„Cała popularna kultura zamieniła się obecnie w coś, co nazywam telewizją włoską, w której są same zabawy, quizy, puste radości” – mówi nam Krystyna Janda.
Czy coś panią zachwyciło w ostatnim czasie w teatrze, literaturze, filmie?
– Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo mam wrażenie, że wszystkie rzeczy, które mnie tak naprawdę zachwyciły, tak do łez, obejrzałam mniej więcej do trzydziestego roku życia. A wszystko, co widziałam później, było mniej lub bardziej doskonałe. Wiele rzeczy mi się podobało, ale ponieważ byłam już dojrzałym człowiekiem, o wyrobionych gustach, relatywizowałam – dlatego też totalnej euforii z młodości już potem nie doświadczyłam.
Natomiast coraz częściej to, co się dzieje w sztuce, mnie zaskakuje. Teraz jest tych zaskoczeń coraz więcej. Coraz więcej rzeczy nie rozumiem lub mnie konsternują. Często wydaje mi się, że sztuka się infantylizuje albo że kompletnie inne cele przyświecają artystom, niż przyświecały mojemu pokoleniu. Sztuka jakby weszła w – nazwijmy to – okres ciemny, depresyjny, destrukcyjny. Właśnie w destrukcji, brzydocie oraz w skojarzeniach negatywnych szuka głębi. Synonimem naiwności natomiast stała się prostota.
A co w takim razie konkretnie zachwycało panią do 30. roku życia?
– O, wiele rzeczy! Pamiętam, jak się zachowywałam, gdy zobaczyłam na scenie „Carmen” Antonio Gadesa – po prostu myślałam, że umrę, że z zachwytu umrę…
Jak pani myśli, czemu sztuka kiedyś była w stanie panią zachwycać, a teraz jedynie zaskakuje?
– Myślę, że to polega nie tylko na umiejętnościach czy talentach, ale na znaczeniach, przesłaniach. No i w tej chwili widzę dużo większą powierzchowność. W analizowaniu spraw, psychologii i tematów. W odczytaniu zjawisk oraz w wyborze stylistyki. Tak w teatrze, jak i w filmie czy literaturze
Zachwyt, rozumiem, pewnie z wiekiem rzadziej się pojawia. Ma się pewnie poczucie, że wiele rzeczy się widziało, że na dane tematy kiedyś już sięwypowiedziano, zresztą niejednokrotnie lepiej niż obecnie. Ale w takim razie co wzbudza niechęć?
– Nieuzasadnione „podniesienia” według mnie, przez co pompatyczne i dufne spektakle. Mętne znaczeniowo. Nie mogę tego oglądać. Mam uczucie godzin trawionych na jakimś oszustwie. Gdybym mogła, chętnie bym wyszła
Ludzie jednak nie wychodzą…
– Więc myślę sobie, że może ja nie mam racji Ale często też myślę sobie w teatrze, że trzeba być bardzo zadowolonym z siebie, żeby wymyślić i taką formę, i interpretację.
Jest pani cały czas aktywna artystycznie. Gdzie zatem szuka pani inspiracji, bo przecież obszar poszukiwań też się siłą rzeczy kurczy. Oprócz grania w spektaklach i filmach, również pani reżyseruje, pisze. Z czego wynika to twórcze ADHD.
– Chyba jednak z jakiejś potrzeby.
Aktorstwo nie wystarczało?
– To się tak jakoś samo zrobiło, ale pewnie bierze się także z mojego charakteru. Są aktorzy, którzy czekają na swoją kolej, potem wychodzą z przyczepy, grają swoje ujęcie i znów wracają do przyczepy. Nie interesuje ich całość filmu, ani kontekst ich roli. Ja natomiast od początku do końca zawsze chciałam być blisko reżysera na planie, bo mnie interesowało – po pierwsze – w jakim filmie biorę udział, po drugie zaś – jakie będą rozwiązania i jakimi środkami wyrazu reżyser oraz inni aktorzy chcą opowiedzieć daną historię. Brałam zawsze czynny udział w całości wszystkich przedsięwzięć. Chciałam znać cały proces, wiedzieć, w czym biorę udział. Aż w końcu zapragnęłam sama podpisać całość. Zapragnęłam poruszyć tematy, których – moim zdaniem – inni nie poruszali, opowiedzieć coś, co jest mi bliskie, a czego nie ma dookoła.
