewam się z publicznością, nie na temat ich życia, tylko na temat relacji widz-artysta. To jest pretekst do porozmawiania o kilku ważnych dla mnie sprawach i dlatego zgodziłam się zagrać, ale, gdyby to było o kimś innym, tak samo bym się zgodziła, dlatego że to nie chodzi o te postacie. Po prostu akurat przy pomocy Callas i Marleny możemy opowiedzieć bardzo dobrze o sprawach, o których trudno mówić inaczej, tzn. chowając się za nie można powiedzieć to wyraźniej.
D.K. Jak się Pani wydaje, czy widz oglądający Callas czy Marlenę zapominał, że na scenie jest Janda?
K.J. Mam nadzieję, że zapominał, że to ja, że uświadamia sobie po prostu bardzo ważne sprawy, o których się zwyczajnie nie mówi, tzw. kuchnię tego zawodu, czy kuchnię relacji widz-artysta w teatrze. Dzięki tym postaciom okrywa się pewne mechanizmy.
D.K. Kiedyś dochody z jednego ze swoich koncertów w Rybniku i Dąbrowie Górniczej przekazała Pani na pomoc dla uchodźców z Kosowa. Co skłoniło Panią do tak szlachetnego celu?
K.J. Przede wszystkim nie mogę o tym sama decydować. Zadecydowali o tym organizatorzy koncertów, przecież nie mogłam takiej decyzji podjąć w samotności. To nie była tylko moja sprawa i za to im bardzo dziękuję. A jeżeli można coś zrobić w jakiejś sprawie, która ma znaczenie, jeśli mogę zamanifestować moje poglądy, to robię to. Ostatnio też ważne dla mnie momenty to były sprawy dotyczące dzieci chorych i autystycznych, czy sprawy związane z pomocą dla dzieci w domach dziecka. Zawsze robię co mogę, żeby się dołączyć do takich akcji jak Kosowo, to jest jakby naturalna sprawa. Myślę, że wszyscy czujemy to samo.
D.K. A gdy ogląda Pani „Wiadomości TV”, jest Pani poruszona tym co tam pokazują, czy jako wrażliwa artystka woli ich Pani nie oglądać?
K.J. Nie. Oglądam. Wszystko śledzę. Współczesny aktor, reżyser musi wiedzieć, gdzie żyje i co się dzieje dookoła. To mój obowiązek.
D.K. Przejdźmy teraz do bardziej przyjemnych rzeczy. Wystąpiła Pani w bardzo wielu znaczących filmach, przypomnę tylko tytuły niektórych z nich, jak np. „Przesłuchanie”, „Człowiek z marmuru”, „Matka swojej matki” czy „Pestka”. Lubi Pani oglądać siebie na ekranie?
K.J. Nie. To znaczy w „Pestce” musiałam, bo ja reżyserowałam ten film. Natomiast ja się po prostu oceniam, natychmiast widzę swoje błędy. Poza tym irracjonalnie mój widok sprawia mi przykrość. Trudno.
D.K. A jaki Pani ma stosunek do aktorstwa swojej córki, Marii Seweryn?
K.J. Patrzę na to z nadzieją i niepokojem, głównie jako matka. Nie potrafię też tego zupełnie obiektywnie ocenić, to jest moje dziecko. Nawet, jeśli widzę jakieś techniczne rzeczy, mogę jej coś podpowiedzieć w sposób bardzo delikatny, bo nie chcę jej gdzieś na początku drogi zranić ani dotknąć. Ona bardzo ładnie myśli o tym zawodzie i widzę, że bardzo poważnie przygotowuje się do tego, żeby coś ten zawód znaczył dla niej więcej w życiu. Poza tym jest rozsądna i inteligentna. A od momentu, kiedy gramy razem „Opowiadania zebrane”, które wyreżyserowałam jakby dla niej, z przyjemnością obserwuję jak z wieczoru na wieczór jest coraz dojrzalszą i mądrzejszą aktorką.
D.K. Za rolę w filmie „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego dostała Pani nagrodę na Festiwalu Filmowym w Cannes w 1990 roku, poza tym film ten wśród wielu innych nagród otrzymał też nagrodę dziennikarzy i publiczności na Festiwalu Filmowym w Gdyni w 1989 roku. Mimo tych nagród film był uznany przez władze komunistyczne za najbardziej antykomunistyczny obraz w dziejach PRL. Jak po latach ocenia Pani siebie w tak odważnej roli?
K.J. Po pierwsze, to była moja najważniejsza rola i szczęśliwie najlepsza. Myślę, że tutaj wielkie znaczenie miały względy emocjonalne, takie pozazawodowe. Ja po prostu wiedziałam, że dostaliśmy niezwykłą szansę, a ten scenariusz jest naprawdę dobry, że nigdy więcej mogę już nie dostać takiej szansy… Wiedziałam, że to jest sytuacja bardzo wyjątkowa. Wszystko co mówiłam z ekranu, jak grałam, jak patrzyłam, wszystkie uczucia, które były rejestrowane, były zmultiplikowane przez moje prywatne emocje na ten temat. Bo ja bardzo zgadzałam się z tym, co grałam, i chciałam to zagrać wyraźnie, dobitnie i najlepiej, najgłębiej jak umiałam. Myślę, że zwyczajnie przekroczyliśmy wszyscy w tej ekipie zwykłe obowiązki zawodowe.
D.K. Czym jest dla Pani miłość?
K.J. Wie Pan… (śmiech) To jest takie pytanie, na które się w moim wieku właściwie już nie odpowiada, bo cokolwiek by się odpowiedziało, jest pretensjonalne.
