Trzy dni przed spektaklem w TVP była kłębkiem nerwów. Współpracownicy bali się, że wybuchnie. Ale ona po raz kolejny dowiodła, że umie robić rzeczy niemożliwe. Ożywiła umierającą sztukę teatru telewizji. A nawet więcej: skłoniła masy, aby zainteresowały się kulturą.
Aż 2,7 mln Polaków zasiadło przed ekranami w ubiegły poniedziałkowy wieczór, gdy Krystyna Janda wraz z zespołem swojego teatru Polonia grała na żywo przed kamerami „Boską”. Okazało się, że teatr może przyciągnąć więcej widzów niż mecze piłkarskiej kadry narodowej. W telewizji, w której od lat króluje serialowa szmira i licytacja na programy rozrywkowe, show niespodziewanie skradli przedstawiciele kultury wyższej. Można powiedzieć, że dzięki Jandzie teatr trafił pod strzechy. Teatr Telewizji takiej widowni nie miał od 11 lat.
Scena jak afrodyzjak
Na trzy dni poprzedzające telewizyjną transmisję zamknęła się z aktorami w teatrze. Aktorzy musieli od nowa zacząć próby sztuki zgranej do bólu. Wystawili ją już kilkaset razy. Ale teraz mieli grać nie „przez rampę” do widzów, tylko do ośmiu kamer. Inaczej się poruszać, inaczej mówić, by nie przerysować postaci i zachować autentyzm przekazu.
– To nie było pyknięcie, ot, wyszli i zagrali. To było przewalanie góry, a dla Krystyny – ekstremalne nerwy. Widziałem, że od tych nerwów była cała sparaliżowana, aż do chwili, gdy wyszliśmy na scenę i zaczęła się transmisja – mówi Maciej Stuhr, partner Jandy w „Boskiej”, ale także człowiek znający ją od dziecka. Krystyna Janda przyjaźni się z jego ojcem Jerzym Stuhrem. Obie rodziny spędzały razem wakacje, rodzice występowali we włoskich teatrach.
Po poniedziałkowym spektaklu aktorzy wypili tylko lampkę szampana i pojechali do domów. Żadnego rautu ani świętowania. Wraz ze stresem uszło z nich powietrze. Kiedy następnego dnia stawili się w teatrze, by znów zagrać „Boską”, tym razem tylko dla teatralnej widowni, myśleli, że nie dadzą rady. Wszyscy z wyjątkiem Jandy, na którą scena działa jak afrodyzjak.
Niedawno obliczyła, że daje 300 przedstawień rocznie od 30 lat. Potrafi mieć równocześnie osiem dużych ról w głowie. Stworzyła ponad 200 kreacji. I tylko raz zdarzyło się jej nie wyjść na scenę. Gdy zemdlała przed spektaklem i dwie godziny później znalazła się na stole operacyjnym.
Nawet choroba nie jest dla niej usprawiedliwieniem nieobecności w teatrze. Gdy miała półpasiec, leżała w szpitalu pod kroplówką, ale wieczorami z wenflonami jechała grać, aby po spektaklu wrócić do płynących prosto w żyłę antybiotyków. – To kwestia szacunku dla widzów – deklaruje.
Niedawno stwierdzono u niej problemy z kręgosłupem grożące niedowładem nóg. Przyznała dziennikarzom: „Mam ćwiczyć, bo kwalifikuję się do operacji, a tę operację u mnie trzeba by robić w okolicy strun głosowych od przodu. Mam zrobić wszystko, żeby jej nie było”. Jak na razie to wszystko oznacza u niej pracę bez opamiętania.
„Boska” jest dla niej szczególną sztuką. To ją grała w styczniu 2008 r., w dniu śmierci męża Edwarda Kłosińskiego, z którym przeżyła 27 lat. Nawet wtedy była w teatrze, chociaż, jak przyznaje, pamięta tylko swój obraz w garderobianym lustrze, przed którym siadła w różowym peniuarze. Jak wyszła na scenę i jak grała – tego już nie pamięta.
Kobieta z marmuru
Do szkoły teatralnej trafiła przypadkiem, bo poszła z koleżanką na egzamin jako osoba towarzysząca. Koleżanka wybiegła z egzaminu z płaczem. – Wkurzona stanęłam przed komisją i powiedziałam, że to jest skandal, by po dwóch godzinach czekania kazać komuś śpiewać. Wtedy usłyszałam: „A może pani by chciała zdawać?”. „Ja? Wykluczone!” – opowiadała w jednym z wywiadów, lecz przyznała, że ziarno zostało wtedy zasiane.