Medal ma dwie strony. Pani to robi z sukcesami. Niemniej jest mnóstwo aktorów,którzy podejmują tę samą drogę, ale z dużo gorszymi, wręcz opłakanymi,skutkami. Czy aktorzy nie powinni, parafrazując Bardiniego, zająć się graniem?
– Myślę, że nie ma zasady. To jest kwestia nie tyle talentu, co charakteru. Jeżeli mówię, że oglądałam wszystko jakby „z lotu ptaka”, że miałam pojęcie o całości i w związku z tym poświęcałam swoje ambicje oraz „pomysły” na rzecz całości, to dlatego, że zawsze wydawało mi się, iż dobro dzieła jest ważniejsze od moich interesów artystycznych. Mam natomiast często wrażenie, że wielu aktorów tak nie uważa. Nie liczy się dla nich całość, tylko ich indywidualny popis. Tak w graniu, jak i reżyserowaniu. Ale nie ma się czym przejmować, publiczność i tak weryfikuje wszystko. W tych zawodach nikt się nie „przemknie”.
Po tylu latach ma pani jeszcze w sobie naiwność grania? Czy to już jest tylko warsztat?
– Warsztat mam dawno za sobą. I mam nadzieję, że nie jest to rutyna. Mniej więcej po dziesięciu latach grania wiedziałam, że mogę zagrać to, co sobie wymyśliłam. I inni to rozumieli, słyszeli i widzieli, było to profesjonalne. Często mówię młodym ludziom, że aktor jest jak lekarz. Obowiązkiem lekarza jest nie tylko leczyć, ale także sprawić, by chory się nie bał, żeby nie chciało mu się pić, nie odczuwał bólu i wiedział, jak będzie przebiegało leczenie. Podobnie artysta ma obowiązek najpierw sprawić, żeby ludzie widzieli, słyszeli, rozumieli, czuli, a potem rozmawiali o sztuce. Razem z filmem „Przesłuchanie” – wydaje mi się – warsztatowe problemy zamknęłam i zaczęłam z przyjemnością wymyślać rzeczy, które chciałabym zagrać, i jak bym je chciała zagrać, no i po co, dlaczego te, a nie inne. Tak do dzisiaj pozostała mi naiwna radość z grania. Natomiast na początku zawsze wychodzę od „co”. Zawsze. A „jak” pojawia się później. Mam wrażenie, że w naszych czasach bardzo często jest najpierw „jak”, a „co” jest mniej ważne.
Czy istnieje zatem powinność aktora?
– Chyba tak. Na pewno istnieje coś takiego jak etyka aktora. Kwestie przekonań, moralności, zasad obyczajowych, poza które nie chce się wyjść, gustów estetycznych nawet, trzeba rozważyć, zanim się podpisze kontrakt. Potem należy być lojalnym w stosunku do projektu. Jeżeli zaś mówimy o powinności, o jakiej myśleliśmy przed ’89 rokiem, to nie, to dzisiaj już jej nie ma. Na szczęście nie ma. Aktorzy są aktorami, artystami, nie mają już takich obowiązków, pozaartystycznych, wobec społeczeństwa. Sztuka z założenia jest misyjna. Dziś artyści na szczęście mogą być tylko artystami.
Zastanawiające jest jednak zaufanie, jakim darzą ludzie aktorów. Widać to szczególnie w reklamach (m.in. banków), w których aktorzy występują poniekąd jako uwiarygodnienie ofert. Na czym polega ten fenomen, że ludzie ufają aktorom, czyli komuś, kto zasadą swojego życia uczynił odgrywanie?
– To proste. Ludzie kojarzeni z jakimkolwiek sukcesem podpisują się pod czymś czy rekomendują produkty – to podstawowa zasada reklamowa. Jedni aktorzy biorą udział w reklamie, bo rzeczywiście zbadano ich wiarygodność i okazała się wysoka. I wpływ na to mają nie tylko role, jakie odegrali, ale także szeroko rozumiana postawa życiowa, wizerunek. Inni natomiast, celebryci, biorą udział w reklamie na zasadzie: skoro jemu się udało zrobić karierę lub jest tak ładny, błyszczy, choć nie wiadomo dlaczego, to może mnie też się uda, pod warunkiem, że będę używać tego samego mydła.
Rozumiem, że w pani przypadku mieliśmy do czynienia z badaniami. Czy coś zatem panią w nich zaskoczyło?
