6. żródło – http://www.instytut-teatralny.pl/
Temat: Publiczna farsa
Termin: 8 marca, godzina 19.15
Prowadzący:Roman Pawłowski
Uczestnicy dyskusji:
Krystyna Janda, aktorka
Marek Rębacz, dramaturg, niezależny producent teatralny
Edmund Karwański, dyrektor Teatru Kwadrat w Warszawie
Tomasz Dutkiewicz, dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej
Barbara Borys Damięcka, dyrektor Teatru Syrena w Warszawie, Prezes Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów
Włodzimierz Kaczkowski, reżyser, dyrektor Sceny Współczesnej w Teatrze Prochownia w Warszawie
Kazimierz Kaczor, aktor
Marcin Sławiński, reżyser
Katarzyna Kępińska, z-ca dyrektora Biura Teatrów Miasta Warszawy
Zapis spotkania:
Roman Pawłowski: Zaprosiłem Państwa na pierwsze spotkanie z cyklu „Rozmowy na parterze” pod hasłem „Publiczna farsa”. Pretekstem do tego spotkania jest niedawna premiera w Teatrze Powszechnym farsy Czego nie widać Michaela Frayna – „farsy fars”, która mnie niezwykle rozbawiła. Ja nie należę do tego rodzaju krytyków, którzy się nie śmieją w teatrze. Znacie państwo ten żart na temat, jak poznać w teatrze krytyków? Otóż to są ci trzej faceci w siódmym rzędzie, którzy się nie śmieją. Ale ja się bardzo lubię śmiać w teatrze, kilkakrotnie nawet stałem w Teatrze Kwadrat, na różnych produkcjach, bo nie było miejsc. Jest to tak oblegana scena.
Czego nie widać w Teatrze Powszechnym doprowadziło mnie zaś do takiego ataku śmiechu, że być może trzeba będzie ten fotel w siódmym rzędzie poddać renowacji, bo w trzecim akcie już zaczynał trzeszczeć. Kiedy wyszedłem z teatru zacząłem się zastanawiać czy Teatr Powszechny, to jest rzeczywiście dobre miejsce do prezentowania takiego repertuaru. Czy teatr, który w dużej części korzysta z państwowej dotacji, powinien grać sztuki, które w krajach o bogatej tradycji komercyjnego teatru zarabiają ogromne sumy pieniędzy. O tym przekonałem się zdobywając informację o przychodach z kasy komercyjnych scen na Zachodzie. Ta sama farsa, która w Teatrze Powszechnym w Warszawie potrzebuje dotacji, w chwili swojej prapremiery w 1984 roku zarobiła ponad 6 milionów dolarów. Niedawno wznowiono ją w Londynie i przeniesiono – najpierw na West End, a potem na Broadway i wpływy sięgnęły 14 milionów. Stąd temat dzisiejszego spotkania.
Czy wystawianie fars to jest dobry interes? Czy to jest dobrze, że pieniądze nas wszystkich są w części przeznaczane na ten repertuar? Czego oczekujemy od teatru? Czy chcemy, żeby teatry publiczne bawiły nas, czy żeby dawały do myślenia? Zaprosiłem ludzi, którzy w różny sposób związani są z tym zjawiskiem. Nasz pierwszy gość to Pani Krystyna Janda, która gra w przedstawieniu Czego nie widać w Teatrze Powszechnym. Pani Krystyno, chciałem zapytać, czy Pani lubi grać w tym przedstawieniu?
Krystyna Janda: Bardzo lubię! Przy czym od razu chciałabym się odnieść do tego, co Pan powiedział przed chwilą. Przede wszystkim nie można porównywać polskiego życia teatralnego z życiem teatralnym na świecie. Jesteśmy w zupełnie innej sytuacji, w trakcie transformacji, która się nie może dokonać i absolutnie nie można tych dwóch światów porównywać. Dotacje państwowe są tak małe, że nie wystarczają na żadną prawie produkcję. Nasz teatr długo utrzymuje się w 38 % z wpływów z kasy i bardzo trudno było ten wynik osiągnąć. Wpływy z Czego nie widać są troszeczkę większe niż straty z Króla Leara. Prawie tyle samo aktorów gra w tych obu sztukach., przy czym produkcja Czego nie widać, co Pana tezę potwierdza, zwraca się po 20 przedstawieniach. To jest jedyna farsa w naszym repertuarze i ratuje ona finanse naszego teatru. Po prostu teatr, który się chce sam utrzymać musi mieć repertuar różnorodny.
Roman Pawłowski: Czyli możecie grać Leara w Teatrze Powszechnym dlatego, że gracie jednocześnie farsę, która zarabia na Shakespeare’a?
Krystyna Janda: Tak można powiedzieć, ale ten tytuł wszedł jeszcze z innego powodu, otóż jest to „farsa fars”, jak Pan powiedział, tytuł, który w rankingu sztuk teatralnych na koniec ubiegłego stulecia zajmuje pierwsze miejsce. Jest to wyjątkowy tekst, który uczy publiczność czym jest teatr. Nas to śmieszy i pana to śmieszy. Publiczność wyrobioną to śmieszy na innym poziomie, a mniej wyrobioną wtedy, kiedy ja wyjmuję z pupy igły kaktusa. To jest absolutnie wyjątkowa sztuka i przygotowana została także na prośbę zespołu. Ja od dłuższego czasu chciałam zagrać coś wesołego.
Roman Pawłowski: Ale są teatry, które nie muszą zarabiać na Leara, bo Leara nie mają w swoim repertuarze, należy do nich Teatr Kwadrat. Jest z nami dyrektor tej sceny Pan Edmund Karwański. Mam do Pana pytanie, ile Pana teatr dostaje dotacji od władz miasta?
Edmund Karwański: Ja myślałem, że jak mnie zaprasza jeden z najznakomitszych krytyków teatralnych….
