Emilii i Lucyny - wszystkiego dobrego
Co to za określnie ciotka? Co nam ciotki winne? Miałyśmy wspaniałe ciotki. Zuzia opowiada że odwiedziła kiedyś swoje francuskie ciotki, arystokratki, w biżuterii skomponowanej z inicjałów Yves Saint Laurent, ciotki powiedziały – Nie wypada , to złym stylu. – Ale ciociu, to jeden z największych projektantów mody! – Dziecko, ja nie nosze swojego monogramu, a co dopiero jakiegoś krawca! Kiedyś Agnieszka Osiecka , opowiadała nam że gdzieś za granicą była u z wizytą u rodziny, u ciotek. Poszło jej oczko w pończosze. Ciotki popatrzyły na siebie ze zgrozą, i myśląc że ich nie słyszy, komentowały – zobacz poszło jej oczko w pończosze, a ona się tym w ogóle nie przejęła! – Moja droga, ona przyjechała z Polski, przecież to komunistka!
Ciocie, ciotki, ciotunie, cioteczki. Ja miałam kilka ciotek każda specjalna, w swoim rodzaju. Dwie nie zamężne i bezdzietne, te wiedziały wszystko, oceniały wszystkich, były nieskazitelne i nienaruszalne w swoich poglądach. Każdy „ występek” rodzinny komentowały latami, każe dziecko urodzone w rodzinie skazywały już w niemowlęctwie na określony los. Nie dało się tego zmienić , lata tego nie weryfikowały w ich głowach mimo ze fakty przeczyły ich przewidywaniom. Moja ciocia, mieszkająca w domu w którym się wychowywałam, jako dziecko, bawiła się mną jak lalką, szyła mi krochmalone szerokie spódnice, zaplatała warkoczyki z wstążkami i czytała mi książki, niestety dziadek, jej ojciec, kazał jej zabierać mnie ze sobą na randki i potańcówki. Ja byłam zachwycona ona, płakała z tego powodu. Kiedyś powiedziała mi , że przeze mnie nie wyjdzie za mąż, ale nie zrozumiałam dlaczego. Na naszej ulicy co jakiś czas sąsiadka dostawała paczkę do ciotki z Ameryki. Było to wydarzenie na miarę epoki. W paczkach bywały lalki, raz babcia kupiła mi taką lalkę. Zamykała oczy . Potem moja ciocia szyła ubranka lalce, mnie zostawiła w spokoju. Ubierała lalkę i mnie już nie wolno było jej dotykać.
Przypomniałyśmy sobie z Zuzią, że za czasów naszej młodości na kobiece comiesięczne niedomaganie, mówiło się – mam ciotkę, albo przyjechała do mnie ciotka. Biedne ciotki.
Czytamy, czytamy, czytamy, gadamy, gadamy, gadamy. Staramy się za wszelka cenę nie wpadać w nasze polskie smutki, być lekkoduchami, zapomnieć o wszystkim co nas na co dzień martwi. Wrócimy do tego w podróży powrotnej. Są chwile kiedy nam się to udaje.
Nasze książki tutaj, tylko te papierowe. Reszta e-booki. I a propos http://ksiegarnia.proszynski.pl/product,74207
Piotra i Pawła - wszystkiego dobrego
To uspokaja. Byłam tu kiedy było mi dobrze, i „ leczyłam” się tu ze wszystkiego złego. Topiłam w tym morzu niepokoje i ten wiatr roznosił moje radości i nadzieje na każdy następny rok. Nauczyłam się tu wielu ról chodząc wzdłuż morza i śmiałam się godzinami z rodziną i przyjaciółmi. Zawsze to tu zaczynałam trudne „polskie” zadania i tu robiłam plany i wymyślałam światy.
W restauracjach, sklepikach ich właściciele się zestarzeli w między czasie, i ta sama starsza teraz pani, rezerwuje nam miejsce na plaży, tylko coraz młodsi niosą nam leżaki na nasze miejsca na które my opadamy ze stękaniem. W sąsiednim mieście wszystko wyremontowane, kościoły, drogi, ale dźwięk dzwonu taki sam. Wczoraj podeszła do mnie pani coś mówiąc cichutko – nie rozumiem – odparłam, zorientowała się że nie jestem Włoszką, powiedziała to samo, tak samo cicho po angielsku – nie rozumiem – powtórzyłam – a w jakim języku –zapytała – mam mówić? – czy mogłaby pani po francusku? I wtedy popłynęła piękną francuszczyzną prośba o kilka groszy, bo ona stara a córka chora. Życie.