– Tak, widziałam badania na swój temat. Wydaje się, że z moją wiarygodnością jest nieźle. Choć i tak dziwiło mnie wiele rzeczy. Po pierwsze, dlaczego duża firma kosmetyczna uważa, że sześćdziesięcioletnia kobieta może reklamować krem? Do tego zdziwiło mnie, że mogę nic nie udawać, tzn. mogę mieć siwe włosy, nie starać się wyglądać młodziej, w scenariuszach reklam mówiłam przy okazji na inny temat niż produkt. Okazało się, że im to będzie prawdziwsze, bardziej naturalne, mniej spreparowane, prostsze, tym wiarygodność reklamy będzie większa.
Co pani widzi takiego w internecie, że tak go pani pokochała. Wydawałoby się przecież, że jest to przestrzeń zarezerwowana raczej dla młodszych.
– W 2000 roku zaczęłam pisać dziennik. Od razu zrozumiałam, jak obiecującym medium jest internet. Jak innym medium. Jaką to ma siłę. Już po dwóch latach miałam zasięg 260 000 czytelników. I to mnie nie zaskoczyło, to mnie zszokowało, prawdziwie zdziwiło. Jakie narzędzie! Jaka siła! Co więcej, od momentu kiedy dziesięć lat temu otworzyłam fundację, zrozumiałam też, że jest to także prawie doskonałe narzędzie reklamowe, bo nie bezosobowe. Mój wpis na blogu, że zaczęły się, na przykład, próby w którymś z moich teatrów, ma większą siłę niż płatne ogłoszenie w gazecie, bo działa jeszcze relacja osobista z moimi czytelnikami.
Wiążą się z tym także pewne zagrożenia. Cyfryzacja współczesnego świata sprawia, że jesteśmy wsobni. Kiedy jedzie się metrem, autobusem, pociągiem, to wszyscy są podłączeni do swoich telefonów, permanentnie w nie wpatrzeni. W tym sensie bez przerwy przeglądamy się sami w sobie. Czy to nie działa przeciw teatrowi? Bo przecież teatr jest wyjściem naprzeciw innemu?
– Myślę, że nie. Teatr jest teatrem, a internet – internetem. Internet to także wyjście do innych, tyle że innego rodzaju. Internet jest rewolucją na wielu płaszczyznach. Jestem tym zafascynowana i łatwość kontaktu z ludźmi, dzięki internetowi, wydaje mi się zbawienna. Oczywiście jest wielu ludzi – wspaniałych, wybitnych, intelektualistów, artystów – którzy świadomie z internetu zrezygnowali. Szkoda. Można czerpać z ich bogactwa w dużo bardziej ograniczony sposób. Przy każdej działalności, szczególnie aktywności zawodowej, publicznej, bez internetu, w tej chwili sprawy stają się niemożliwe, zbyt skomplikowane. W tej chwili nawet castingi do filmów odbywają się przez Skype’a. Przez kamerkę, która zniekształca To jest przecież coś niedoskonałego, ale też nieprawdopodobnego. Internet przyśpiesza, rozszerza, intensyfikuje sprawy i niekoniecznie je uprasza, trywializuje, odczłowiecza. Czytałam, że pan Steve Jobs kupił spuściznę po Leonardzie da Vinci, notatki, szkice, rysunki, traktaty, za astronomiczną sumę i chciał ofiarować to ludzkości w prezencie, w internecie. Przeszkodziła mu śmierć. Zachwycił mnie ten pomysł, i raz jeszcze uświadomił mi siłę i potencjał internetu.
Czy to nie wpływa jednak na tę powierzchowność, o której mówiliśmy?
– Być może. W wielu wypadkach. Ale tego już nie przeskoczymy. To także sprawa wyborów, talentu, aktywności, poczucia humanizmu. Kiedy obserwuję moich synów, widzę, z jaką łatwością poruszają się w tej wirtualnej przestrzeni i jak szybko decydują, co ich interesuje, a co nie. I jak kategorycznie odrzucają wszystko, co ich nie ciekawi. To niebywałe. Ja bym nie miała odwagi tak kategorycznie odrzucić całej puli tematów.
Ta dezynwoltura w doborze tematów i zainteresowań spowodowała jednak, że przestał istnieć kanon. Nie ma kanonu, bo każdy odrzuca, co mu nie pasuje i przyjmuje swoją, indywidualną, nierzadko durną, ścieżkę. Czy kanon jeszcze może się odrodzić, bo jego brak wydaje się współcześnie jednak dojmujący?