Krystyna Janda: … najbardziej złośliwych…
Edmund Karwański: …to będziemy rozmawiać o sztuce, a nie o pieniądzach…
Roman Pawłowski: Wie Pan, ale właśnie nie rozmawiamy w tym środowisku zbyt często o pieniądzach i mamy takie rezultaty, że organizacja zawodowa aktorów jest w poważnych tarapatach…I akurat ten adres i to miejsce (Instytut Teatralny mieści się w kamienicy Związku Artystów Scen Polskich, Aleje Ujazdowskie 45) jest dobre, żeby o tym mówić. Wie Pan, poza tym pieniądze pozwalają artystom na wolność. Jeżeli pieniędzy nie ma, to artyści są ubezwłasnowolnieni. To ile pan dostaje tych pieniędzy…
Edmund Karwański: Pamiętam takie czasy, kiedy artyści nie myśleli o pieniądzach, ale martwili się o to, co mogą grać. Teraz teatry powinny myśleć o pieniądzach… Natomiast w Pana zaproszeniu na to spotkanie padło retoryczne pytanie, czy zakazać grania fars? Jeżeli miałbym już powiedzieć, czego należy zakazać, to na pewno sitcomów w telewizji, bo ja tego nie trawię. Jeżeli chodzi o farsę, to czy zakazać grać gatunku teatralnego, czy zakazać grać niedobrych przedstawień? Dlatego chcę powiedzieć tak, czy można zakazać ludziom tego, czego chcą najbardziej? Chcą relaksu, chcą w teatrze zapomnienia. Dzisiaj mamy już za sobą pogardliwe nastawienie teatrów do lżejszego repertuaru. Za czasów Edwarda Dziewońskiego traktowano farsy pogardliwie. Dzisiaj mam konkurentów w każdym teatrze, w Ateneum, Powszechnym, niedostępnym kiedyś dla fars Współczesnym. Kiedyś byłem sam jeden. Żal, że mam tylu konkurentów!
Roman Pawłowski : Rzeczywiście padło w zaproszeniu pytanie, czy zakazać farsy, ale to nie jest całe zdanie. Pytanie brzmiało: Czy zakazać fars za państwowe pieniądze?
Edmund Karwański: I ja teraz wracam do finansów, ponieważ nie mówimy o sztuce tylko o pieniądzach. Ja mógłbym grać farsę bez dotacji.
Roman Pawłowski: To dlaczego Pan nie gra?
Edmund Karwański: Bo bilet musiałby kosztować 300 złotych.
Roman Pawłowski: Dlaczego aż tak drogo.?
Edmund Karwański: Bo utrzymanie zespołu aktorskiego na odpowiednim poziomie profesjonalnym kosztuje, aktorzy tacy, jak na przykład Kobuszewski, Kopiczyński, Wawrzecki, którzy są mistrzami tego gatunku, muszą być odpowiednio wynagradzani. Teatr Kwadrat jest w szczególnej sytuacji, jest najmniejszą sceną w Polsce pod względem liczby miejsc na widowni. Taki teatr bez dotacji ja mogę od jutra prowadzić, jak mi Pan da salę w Warszawie na 400 miejsc, ale w moim obecnym teatrze bez dofinansowania bilety byłyby po 300 złotych. Czy chcemy widza postawić w sytuacji, kiedy bilety na farsę czy komedię byłyby aż tak drogie? Widz byłby wtedy „skazany” na teatry dotowane, które mają bilety tańsze. Zawsze mówiliśmy, że teatr ma jednego sojusznika lub przeciwnika – widza, który go akceptuje, bądź odrzuca. Moi widzowie w życiu nie pójdą do Rozmaitości, a publiczność Rozmaitości nie pojawi się w Kwadracie. To jest problem! Czy teatry powinny mieć oblicze? Jeżeli jadę do Elbląga, do Bydgoszczy, to teatr tam musi grać wszystko – i Ibsena, i farsę i musi grać dla szkół i musi też być dotowany. Czy warszawskie teatry też są na to skazane?
Roman Pawłowski: Pan widzę trochę czuje się zawiedziony tym, że inne warszawskie teatry wytrącają panu palmę pierwszeństwa w tym gatunku.
Edmund Karwański: Nie! Nie można stawiać innym teatrom zarzutu, że grają farsy!
Roman Pawłowski: Pan unika odpowiedzi na postawione przeze mnie pytanie. Pan unika tej sumy, ale ja muszę ją podać. W 2003 roku Teatr Kwadrat otrzymał 1 milion złotych.
Edmund Karwański: Najmniejszą dotację w Polsce!
Roman Pawłowski:: Zarobił natomiast 3 miliony złotych! Mało jest takich przedsięwzięć w Polsce, w biznesie, które po włożeniu miliona dają 3 miliony przychodu. Jest to wysoka suma, skąd się ona bierze? Teatr Kwadrat ma małą widownię, gra dla 170-180 widzów, wliczając w to Pawłowskiego, który siedzi na podłodze. Ale kiedy wyjeżdża gra dla dużo większej publiczności.
Edmund Karwański: Tak gramy na przykład w Teatrze Wielkim w Poznaniu, 4 spektakle dla 1000 widzów i brakuje biletów!
Roman Pawłowski: A kiedy gracie za Oceanem?
Edmund Karwański: Największym sukcesem Teatru Kwadrat była komedia, nie farsa, Marka Rębacza Dwie morgi utrapienia, którą graliśmy w sali na 2000 miejsc, jeżdżąc za Ocean przez trzy lata z rzędu, za każdym razem brakowało biletów.
Roman Pawłowski: Muszę pogratulować! To wielkie osiągnięcie, ale zastanawia mnie, dlaczego samorząd warszawski funduje teatr, który gra w dużej mierze na objeździe i dla Polonii? Jaka jest zasada, która kieruje tutejszym samorządem?! Ale są niezależni producenci teatralni, którym udaje się nie zatrudniać na stałe zespołów aktorskich i wychodzić na swoje. Należał do nich do niedawna Marek Rębacz, szef Teatru Niepoprawnego. Czy ten teatr jeszcze istnieje?
Marek Rębacz: Niestety nie.
Roman Pawłowski: Co się stało proszę Pana?
Marek Rębacz: Nie dostałem dotacji!
(Śmiech)
Roman Pawłowski: Ale wcześniej udawało się panu bez dotacji?
Marek Rębacz: Tak, udawało mi się, przez prawie trzy lata. Graliśmy spektakl Atrakcyjny pozna panią, którego Teatr Kwadrat nie chciał, a który mógłby być wcale nie mniejszym sukcesem niż Dwie morgi utrapienia. Udawało mi się dlatego, że pracowałem za piętnaście osób. To, co robi w teatrze piętnaście, ja musiałem zrobić sam.
Roman Pawlowski: Jak to? Nie miał pan portierów, szatniarek, garderobianych, maszynistów. Ilu miał Pan maszynistów?
Marek Rębacz: W ogóle nie miałem. Miałem tych, których dostawałem razem z wynajętym teatrem, bo wynajmowałem teatry w Warszawie. Przez ostatnie lata wynajmowałem cztery warszawskie teatry. Była to Komedia, później przez dwa lata Teatr Żydowski i krótko Teatr Kwadrat.