Zbigniew Zapasiewicz, gdy trafiła do szkoły teatralnej, zawyrokował: – Z niej to będzie geniusz albo kompletne zero, jakieś dno.
Profesor Janina Romanówna mówiła: – Umaluj się, bo wyglądasz, jakbyś przed chwilą rzygała. Kto będzie chciał się z tobą całować?
Janda miała wtedy krótko obcięte i pomalowane na czerwono włosy.
Pierwszą rolę dostała u Andrzeja Łapickiego w reżyserowanym przez niego „Portrecie Doriana Graya”. – Ojciec mówił o niej już wtedy: wielka osobowość, pali się w niej ogień. W „Dorianie” grała tytułową rolę, chłopca. Była wyrazista, dynamiczna, świetnie wyglądała, miała chłopięcą figurę i ciekawe rysy. Na spektakl przyszedł Andrzej Wajda, który szukał aktorki do „Człowieka z marmuru”. Zobaczył ją i powiedział: „Mam bohaterkę mojego filmu, to ona” – wspomina Zuzanna Łapicka, prywatnie przyjaciółka Jandy.
Do dziś taka pozostała: wyrazista, dynamiczna. Właśnie za to ją kochają widzowie – za autentyzm. Nie udaje młodszej, piękniejszej, nieomylnej. Na przedstawieniu potrafi się przyznać, że zapomniała roli i potrzebuje tekstu, ale wtedy publiczność podpowiada jej dalszą kwestię, bo ludzie na jej spektakle chodzą po kilka razy.
– Janda jest konsekwentnie taka sama, od kiedy pierwszy raz pojawiła się publicznie. Zawsze miała taki nerw codzienności, współczesności: za każdym razem była to kobieta nam bliska, sąsiadka, współpracowniczka. Nie heroina, ale ktoś, kogo dobrze znamy – mówi szef Instytutu Teatralnego Maciej Nowak.
Oswojona feministka
Kiedy „Człowiek z marmuru” wchodził na ekrany, najważniejsze wydawało się jego przesłanie polityczne. Wszyscy chcieli zobaczyć film wymierzony w system. Z czasem okazało się, że jest także manifestem feministycznym. Stworzona przez Jandę Agnieszka stała się pokoleniowym wzorem.
Kazimiera Szczuka, pisząc laudację dla Henryki Krzywonos, która na I Kongresie Kobiet dostała tytuł Polki XX-lecia, zaznaczyła, że laudację może wygłosić tylko Janda. Dlaczego? – Bo Agnieszka przez lata była bohaterką kultową. Kobiety chciały być takie jak ona. Naśladowały ją. Stała się zagubionym ogniwem drugiej fali feminizmu w Polsce. Dziewczyna z kamerą, artystka, rewolucjonistka, jedyna, która się nie boi, walczy. Także dziś kobiety odnajdują się w rolach kreowanych przez Jandę. Grana przez nią od 20 lat Shirley Valentine mówi: „Wiesz, co ja sobie całe życie mówiłam? Dzieci dorosną, to ja se stąd pójdę. Dzieci dorosły, a ja co? Nie mam gdzie iść! A poza tym to wiesz, co ludzie mówią? Po czterdziestce to tak, jakby już wszystko było i nic człowieka nie rajcuje. Tylko że u mnie to szybciej poszło!”. Niejedna Polka mogłaby tę kwestię wygłosić za Jandą. Ta bliskość sprawia, że kobiety się z nią identyfikują, czytają jej książki „z życia wzięte”: „Moje rozmowy z dziećmi” czy przedruki z bloga: „www.małpa.pl” i „www.małpa2.pl”. – Każda Polka uważa się za jej przyjaciółkę. Janda buduje łączność z kobietami od lat i jest to fenomen – mówi Maciej Nowak.
– Ma instynkt społeczny, który pozwala przekraczać ramy zawodu i zrobić z niego posłannictwo publiczne, a to jest dar dany bardzo niewielu – dodaje krytyk teatralny Tadeusz Nyczek.
W 1982 r. zagrała w „Przesłuchaniu” Ryszarda Bugajskiego. – Wiedziałam, że to rola życia. W tym filmie to, co umiem zagrać i co będzie na ekranie, było dla mnie równie ważne jak życie – mówiła. – Od tego filmu uważam się za aktorkę. Po „Przesłuchaniu”uznałam, że skończyłam terminowanie w zawodzie i zaczęłam go uprawiać naprawdę.