– Znika kanon, to prawda. Wszyscy to czujemy Ale jak by to powiedzieć, robię swoje na bardzo małej przestrzeni, trzymam kanon, który mi wpojono, poznałam, nie umiem bez niego żyć. A reszta już nie ode mnie zależy. I czy trzeba ratować kanon, czy nie – tego nie wiem. Ale to prawda, brak tego kośćca jest odczuwalny. Rozumiem też, czemu w religii, wierze ludzie szukają porządku świata. W dekalogu. Ci, którzy dostąpili łaski wiary, mają jakby prościej. Wielu wystarcza też po prostu humanizm.
Mija 25 lat od czasu przełomu. Wszyscy mamy różne opinie dotyczące tego ćwierćwiecza. Ton optymistyczny miesza się z gorzkim. Głośnym echem odbił się wywiad Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem opublikowany w „Gazecie Wyborczej”, w którym Król – krótko mówiąc – powiedział: „spartoliliśmy, nie byliśmy solidarni, zapomnieliśmy o braterstwie”. Jaki jest pani bilans tych ostatnich lat, skoro wiadomo, że duża część społeczeństwa czuje się wykluczona, odcięta?
– Ja nie jestem zawiedziona państwem. To sprawa także czasu i każdej ewolucji. Jestem trochę zawiedziona ludźmi. Jestem zawiedziona Polakami. Polskie społeczeństwo, nagle, po tych 25 latach, wydaje mi się bardzo infantylne. Nigdy mi się takie nie wydawało. Ludzie nie są doskonali i nigdy nie byli. Określenie „natura ludzka” jest pejoratywne w moim odczuciu, niemniej człowiek to piękne stworzenie i potrafi być piękne naprawdę. Wykluczeni? Odcięci? Tak. To się organizuje, toczy, naprawia. Można o tym mówić, krzyczeć, walczyć, bez ograniczeń. Wybierać tych, którzy urządzą to być może lepiej. Na państwo opiekuńcze chyba nas na razie nie stać. A jeszcze są tacy, którzy nie chcieliby płacić podatków. Jesteśmy społeczeństwem niesolidarnym społecznie, nieaktywnym w sprawach ogólnych. Powinniśmy martwić się o tych, którzy „śpiewają w chórze”, a nie są solistami życiowymi, i instytucjonalnie stworzyć warunki, w których mogą żyć godnie. Tylko zastanawiam się, czy 25 lat takich zmian, takiego meblowania na nowo, to czas nie za krótki. Potrzebujących jest wielu. Nienawidzą solistów.
Jednak świat potrzebuje tak samo solistów jak ich chóru. Mam jednak wrażenie, że ci soliści, trzymając się już tej nomenklatury, którym się udało, nie tyle nie uznają chóru, co nie chcą zauważyć jego potrzeb. Widzą tylko swoje interesy.
– Oczywiście, uważam, że demokracja ma zapewnić tak elicie, jak i innym, rację i możliwości działania. I daje. Ale nie ma co się oszukiwać, połowę kraju zżera nienawiść. Nienawiść zrodzona z kompleksów, braku perspektyw, niedouczenia, nienawiść polska, katolicka. To nie jest tak, że nikt tym ludziom nie chce pomóc, tylko oni tej pomocy nie chcą przyjąć, bo ta nienawiść jest kołem zamachowym ich działań, konserwuje ich, pomaga – o dziwo – żyć Dlatego też uważam, że, paradoksalnie, oni nie chcą wygrać wyborów, nie chcą rządzić. Wolą krytykować. Wiedzą, że nie mają środków, zasobów i umiejętności, by rządzić. Nienawiść żywi się przegraną, a nie wygraną. Ale poczekajmy. Będzie dobrze. Przyjdą nowe pokolenia, bardziej pragmatyczne, mniej ideowe.
Możemy mieć taką nadzieję i się nią żywić, niemniej do Parlamentu Europejskiego wchodzi Korwin-Mikke z poparciem ponad 7 procent. Co ciekawe, głosują na niego głównie młodzi.
– Infantylność. To jest infantylizm. Brak zastanowienia i chęć protestu. No i jego populizm. Cyniczny i bezwzględny. Chęć zamieszania. A młodzież? Jest w tym też bunt i rozczarowanie zastaną sceną polityczną.