Roman Pawłowski: Nie miał Pan garderobianych?
Marek Rębacz: Nie. Musieliśmy się obchodzić bez krawców, garderobianych….
Roman Pawłowski: Jak może istnieć teatr bez garderobianych, bez krawców, szatniarzy, portierów, bileterek.?!!
Marek Rębacz: Jest to taki wzór, który zdaję się funkcjonuje w Europie Zachodniej. Po prostu na niektóre rzeczy nas nie było stać. Musieliśmy je robić sami, co prawda garderoby zawsze były, ale bez obsługi. Aktorzy musieli to wszystko robić samodzielnie. Oczywiście nie stawiali dekoracji, od tego byli ludzie…
Roman Pawłowski: Przepraszam, a skąd były na to wszystko pieniądze? Na dekoracje, transport, gaże? Przecież nie dostawał pan dotacji.
Marek Rębacz: Na początek musiałem wyłożyć własne pieniądze. Nie miałem dotacji, nie miałem sponsorów. Przeciętny spektakl kosztował mnie 100 tysięcy złotych żywej gotówki, którą musiałem wyłożyć.
Roman Pawłowski: Z własnej kieszeni Pan wykładał?!!
Krystyna Janda: Pan jest bogaty…
Edmund Karwański: Pan po prostu kocha teatr, Pan go dotował.
Roman Pawłowski: Panie dyrektorze, ile u Pana w teatrze kosztuje spektakl?
Edmund Karwański: 150-160 tysięcy
Roman Pawłowski: Ale nie z Pana własnej kieszeni?
Edmund Karwański: Nie, nie z środków teatru które sobie wypracował.
Marek Rębacz: Ja wykładałem te pieniądze z nadzieją że mi się zwrócą i mi się zwracały..
Roman Pawłowski: Czyli zarabiał Pan jeszcze…
Marek Rębacz: Tak i to dobrze….Grałem raczej repertuar komediowy. Zatrudniałem aktorów na warunkach rynkowych, płacąc niezłe honoraria. Za spektakl w Warszawie tyle, za spektakl na wyjeździe 100 % więcej. Musiałem mieć duży, wygodny samochód dla zespołu aktorskiego i jeszcze drugi samochód na dekoracje. Musiałem zatrudniać człowieka, który stawiał dekoracje w objeździe. Sam siadałem często za pulpitem akustyka i oświetleniowca, bo gdybym miał zatrudnić jeszcze 2-3 osoby, to nie byłoby to już opłacalne. Graliśmy dużo – spektakle miały powodzenie, przy 150 spektaklach ten narzut, który mi zostawał był wystarczającym zyskiem.
Roman Pawłowski: To co się stało, że tego teatru już nie ma?
Krystyna Janda: Zaczęli grać ambitniejszy repertuar!
Marek Rębacz: Tak, rozłożyliśmy się na Maciejowym podwórku. Po pierwsze, musieliśmy odejść z Teatru Kwadrat, po drugie bały się tego tytułu sceny w kraju, bo był troszkę za prawdziwy, za brutalne prawdy głosił…
Edmund Karwański: Było grać w Teatrze Rozmaitości…
(Śmiech)
Marek Rębacz: Może nie rozłożyliśmy się tak do końca. Koszty się zwróciły, bo były niewielkie. Przekonałem się po raz kolejny, że widz będzie „kupował” rzeczy śmieszne, lekkie i nie za bardzo chce myśleć. Jeżeli chce myśleć, to idzie do poważnych teatrów, a nie do takiego jak mój.
Krystyna Janda: A czy Pan ma wrażenie, że jakość jest jakimś kryterium dla widza. A propos sitcomów i Pana nienawiści do nich…. Ja mam wrażenie, że widowni podobają się rzeczy coraz gorsze i prymitywne, coraz bardziej wstydliwe. Widowni się coś pomyliło! Ja nie bez powodu powiedziałam o jakości, bo po prostu brak dotacji oznacza obniżenie poziomu i musimy sobie z tego zdawać sprawę. Pieniądze dają szansę trzymania poziomu. Bo jeżeli mielibyśmy w Polsce 3 teatry dotowane – świątynie sztuki z tak zwaną misją, a reszta to byłyby puste sale teatralne do wynajęcia, o których pewnie marzy Pan Rębacz i ja też chwilami , to musimy sobie zdać sprawę z tego że stałoby się coś strasznego! Wszyscy musieliby grać komercyjny repertuar, żeby utrzymać teatry. Oczywiście byłby w środowisku ferment, pojawiłyby się nowe sztuki, nowi ludzie, ale to oznaczałoby obniżenie poziomu, tak jak to się stało z telewizją. Gonitwa za reklamami i bóg, którym jest oglądalność, skazała telewizję publiczną na żenujące przedsięwzięcia. To dotacje, pomagają utrzymać dobry poziom.
Edmund Karwański: Kiedy jest przedstawienie komercyjne, a kiedy misyjne, to bardzo trudno rozróżnić. Pamiętam słynne przedstawienie Mistrz i Małgorzata Bułhakowa w Teatrze Współczesnym w 1986 roku, które miało niesamowity komercyjny sukces. Oczywiście jest dużo dotowanych ambitnych przedsięwzięć kompletnie nieudanych.
Krystyna Janda: Nie zakładam, że wszystko, co dostanie dużo pieniędzy będzie wspaniałe. Natomiast uważam, że dobrze wystawiona farsa, czy komedia, to jest realizowanie misji. My wiemy, co się dzieje z publicznością w Polsce. Farsa jest pierwszym stopniem do miłości do teatru i bardzo trudnym zadaniem dla aktora. Opowiem anegdotę, jak Andrzej Wajda, podówczas dyrektor Teatru Powszechnego, został posłem z Suwałk w 1989 roku – powiedział, że musimy tam pojechać z jakimś spektaklem. Mówiłam – Andrzej, błagam cię, nie wieźmy tam Strindberga, zawieźmy tam moją Shirley Valentine. Pojechaliśmy ze Strindbergiem. Potem mówiłam, oczywiście z przesadą: widzisz, gdybyśmy pojechali z Shilrey, dzisiaj byłby w Suwałkach teatr. Coś w tym jest. Musimy grać również rzeczy lekkie, takie które podobają się publiczności, żeby później ci widzowie chcieli obejrzeć coś ambitnego.