D.K. Nie zgadzam się z Panią. No, ale gdyby to Pani miała zdefiniować?
K.J. Gdybym powiedziała, że miłość jest wszystkim, to byłby banał i to nic nie znaczy, żadna odpowiedź na takie pytanie nie znaczy nic. Miłość istnieje i to jest najważniejsze.
D.K. Widzę, że muszę się poddać. Czy ma Pani jeszcze jakieś niezrealizowane plany artystyczne. Gra Pani w filmach, występuje w teatrze i w TV, pisze książki. Co jeszcze mogłaby Pani zrobić?
K.J. Iść na emeryturę (śmiech) … Staram się grać, staram się pracować dalej, staram się robić rzeczy nowe, żeby nie nudzić siebie samej i publiczności, a myślę, że zawsze myślałam o publiczności i o tym, w jakiej ona jest kondycji. Dlatego pewnie boję się tego, co będzie w przyszłości, ponieważ to czasy niosą ze sobą tematy, to czasy niosą ze sobą formę ekspresji. To właśnie ludzie, to nowe pokolenie, które przychodzi do teatru, podpowiada mi, co mam grać i w jaki sposób. Tak że zobaczymy co będzie dalej. Ja jestem osobą, że tak powiem, wynajętą, żeby nie używać dużych słów, ale ja służę tym, którzy przychodzą mnie oglądać.
D.K. Czy czuje się Pani zagrożona przez młode pokolenie, które właśnie kończy szkołę teatralną?
K.J. Nieee, zupełnie nie (śmiech) … Ja myślę, że to jest w ogóle inny świat, inne problemy i każdy z nas ma do załatwienia zupełnie inne sprawy w tym zawodzie.
D.K. Dwa lata temu na rynku ukazał się zbiór pani esejów „Moja droga B.”. Razem z Bożeną Janicką napisała Pani książkę „Gwiazdy mają czerwone pazury”. Jak odkryła Pani w sobie potrzebę pisania i skąd taki tytuł?
K.J. Kilka lat temu zaproponowano mi, żebym pisała felietony. Najpierw je pisałam do „Szpilek”, potem do „Urody”. „Czerwone pazury” to jest po prostu książka pani Bożeny o mnie, jest to jakby wywiad rzeka, który ona robiła ze mną bardzo długo, chyba przez 3 lub 4 lata, i wybrała z tego to, co jest w książce. Druga część książki to są przez nią wybrane moje felietony. Ja nie komponowałam tej książki, nie decydowałam, co w niej będzie, tylko z moich felietonów (bo tyle ich napisałam) stworzono kompozycję o mnie…
Pisanie? To też kreacja. Mam naturalną potrzebę komunikowania się z ludźmi. Po prostu zwyczajnie piszę, bo po pierwsze to lubię, po drugie mi za to płacą… Ale dziś, po piętnastu już latach stałego pisania, wydaje się, że jest mi to potrzebne, polubiłam tę formę wypowiedzi… To krótka forma, która wymaga dyscypliny i konstrukcji. To wyróżnienie, że mogę się porozumiewać z ludźmi w jeszcze inny sposób, nie tylko za pomocą mojego zawodu. Sama nie odczułam żadnej potrzeby, tylko jakby mi to zaproponowano.
D.K. A skąd taki tytuł?
K.J. A ten tytuł to była rozmowa moich dwóch synów, którzy wyjaśniali sobie nawzajem co to jest gwiazda. Starszy powiedział młodszemu, że gwiazdy to są takie osoby, które mają czerwone pazury, dlatego że tak im się kojarzyło. Ja wtedy grałam Callas i miałam ciągle czerwone paznokcie i to było dla nich symbolem. Poza tym słyszeli w szkole, że mówi się o mnie gwiazda, więc jeden drugiemu tak to tłumaczył.
D.K. Czy istnieje jeszcze taki reżyser, który jest godny współpracy z Krystyną Jandą?
K.J. Ooo… Myślę, że wszyscy są godni… tzn. to nie jest dobre słowo. Czy ja jestem godna współpracy z wieloma reżyserami? Myślę, że to raczej oni tak o mnie myślą, a ja bardzo grzecznie czytam scenariusze, wysłuchuję, jakie mają pomysły na mój temat i staram się odpowiedzieć na ich nadzieje czy projekty. Natomiast myślę, że jest wielu reżyserów, którzy w ogóle nie chcieliby ze mną pracować.
D.K. Teraz chciałbym, żeby dokończyła pani rozpoczęte przeze mnie zdania. Chodzi o to, żeby bez dłuższego zastanowienia padały tutaj słowa, które od razu przychodzą Pani na myśl.
K.J. Dobrze.
D.K. Najbardziej nie lubię…
K.J. Chyba najbardziej nie lubię braku wychowania, tego co wszyscy nazywają chamstwem a ja nie lubię tego słowa.
D.K. Moja mama…
K.J. Bardzo ją kocham.
D.K. Mężczyźni…
K.J. Są bardzo ważni. Bez nich świat byłby okropny.
D.K. Uwielbiam…
K.J. Och, wiele rzeczy…
D.K. Żyję po to aby…
K.J. Żyć! (śmiech)
D.K. Nigdy…
K.J. Nigdy nie ma słowa nigdy. Zawsze jest jeszcze coś.
D.K. Być gwiazdą to…
K.J. To nic. To ciężka praca.
D.K. Życzyłabym sobie…
K.J. Życzyłabym sobie, żeby wszystko było dobrze, żeby moim dzieciom i mojej rodzinie nic się nie stało.
D.K. Ulubiony drink…
K.J. Nalewki mojej mamy.
D.K. Dziękuję bardzo za rozmowę.
K.J. Dziękuję.