Coś zatem jednak poszło nie tak Co w takim razie jeszcze zostało spartolone?
– Nauka i sztuka są niedoinwestowane. I nie są ważnym tematem. Są tematem marginesowym, pominiętym. Nie było reform w sposobie finansowania nauki oraz kultury. Żadna władza, która dotąd była, nie uważała, że nauka i kultura są tak samo ważne jak inne dziedziny, a od wielu ważniejsze, bo wprowadzają społeczeństwo na wyższy poziom egzystencji. Budują inne potrzeby życiowe i emocjonalne. Państwo ma obowiązek sponsorować kulturę i naukę. To wszystko właśnie jest pomijane w jakichkolwiek dyskusjach politycznych. Naprawdę nauka i kultura świadczą o poziomie cywilizacyjnym danego społeczeństwa, i także, to prawda, poziom pomocy socjalnej dla wykluczonych.
A nie uważa pani, że w rzeczywistości wolnorynkowej nie ma po prostu miejsca na sztukę? Bo i po co komu ona? Czy artyści też nie są jedną z grup wykluczonych?
– Wolny rynek głosuje nogami. Jeżeli ktoś nie ma czytelnictwa, to znaczy, że nie trafia do większej liczby odbiorców, więc w jakimś sensie sam siebie wyklucza. A jeżeli chodzi o sztukę, to musimy pamiętać, że ona w zasadzie jest i zawsze była lewicowa. W tym sensie w naturalny sposób pozostaje w opozycji do wolnego rynku.
Nie wydaje się pani, że aby być skutecznym w polityce i wyegzekwować należne sobie przywileje, trzeba być zjednoczonym, trzeba stanowić grupę, natomiast środowisko artystyczne jest obecnie podzielone jak nigdy wcześniej?
– Wszystkie środowiska są skłócone, mam wrażenie. Bo w grę weszły pieniądze. A w wypadku nauki i kultury z każdym rokiem coraz mniejsze pieniądze.
W tym roku znów jedzie pani na wakacje do Toskanii. To chyba już jest miłość. Czego pani tam poszukuje, bo przecież nie jeździ tam pani tylko wypocząć?
– Dowiedziałam się bardzo ciekawej rzeczy, która mnie zastanowiła. Podobno istnieje takie zaburzenie jak choroba Stendhala – jest reakcją na nadmiar piękna. Stendhal nabawił się jej we Florencji. Zawroty głowy, słabość, tracenie oddechu. Chciałabym trochę znów pochorować na to. Jeżdżę tam właśnie po te zawroty głowy, no i brak agresji.
Czyli coś jednak panią zachwyca? Ale Toskania, Włochy generalnie, to z jednej strony harmonia, o której pani mówi, z drugiej natomiast wszechobecna śmierć. Zatem chciałbym zapytać na koniec o ten najtrudniejszy z tematów i jego obecność w pani życiu.
– Ależ mnie zachwyca wszystko, nawet niedoskonałości człowieka i wszelkie kłopoty z polskimi przemianami, bo nawet te kłopoty z dalszej perspektywy są piękne, bo moim zdaniem optymistyczne A śmierć, obecność śmierci, tematyka śmierci? W sztuce obecna była od zawsze. Muszę powiedzieć, że jestem na ten temat wyjątkowo wyczulona. Można powiedzieć, że to temat, z którym żyję na co dzień.
Strach bardziej czy akceptacja?
– Dziś mogę powiedzieć już spokojnie, że to po prostu piękny temat.
A od którego momentu jest ten temat obecny w pani życiu?
– Dość wcześnie zaczęłam grać postaci historyczne: Modrzejewską, Callas, Marlenę i temat nieobecności bohaterki, którą gram, bardzo wcześnie poczułam jako bardzo istotny. Odchodzą ludzie, ich światy znikają bezpowrotnie. To poczucie utraty towarzyszyło mi właściwie od debiutu.
Ale zawsze jest jakaś metoda rekonstrukcji. Podróż do Toskanii też jest pewnego rodzaju rekonstrukcją. I czy właśnie taka rekonstrukcja daje pocieszenie? Czy w ogóle coś daje pocieszenie?
– Tak. Mnie także daje pocieszenie pamięć, świadomość, że było, byli. Nie lubię współczesnej próby zagłuszenia tematu śmierci. Cała popularna kultura