Roman Pawłowski: Obawiam się, że to, co Pani mówi, jest tylko hipotezą, bo ja często nie docieram na premierę do Teatru Kwadrat, przychodzę na 3-4 przedstawienie i bardzo często słyszę ludzi opowiadający sobie o spektaklach, na których już byli i na które się wybierają. Zazwyczaj są to rzeczy albo w Romie, albo w Syrenie, albo w Kwadracie, o których opowiadają, jakby to były seriale telewizyjne. Nie pamiętają nawet tytułów. Mówią: wiesz to jest ta historia taksówkarza bigamisty, koniecznie musisz to zobaczyć, ja byłem już cztery razy. Na tej podstawie mogę sobie wyrobić pogląd o publiczności, która się porusza po jednym obszarze tematycznym.
Krystyna Janda: Nie ma Pan racji. Wie Pan, publiczność bardzo się zmieniła, trzeba im inaczej opowiadać, ale najważniejszym kryterium powinna być jakość
Roman Pawłowski: Pani Krystyno, bardzo zaniepokoiło mnie to, co Pani powiedziała, że teatr ma pozwolić widzom zapomnieć, uciec od problemów… Czyli im bardziej teatr odciągnie widzów od prawdziwych kłopotów, tym on jest lepszy, czy w tym jest ta jakość?
Krystyna Janda: Nie. Kiedy grałam Kobietę zawiedzioną Simone de Beauvoir, to wiedziałam, że publiczność przychodzi na ten konkretny temat, który im pomaga coś zrozumieć. Lekarze mówili mi – wysyłam do pani moją grupę terapeutyczną. Jest bardzo wąska grupa prawdziwie ambitnej publiczności, ale musimy pamiętać, że przez ostatnie 10 lat wiele się zmieniło i dziś przychodzi już inna publiczność, którą na nowo trzeba zdobywać, budować nawyki chodzenia do teatru.
Roman Pawłowski: Tak, jak się spodziewałem, ta rozmowa nie będzie dotyczyła tylko pieniędzy, ale czegoś więcej – misji. Czego oczekujemy od teatru dotowanego z pieniędzy podatników? Czy teatr ma konkurować z telewizją, zniżać się do poziomu w jakim się znalazło społeczeństwo atakowane coraz gorszą telewizyjną rozrywką? Czy teatr ma wyznaczać ambitny poziom?
Krystyna Janda: Nie będziemy mieli pracy, ani Pan ani ja. Podcinamy gałąź, na której siedzimy. Musimy pamiętać, że widzem dla nas są wszyscy, naprawdę! Trzeba robić rzeczy wspaniałe z najwyższej półki, ale teatr ma też inną funkcję – jest sztuką elitarną i zespołową – co pokazuje Czego nie widać. Musimy pamiętać, że do teatru przychodzą szkoły. Muszę powiedzieć, że nauczycielka, która źle wybiera tytuł dla swojej klasy jest morderczynią ich miłości do teatru. Ja mówię często: kto tej nauczycielce pozwolił przyprowadzić te dzieci do teatru przecież dzieci są znudzone, wściekłe, chcą wyjść… Ja mam taki tytuł Mała Steinberg Lee Halla. To jest sztuka o autyzmie. Pojechałam do Londynu i zobaczyłam aktorkę , która grała tę rolę nierealistycznie. Miałam problem, co mam zrobić, jak mam trafić do publiczności, żeby zrozumiała problem tej choroby. Wybrałam drogę realistyczną, żeby porozumieć się z publicznością w tej sprawie. Bardzo wielu reżyserom na tym porozumieniu nie zależy, mają w sobie pogardę dla publiczności. Prowadzą dialog ze sobą ponad głowami widzów. Jest i dla tych zjawisk miejsce, ale może nie w teatrach repertuarowych.
Roman Pawłowski: Dobrze, że Pani powiedziała o porozumiewaniu się z publicznością w jakiejś sprawie. Ja rozumiem w jakiej sprawie Pan Rębacz porozumiewał się z publicznością z małych ośrodków, gdy pokazywał tam komedie dziejące na Polskiej wsi. One są często pełne niewyszukanego humoru, ale bardzo blisko dotykają codzienności tych ludzi, żyjących na peryferiach życia społecznego i dlatego bardzo je ceniłem. Ale proszę powiedzieć w jakiej sprawie porozumiewa się Pani ze swoją publicznością w Czego nie widać?
Krystyna Janda: Ja opowiadam o teatrze, opowiadam o relacji widz-aktor. Po pierwsze mówię im: teatr to jest sztuka zespołowa. Jeżeli zespół nie pracuje dobrze razem, to się wszystko rozpadnie, w każdej dziedzinie, nie tylko w teatrze. Mówię im: słuchajcie, musicie się porozumieć! Inaczej do niczego nie dojdziecie! Poza tym jest to sztuka napisana z taką miłością do teatru! Pokazuje widzom to, czego oni nie znają. Ta sztuka pokazuje teatr w sposób dla widzów zaskakujący. Widzowie sobie wyobrażają, że my aktorzy skupiamy się dwie godziny przed spektaklem, nie jemy cały dzień, jak gramy…
Roman Pawłowski: Zaraz wrócimy do wątku „teatry prywatne kontra repertuarowe”, ale jest z nami Tomasz Dutkiewicz, dyrektor Teatru w Bielsku-Białej, którego zaprosiłem dlatego, że gra jednocześnie farsy i repertuar poważny. Można u Pana zobaczyć i Czekając na Godota Becketta i farsy Szalone nożyczki Pertnera , Pół żartem, pół sercem Ludwiga i bardzo offową sztukę Gregory’ego Burke Ulica Gagarina o antyglobalistach. Czy Pan zauważył, że ludzie najpierw idą na Pół żartem, pół sercem, a potem na Godota?
Krystyna Janda: Ja słyszałam, że w Pana teatrze jest premiera co dwa tygodnie, to prawda?