Film stał się legendą i jednym z najsłynniejszych półkowników – był przetrzymywany na półce przez sześć lat jako „najbardziej antykomunistyczny film w historii PRL”. Stał się przyczyną rozwiązania zespołu X Andrzeja Wajdy, w którym powstał. Oficjalną premierę „Przesłuchanie” miało w 1989 r. na festiwalu w Gdyni, gdzie film otrzymał nagrodę dziennikarzy i publiczności. Rok później przyniósł Jandzie nagrodę dla najlepszej aktorki na festiwalu w Cannes.
W „Przesłuchaniu” Janda zrobiła coś, czego nie lubi i czego unika – wystąpiła nago. W rozmowie z „Playboyem” zastrzegła: – No, ale jaka to była scena! Szeroko i pozytywnie komentowana nawet przez panów oficerów, którzy mnie potem naprawdę przesłuchiwali w stanie wojennym. Mówili: „Ale wie pani, ta scena… no ta, to super, naprawdę”.
Film krążył w drugim obiegu.
Wcielała się w role wielu słynnych kobiet: Heleny Modrzejewskiej, Marii Callas. Obecnie szykuje się do zagrania Marii Skłodowskiej- Curie w filmie Márty Mészáros. Zapuszcza do niej siwe włosy i konsekwentnie wycina ze scenariusza sceny w negliżu.
Viva Polonia!
Za swój najważniejszy film uważa „Tatarak” Andrzeja Wajdy. – Ważniejszego filmu już nie zrobię – mówi. To jej epitafium dla męża, próba oswojenia śmierci najbliższej osoby i nauczenia się życia w żałobie. Nie kryła jej przed publicznością, w wirtualnym pamiętniku pisała: „Jestem kompletnie innym człowiekiem. Nie interesują mnie ani nowe miejsca, ani nowi ludzie, ani nowe rzeczy. Straciłam poczucie bezpieczeństwa. Wiem, że każdego dnia może się zdarzyć coś tragicznego, a ja nie będę miała na to wpływu”.
W „Tataraku” opowiada o tym, jak dowiedziała się o chorobie męża, jak nie chciała przyjąć do wiadomości, że on może umrze, jak karmiła go łyżeczką i jak między jedną a drugą zmarł.
Trzy lata wcześniej wymyślili wspólnie Polonię. Prywatny teatr Jandy. Miał być lekarstwem na rozstanie z Teatrem Powszechnym, którego była gwiazdą, a z którego odeszła po konflikcie z koleżanką ze studiów – Joanną Szczepkowską. Miała już na koncie doświadczenie reżyserskie – film „Pestka” z córką Marią Seweryn w jednej z głównych ról. Film przyniósł nagrodę na festiwalu w Gdyni, Janda uwierzyła, że sprawdzi się także w roli reżysera.
Za 1,5 mln zł ze sprzedanego warszawskiego domu kupiła z mężem zdewastowane kino w centrum Warszawy. Przez rok trwał remont. By zarabiać, występowała w scenografii z wymienianych rur i tynkowanych ścian. Gdy zabrakło pieniędzy na fotele, ogłosiła licytację, na której pieniądze na meble zebrała od najwierniejszych widzów. Pierwsze cztery fotele kupił ks. Henryk Jankowski. Montowali je godzinę przed premierą.
W kolejną rocznicę Polonii, będącej już nieźle rozkręconym interesem, zapytałam Krystynę Jandę, czy czuje w tym teatrze obecność męża. Minął niespełna rok od jego śmierci. Odparła: – Ciągle. To, że kurtyna tak się odsłania, on wymyślił. Czasem to przeszkadza w przedstawieniu, ale wtedy właśnie czuję, że to była jego decyzja. Podobnie jest z każdym drobiazgiem. On zdecydował, jaki ten teatr ma być.
– Talent to jedno, ale Janda ma w sobie jeszcze energię, wyobraźnię i determinację. Co aktor może zrobić z pieniędzmi? Przepić, kupić dom, jacht, podróżować dookoła świata albo w kosmos. Żeby obrócić własny majątek dla dobra publicznego, to już wyższa szkoła etycznej jazdy i kapelusze z głów – mówi krytyk teatralny Tadeusz Nyczek i zaraz dodaje: – Janda to już nie aktorka, ale cała instytucja teatralna. Tak jak w jazzie był Nat King Cole, powinna być Krystyna Queen Janda.