Tomasz Dutkiewicz: To może przesada, chociaż był taki sezon, w którym było 15 premier. Średnio mamy premierę raz w miesiącu, czyli mamy 10 premier rocznie. Są bardzo różni widzowie i jest syndrom pilota telewizyjnego – jak mi się coś nie podoba to przełączam się na inny program. Widz w Warszawie, ma to szczęście, że może wybierać, ma kilkadziesiąt miejsc, gdzie może pójść. Ten sam widz może jednego dnia iść na Króla Edypa, albo Króla Leara w Teatrze Powszechnym, a następnego do Teatru Kwadrat. To się nie musi wykluczać. Pewnie dla części publiczności to się wyklucza, ale nie dla wszystkich. Ja natomiast zostałem wynajęty, żeby w Bielsku-Białej prowadzić teatr za pieniądze podatników tego miasta. Nie tylko dla dziesięciu sprawiedliwych, którzy czytają Ulissesa Joyce’a w oryginale i tylko na taką sztukę chcieliby pójść, ale i dla tych, którzy zostali zwolnieni z zakładów Fiata. Miasto daje pieniądze, a ja jako dyrektor muszę znaleźć złoty środek, nie zatracić się w komercji i jednocześnie zdobyć 50% dotacji. W repertuarze teatru musi się znaleźć w sezonie jedna farsa lub komedia, ale pojawia się też wiele innych tytułów. Udało mi się w ciągu 5 lat, od kiedy jestem dyrektorem, przyzwyczaić widzów do tego, że raz w miesiącu jest w teatrze premiera. Gramy różnorodny gatunkowo repertuar: z jednej strony jest to: Milczenie Pauli Vogel, Prezydentki Wernera Schwaba, Pokój Marvina Scotta McPhersona, Tamara Johna Krizanca , Kolacja na cztery ręce Paula Barza. To jest jedyna szansa, żeby utrzymać interesujący poziom i żeby ludzie mogli powiedzieć – tak, w tym teatrze rzeczywiście coś się dzieje! Muszę też powiedzieć, że odkąd jestem nie tylko reżyserem, ale też dyrektorem, uwierzyłem w misję. Może przez małe m, ale jednak misję moją i teatru. To nie jest tak, że każdy widz Szalonych nożyczek przyjdzie na Becketta, ale ja szukam równowagi pomiędzy komercją przez wielkie K i misją przez małe m. Pewnie, w Warszawie przydałoby się, żeby teatry bardziej dbały o swój wizerunek. Dawniej, kiedy widz szedł na Kantora, tak jak dzisiaj idzie na spektakl Jerzego Grzegorzewskiego, to był świadomy wybór wyrobionego widza. Dziś teatry w Warszawie zatraciły swoje oblicze, zunifikowały się, może nawet spauperyzowały i jeśli coś je ratuje, to jest to poziom – jeśli Teatr Powszechny gra farsę, to jest to farsa najwyższej jakości.
Krystyna Janda: Ten brak oblicza bierze się stąd, że brakuje wyrazistych osobowości wśród reżyserów. Ile jest nazwisk, które mogłyby stworzyć teatr z obliczem? Jak powiedział pewien dyrektor: wszystko jest kwestią kasy!
Tomasz Dutkiewicz: Pewnie z reżyserami nie jest dobrze, ale od tego jest dyrektor teatru, żeby „programować” teatr, ważny jest pomysł na teatr. Czy rzeczywiście chciałby robić repertuar, który przyniesie mu tylko straty? Otóż na świecie istnieją trzy modele teatru: teatry amatorskie, teatry pozabudżetowe, cokolwiek to znaczy: czy to będą teatry komercyjne, czy offowe, i teatry dotowane, które mają środki. Te teatry mają statut, rady nadzorcze, rady powiernicze, czyli muszą realizować pewną misję. Jeśli w statucie teatru uniwersyteckiego jest zapisane, że teatr służy takim a takim wartościom, to ten teatr nie może zagrać Czego nie widać, bo na farsę idzie się gdzie indziej.
Roman Pawłowski: Czy państwo uważają, że taki model „programowania” teatru jest w Polsce potrzebny? Taki, żeby mecenas wyznaczał teatrom misję.
Tomasz Dutkiewicz: Na pewno jest potrzebny bardziej przemyślany sposób dotowania, przydzielania i rozliczania tzw. grantów, żeby nie były one przyznawane na przedsięwzięcia nieprzemyślane i dopiero powstające.
Roman Pawłowski: Może to dotyczy nie tylko teatru. Były w naszej dyskusji wątki telewizyjne, mówili Państwo o sitcomach, Pan Dutkiewicz mówił o pilocie. Tu się aż prosi o analogię z telewizją publiczną, która jest modelowym przykładem instytucji państwowej, która zamiast pełnić misję ściga się ze stacjami komercyjnymi i do tego psuje rynek. Nie tylko reklamami, ale także podkupując artystów. Dlatego właśnie zaprosiłem producentów niezależnych Marka Rębacza i Włodzimierz Kaczkowskiego, żeby zadać Państwu pytanie. Czy to, że teatry dotowane grają farsy nie psuje rynku teatralnego, bo w tej sytuacji Pan Rębacz nie ma szans. Pani Krystyno, Pani pisze książki. Czy pani szuka dotacji do swoich książek?
Krystyna Janda: Nie, moje książki sprzedają się bardzo dobrze i wydawnictwo prosi mnie, żebym siadła i napisała coś nowego. Natomiast sytuacja w całym naszym świecie teatralnym jest horrendalna. Weźmy przykład Teatru Montownia. To są młodzi ludzie, którzy tułają się po Warszawie, po Polsce i takich inicjatyw byłoby w Polsce więcej w normalnych warunkach. Ja to wiem doskonale, bo byłam producentem i współproducentem spektakli i pamiętam, jak byłam traktowana przez inne teatry.
Roman Pawłowski: To znaczy jak?
Krystyna Janda: Wynajęcie sali w Warszawie razem z obsługą, Pan miał (do Marka Rębacza) niesamowite szczęście, że wynajął Pan salę bez tych fryzjerek i garderobianych…. W Warszawie trzeba wynająć teatr za horrendalne pieniądze łącznie z całą obsługą, z szatniarkami, bileterkami i wszystkim zapłacić. Żeby nie wiadomo co grać, nie stać nikogo na to. Można założyć, że państwo będzie utrzymywać trzy wysoko dotowane teatry: Teatr Narodowy, Teatr Operowy, Teatr Eksperymentalny, czy Awangardowy, bo z niego potem rozchodzą się pomysły do teatru dla klasy średniej, jaki ja uprawiam i taki teatr mnie interesuje. A resztę sal państwo utrzymuje, tak na początek, bo sal teatralnych jest za mało, pozostałe teatry grają jak w Skandynawii po 20 razy i przyzwyczajamy publiczność, ale gdyby w teatrze był tylko intendent, człowiek z kluczem , który przyjmuje kolejne inicjatywy, które grają po 20 razy, to by uruchomiło środowisko, ale zapominamy wtedy o jakości. Czasem się zdarzy jakiś wariat, co zrobi coś ambitnego…
Roman Pawłowski: Ale wtedy ja miałbym pracę….
Krystyna Janda: Pan zawsze będzie miał pracę…
Roman Pawłowski: Niedawno minister Celiński proponował podobną reformę, ale zrobił to bardzo niezręcznie.
Kazimierz Kaczor: Wszyscy znaleźliśmy się tu w sytuacji podsądnych, to znaczy, że my ludzie teatru mamy wynaleźć jakiś sposób na wyjście z trudnej sytuacji, w jakiej teatr się znalazł. To dosyć zręczny manewr, muszę Panu pogratulować! My ludzie teatru mamy pełne prawo do stronniczości, stąd chcąc prosić o prawo do subiektywizmu chciałbym powiedzieć kilka prawd obiektywnych. Otóż, aby teatr mógł działać dobrze gdy widownia ma 600, 800, a najlepiej 1000 miejsc. Jak się gra w Oldwych Theatre to jest tam 1200 miejsc, a widza ma się nieomal na nosie, jak w Teatrze Powszechnym. 1200 miejsc razy jakaś suma do kasy a Pan Karwański na sali wielkości 160 miejsc nie osiągnie dużych wpływów. Jeśli trzymamy się teatrów dotowanych, to musimy dobrze gospodarować widownią, gdyż jak słyszeliśmy, teatry, które tak to robią, osiągają nawet w ten sposób do 50% wpływów, czyli okazuje się, że nie ma w Polsce takiego teatru zawodowego, który utrzymywałby się bez dotacji. Pan zadaje pytanie, czy dałoby się prowadzić teatr bez dotacji i wtedy mnie się włosy jeżą na głowie i stawiam sobie pytanie, co się dzieje z naszą kulturą teatralną? Moje doświadczenia wskazują na to, że tylko w stabilnych zespołach teatralnych może istnieć wzajemna edukacja,
wrabianie wspólnego gustu artystycznego… Będę się posługiwał przykładem teatru, w którym pracowałem, Starego Teatru w Krakowie. W tym teatrze Jarocki wyreżyserował farsę Się kochamy i to w jakiej obsadzie: Ewa Lassek i Marek Walczewski, którzy jednocześnie grali w słynnej Matce Witkacego też w reżyserii Jarockiego. Zygmunt Hübner reżyserował Czarną komedię. Otóż w życiu rozwijającego się zespołu teatralnego potrzebny jest płodozmian. Nie tylko repertuarowy, ale też reżyserski. W wyniku tego procesu mamy zespół aktorski, nie zebrany na wystawienie jednego tytułu, ale kształcący się na repertuarze, który gra, zmierzający ku wspólnemu celowi. Wtedy powstają wybitne dzieła. I proszę mi pozostawić ten luksus, abym tego modelu teatru bronił, co wcale nie świadczy, że jestem ślepy na inne zjawiska artystyczne. Nie należy przeciwstawiać sobie tych dwóch różnych modeli.
Roman Pawłowski: Dziękuję za ten głos, cieszę się że Pan wspomniał o Czarnej komedii, bo z tą sztuką związana jest moja osobista historia. Czarna komedia w Teatrze Powszechnym była pierwszą sztuką, z której napisałem recenzje do Gazety Wyborczej, jednocześnie była to moja chyba największa wpadka. Byłem oczywiście oburzony, że na deskach tego teatru aktorzy rozbierają się do slipek, potykają i przewracają. Na końcu odwołałem się do twórcy tej sceny. Napisałem, jak bardzo godzi to w pamięć Zygmunta Hübnera, po czym dowiedziałem się z listu do redakcji, pewnie od Pana i Pańskich kolegów, że to właśnie On wprowadził tę sztukę na nasze sceny w 1968 roku w Starym Teatrze. Byłem zszokowany, okazało się moje widzenie teatru jest idealistyczne, że w karierze wielkich ludzi teatru, których uważałem za swoich przewodników, były też rzeczy lekkie, łatwe i przyjemne! Ale zaraz, zaraz, przecież te spektakle były grane w Polsce w czasach kiedy nie można było sobie wyobrazić teatrów prywatnych. PRL wykluczał takie dochodowe przedsięwzięcia. Lata dziewięćdziesiąte i obecne czasy pokazują, że teatry prywatne grające taki repertuar są w stanie się utrzymać, czego dowodem jest antrepryza Pana Rębacza, która przewróciła się przez niesprzyjające warunki. Ten przykład pokazuje jednak, że taki teatr może z powodzeniem działać. Dlatego zadaję pytanie: dlaczego, skoro nie dotujemy literatury rozrywkowej, muzyki rozrywkowej, nie dotujemy wielu filmów rozrywkowych, pozwalamy teatrom wystawiać tego typu repertuar w za pieniądze podatników?
Włodzimierz Kaczkowski: Obserwuję od kilku lat ten proces, o którym mówiła pani Krystyna, to znaczy zmniejszania się wymagań publiczności wobec teatru. Widz, chce się śmiać, chce się bawić. Ten proces można by próbować odwrócić, ale do tego potrzebna jest polityka kulturalna, której nie ma. Jestem przekonany, że pojawienie się teatrów prywatnych będzie pierwszym sygnałem dla wywołania jakiegoś ruchu w tym naszym zastałym stawie teatralnym.
Krystyna Janda: Ale teatr prywatny istnieje! Jest Teatr Studio Buffo.
Roman Pawłowski: Pani Krystyno, niedawno rozmawiałem z Januszem Józefowiczem, żeby Pani wiedziała jaki jest rozżalony, że nie może zgromadzić pieniędzy na nową premierę. Jednocześnie inne teatry musicalowe dostają olbrzymie wsparcie od miasta. On stracił 1/3 publiczności, ponieważ jest recesja, ludzie nie chodzą do teatru.
Edmund Karwański: Czy to znaczy, że naszego największego sponsora, czyli widza nie stać na teatr?
Krystyna Janda: Przepraszam, zapominamy o jednej rzeczy, że ludzie przyzwyczaili się w PRLu, że wyjście do teatru nie kosztuje dużo. Ceny biletów na świecie w zestawieniu z płacami są o wiele wyższe (ok.120 złotych) , ale u nas ludzie się przyzwyczaili, że to jest tanie, że to im się należy! Do tego psują rynek imprezy darmowe. Żaden poważny biletowany koncert nie może się odbyć, bo ludzie nie kupią biletów, wiedzą, że tego wykonawcę będą mogli zobaczyć na święcie piwa! Ludzie uważają, że nie muszą płacić za coś, co im się należy, bo przecież Polska realizuje model państwa opiekuńczego!
Roman Pawłowski: Płacą jednocześnie 80 złotych za płytę DVD, 20 złotych za kino w dobrym miejscu w sobotę!
Krystyna Janda: Dlatego, że są stworzone pozytywne snobizmy na DVD i kino, a nie ma na temat teatru. Bo my o to nie dbamy!
Włodzimierz Kaczkowski: Tak jest i o tym też chciałem powiedzieć! Padło też stwierdzenie, że pan Rębacz mógł złożyć ofertę i zostać dyrektorem teatru. W Warszawie nie było żadnego konkursu na stanowisko dyrektora teatru w ciągu ostatnich 10 lat. Nie chodzi też o to, żeby ceny biletów teatrach wynosiły 300 złotych, ale żeby Panu Karwańskiemu dać salę na 1000 miejsc, żeby mógł prowadzić dochodowy teatr w odpowiednich warunkach i żeby Pana Rębacza, który, utrzymał się w Warszawie przez trzy lata, wesprzeć. W czasie, kiedy jeszcze pracowałem w teatrach, uważałem że teatry marnują olbrzymią ilość pieniędzy. Teraz jestem już tego pewien, bo wiem, że to wszystko można robić taniej, szybciej i lepiej. To nie jest zarzut do konkretnych osób tylko do systemu, który takich zachowań nie wymusza!
Krystyna Janda: Proszę Państwa, w Warszawie są teatry, które grają tylko na małych scenach, a duże sceny stoją zamknięte, albo zmniejszają specjalnie liczbę miejsc. Reżyser skreśla z widowni 70 miejsc, a ja mówię – taki jesteś bogaty, że wyrzucasz 400 złotych za wieczór! Cóż to za buta i myślenie tylko o sobie!. Zmniejszają widownię, żeby było 100% albo 120 % frekwencji w wykazie do cholernego Ministerstwa Kultury.
Włodzimierz Kaczkowski: Na podstawie tych zestawień ustala się później politykę, która nie przewiduje koniecznego elementu konkurencji!
Tomasz Dutkiewicz: W tej chwili jestem w trakcie produkcji dwóch przedstawień, zupełnie prywatnie, w Warszawie. Jeden to jest produkcja dwuosobowa, a drugi to jest spektakl Tamara, na który bilet będzie kosztował 180 złotych. Zapewniam Państwa, że jedyny problem, jaki będę miał, to zsynchronizowanie terminów. Jestem przekonany, że sprzedamy bilety. Oczywiście Tamara to jest zjawisko parateatralne, znane w Warszawie sprzed kilkunastu lat. Kilka lat temu dostałem tekst Prezydentek Wernera Schwaba. Próbowałem najpierw zainteresować tym tekstem dyrektorów w teatrach w Warszawie, potem wyprodukować to samodzielnie. Niestety, to się nie udało. W końcu zrealizowałem prapremierę Prezydentek w Bielsku-Białej. Nie można powiedzieć, że to farsa, choć śmiesznie jest momentami, ale zapewniam Państwa, że to mógł być wtedy wielki hit, zagrany w doborowej obsadzie.
Barbara Borys-Damięcka: Brakuje municypalnych sal do wynajęcia. Rozdzielmy wynajem sal teatrów, które grają i z jakiej racji mają one odstępować sale prywatnym inicjatywom. Mówmy, że brakuje sal municypalnych do wynajęcia. Państwo stwarzacie wrażenie, że wy uderzacie do dyrektorów warszawskich teatrów i każdy wam mówi – nie.
Tomasz Dutkiewicz: Bo nie mają powodu powiedzieć tak, bo każdy ma swój zespół…
Barbara Borys-Damięcka: Bo gra, chce dać zarobić swoim aktorom…
Tomasz Dutkiewicz: Więc albo należy wybudować lub przygotować ileś tam scen pod wynajem, a rynek by pokazał ile, albo – co mówię sam przeciwko sobie, jako dyrektor teatru dotowanego – teatry padną, niestety również w Warszawie, gdyż my jako społeczeństwo nie będziemy bogatsi, będziemy tylko biedniejsi. I tak wróci, to co chciała przeprowadzić Izabella Cywińska, ale się wycofała, ta wielka reforma. Ten miecz Damoklesa ciągle wisi nad nami i stworzenie alternatywnego rynku prywatnych teatrów byłoby metodą lekkiej, łagodnej transformacji dla naszego środowiska. I wtedy Pani Krystyna, która ma doskonałą sytuację, bo może decydować o swoim losie jako aktorka, mogłaby dalej o tym losie decydować.
Barbara Borys-Damięcka: Ale aktorów, którzy mogą decydować o sobie jest u nas 5 albo 6.
Tomasz Dutkiewicz: Na Zachodzie, jeżeli w spektaklu gra 10 aktorów to 3 osoby, to są gwiazdy, a pozostali to są aktorzy młodzi, którym daje się szansę wypromowania, bo żadnego producenta nie będzie stać, żeby opłacić 10 gwiazd. Magnesem są 2-3 nazwiska, a reszta to są młodzi aktorzy i reżyserzy. Ja głęboko wierzę, że nie będę realizował fars, bo mnie jako reżysera ten gatunek nie interesuje, ale będę realizował interesujące spektakle.
Roman Pawłowski: Bardzo mnie zaskakuje punkt, do którego doszliśmy. Czego nie dotkniemy w polskim teatrze, prowadzi nas do jednego. Jest to dziedzina nie zreformowana, być może jedna z ostatnich sfer życia społecznego, która działa jakby na pograniczu starej i nowej epoki, starych i nowych praw. Być może dlatego napotykamy na ten mur w postaci braku sal, niejasnych programów, niejasnych oczekiwań wobec teatru. Głęboko wierzę, że na podziale na teatry repertuarowe i prywatne teatr by skorzystał. Dotknęliśmy procesu, który trwa. Farsy będą prezentować następne teatry w tym sezonie. O co biega? będziemy mogli obejrzeć w Płocku, Nie teraz kochanie w Poznaniu, Wszystko w rodzinie w Teatrze Bagatela w Krakowie. Nnasz repertuar farsowy poszerzy się o kolejne trzy tytuły i ja naprawdę nie wiem, czy to jest powód do radości …
Kazimierz Kaczor: Brak jest przejrzystego planu, co począć z tym całym kramem. Otóż my aktorzy jesteśmy autorami ustawy o działalności kulturalnej razem ze Stowarzyszeniem Dyrektorów Teatrów.
Roman Pawłowski: A gdzie jest ta ustawa? Przyjdzie kiedyś jakiś polityk i zakaże grania fars, jeśli odpowiednie mechanizmy nie zadziałają wcześniej.
Kazimierz Kaczor: Ten projekt jest gotów. Przyszły ustrój ma zmierzać do równości wszystkich w dostępie do środków, jedynym kryterium ma być jakość artystyczna. Czy należy dotować farsy? Odpowiadam osobiście: tak, ja osobiście uważam, że tak. My aktorzy mamy w farsie okazję do uruchomienia takich pokładów energii, o które się nie podejrzewamy, i które możemy uruchomić potem w Learze. Publiczność się z tego cieszy, aktorzy także.
Marcin Sławiński: A ja uważam, że nie. Nie dotować, jeżeli spektakl, który jest farsą, zwraca się po dwudziestu razach, to dlaczego dotować? Można dotować polskich autorów. Mnie się wydaje, że gros tych głosów było skierowane do decydentów, do samorządów. Proszę Państwa, teatr, także ten rozrywkowy, ma problem, dlatego że jest słabo prezentowany w mediach. Podam przykład sprzed kilku lat, nie sprzed kilkunastu. Jeżeli recenzja czołowego recenzenta warszawskiego zaczyna się od słów „ Nie lubię farsy…”, to ja przepraszam…
Roman Pawłowski: Ale to nie była moja recenzja….
Marcin Sławiński: Panie Romanie, jutro będzie na pańskim biurku.
Roman Pawłowski: Wygląda na moją…Jezus Maria! Człowiek wszędzie zostawia ślady swojej działalności.
Marcin Sławiński: Ja mogę być złośliwy i powiedzieć, że jak ja nie lubię footbolu, to nie piszę relacji w prasie.
Roman Pawłowski: Ale to była dobra recenzja…
Marcin Sławiński: Z mojego przedstawienia, nienajgorsza. Nie chodzi o wycieczki osobiste, ja mówię tu o pewnej sytuacji. Ja nie chodzę na mecze i nie zamieszczam relacji. Nie lubię piłki, ale jeśli się chodzi na farsy, to trzeba je traktować jak osobny gatunek i oceniać w obrębie tego gatunku. Michael Frayn, to nie jest klasyczna farsa, nie będę wchodził już głębiej w temat… Jest problem oceny tego lekkiego repertuaru. W Polsce to jest tak, że jak dobrze zrobisz farsę, to jest o wiele gorzej niż, gdy schrzanisz Hamleta. Schrzanisz Hamleta – jest świetnie. Ja uważam, że ten teatr sobie da radę. Dojdziemy do tego nieuchronnie, że farsa nie będzie lekceważona, bo publiczność frekwentuje właśnie taki teatr, jeśli warunki będą odpowiednie i polityka władz rozsądna.
Roman Pawłowski: Cieszę się, że pan przewiduje, że ten repertuar znajdzie się w prywatnych rękach.
Katarzyna Kępińska: Jestem zastępcą dyrektora w Biurze Teatrów w Urzędzie Miasta. Przysłuchuję się tej całej dyskusji i jestem rozbawiona i wzruszona tym, co usłyszałam. Zaczynając od początku. Z wielkim wzruszeniem powitałam wniosek na wystawienie Fredry w jednym z teatrów. Miał to być Pan Jowialski w jednym z najlepszych teatrów, a potem się okazało, że będzie to Czego nie widać. W chwili gdy Pan Prezydent przyznał już całość dotacji ze specjalnych środków, kiedy te pieniądze zostały przekazane, okazało się, że to będzie sztuka Frayna. W końcu, z szacunku dla teatru, zrealizowano za tę dotację jeszcze inne dwie premiery na Małej Scenie teatru.
Krystyna Janda: Próby Jowialskiego zaraz się zaczną…
Katarzyna Kępińska: Jeśli chodzi o Teatr Kwadrat, to staramy się, żeby jego stan posiadania zabezpieczyć i żeby się nie pogorszył [Teatr Kwadrat dzieli budynek z prywatną firmą]. Poza Kwadratem jeszcze Komedia przyjęła taki profil. Gdy czytam repertuary tych scen, to wprawia mnie on w zakłopotanie, bo farsa to nie jest mój ulubiony gatunek. Ale potem, gdy idę do teatru i widzę publiczność uraczoną tym, co zobaczyła, przeżywam konsternację. Jeden aktor wychodzi z jednych drzwi, drugi z drugich i zderzają się głowami, albo pupami….i ludzie cieszą się z tego….
Roman Pawłowski: Czyli Pani by fars nie dotowała?
Katarzyna Kępińska: Gdybym miała iść za głosem swoje duszy to nie, ale uważam, że dotacja dla tych teatrów, które się w tym specjalizują, powinna być dostosowana do tego, ile przynoszą dochodu i jaka jest wielkości sali. Teatr Kwadrat ma oczywiście za małą salę, ale z drugiej strony jest w tej kameralnej sali jakiś urok, który zginie, gdy przeniesiemy go do innej. Ten bliski kontakt daje zwyczajnie inne granie, wymaga od aktorów innych środków niż wtedy, gdy muszą sobą zapełnić sobą duże wnętrze. Jeśli chodzi o Teatr Roma, to dostał on dotację na Koty jako pierwszą w ciągu ostatnich długich lat, gdyż jest to tani teatr, ma na etacie tylko orkiestrę, aktorów angażuje się do spektakli. Teatr dobrze pozyskuje sponsorów, co z drugiej czyni go niewolnikiem sponsora i wpływa pośrednio na repertuar i poza tym teatr oddaje 40% miejsc sponsorom od razu.
Roman Pawłowski: Tak, ale państwo utrzymujecie budynek..
Katarzyna Kępińska: Wszystkim utrzymujemy… Muszę też powiedzieć o teatrach prywatnych, że teraz one chcą iść pod skrzydła samorządowe, ale nie biorą uwagę tego, że reprezentant podatnika będzie chciał kontrolować teatr, do którego kieruje pieniądze.
Krystyna Janda: A jeśli chodzi o Teatr na Woli?
Barbara Borys-Damięcka: Ale ten teatr jest w 80% impresaryjny, trzeba się z nim kontaktować, jeśli ktoś chce grać.
Roman Pawłowski: Mam wrażenie, że każdy temat pociąga za sobą całą masę nierozwiązanych problemów i moglibyśmy siedzieć do rana, bo jest o czy mówić. Zapraszam na następne spotkania z cyklu „Rozmowy na parterze”.