Od dwóch dni siedzę nad książką o Grotowskim, kiedyś to trzeba zgłębić, pomyślałam. Trudno mi idzie, nic nie rozumiem, te terminy, opisujące proces grania, metodę nie metodę, a w rezultacie rzeczy dla aktorów oczywiste. No nic, będę mordować się z tym dalej, teatr przedstawień, teatr uczestnictwa, teatr źródeł, dramat obiektywny, sztuka jako wehikuł, teatr ubogi, teatr jako święto i teatr jako spotkanie… rozróżniał dwa typy aktorów, aktor – kurtyzana, który eksploatuje swoje ciało dla pieniędzy i sławy i aktor – święty, podejmujący proces samopenetracji, nie sprzedający ale oferujący swoje ciało. Aktor – kurtyzana pracuje poprzez gromadzenie umiejętności i efektów, akt penetracji dla aktora- świętego, to via negativa, technika eliminacji, uwolnienie organizmu od jego oporu wobec psychofizycznego procesu grania roli. Zresztą ról nie ma. Jest obecność i skojarzenia. Ja jestem niewątpliwie aktorką – kurtyzaną, ale nie czuję żadnego oporu organizmu i psychiki wobec grania. Skomplikowane. Namieszał w świecie teatru niemało, odszedł od teatru opowiadania, mówił o impulsie, partyturze, kontakcie, znaku, sztampie, to oczywistości, oczywistości ale… wystrzelił teatr w kosmos. Skończyły się reguły. Po warsztatach u Niego aktorzy nie mogli wrócić do rzeczywistości. Daje przykład przedstawienia Madonny. Jeśli macie zagrać Najświętszą Marię Pannę, sztampą byłaby matka pochylająca się na dzieckiem. Macierzyństwo jest przecież bardziej skomplikowane. Mamy aspekt matki – krowy dającej mleko. Pojawia się też aspekt niszczycielski, jak indyjska bogini Kali. Prawdziwe przedstawienie Madonny powinno więc ukazywać coś więcej niż piękno macierzyństwa, nawet jeśli taki obraz nie cieszy się popularnością…. Tak, tak, to jasne, ale oj naczytali się Go „artyści”. Widziałam Jego spektakl ostatni „Apocalypsis cum figuris”, zrobił na mnie wrażenie ogromne, ale nie uznałam, wtedy studentka szkoły teatralnej , że to teatr, to rzeczywiście było „spotkanie”. Nowością Jego teatru, jak napisano w tysiącach opisów i tonach analiz było….nieudawanie. Rewelacja! To wiemy. „Talent nie istnieje jako taki, istnieje tylko jego brak”. Rola publiczności? Pozostawił deklaracje przeciwko teatrowi, który działa dla korzyści finansowych, no cóż dobrze mówić. Mówił – po co martwić się, jaka powinna być rola publiczności. Po prostu zrób coś – wtedy zajdą się ludzie, którzy będą się chcieli z tobą spotkać . No cóż….robię. A jak nie zechcą przyjść? Był podobno geniuszem. Przeżył wile lat po rozpoznaniu raka. Namieszał. Jest uznany obok Stanisławskiego, Meyercholda i Brechta za jednego z tych czterech wielkich , którzy zmienili oblicze teatru.
Czytam, czytam, jeżdżę na rowerze, nie może mi ten biedny Grotowski wyjść z głowy. Czytam głośno fragmenty. Zuzia patrzy na mnie, uśmiecha się – nie przekonasz mnie do Niego – mówi. I opowiada historię: – Nicholas Ray ( twórca „ Buntownika bez powodu” Jamesem Deanem) opowiedział kiedyś Danielowi na czym polega aktorstwo podczas bankietu na którym sporo wypił. Stanął szeroko na nogach – lewa noga w podświadomości, prawa w świadomości a talent to jest to co jesteś w stanie z siebie wyciągnąć. Ciągnął, ciągnął od brzucha po gardło i na koniec zwymiotował Danielowi pod nogi. Lubimy takie historie, nie traktujemy tego zawodu jak ostateczność, wyznanie, religię, traktujemy jak zawód.
Słonce wschodzi i zachodzi, mija czwarty dzień. W Polsce same pogrzeby. Świeć Panie nad Ich duszami.
Marii i Władysława - wszystkiego dobrego
Wakacje. Dojechałyśmy. Piszę bo podobno wielu ludzi czeka na tę relację z podróży. Bardzo mi miło. Mimo że to dzień po Brexit-cie. Anglia wychodzi z Unii. Jeszcze nie wiemy co to znaczy, domyślamy się. Magda Umer, Zuzia Łapicka i ja w podróży do Włoch, samochodem Magdy. Ona prowadzi, po nocnym powrocie z koncertów w Lublinie! Nie daje sobie wyrwać kierownicy. Podniecone i szczęśliwe że wakacje się zaczynają ruszamy z Milanówka.
Żegna nas moja mama, wszystkie psy i kot w oknie. Magda pisze w GPSie samochodu – Venecja – jeszcze przed bramą i skierowuje nas on, jak się okazuje bez sensu na A2 zamiast od razu na drogę katowicką. Błąd, ale ufne i szczęśliwe tego nie wiemy. Na razie nie możemy uwierzyć w swoje szczęście. Pod Łodzią zaczynamy się kręcić w kółko, nie możemy wyjechać na dobrą drogę, GPS głupieje także, opowiada nam bzdury, po dwóch godzinach bezsensownych, mylnych decyzji i naszych i tego urządzenia dzwonimy do przyjaciółki Małgosi, która przecież często do Wiednia, tą drogą. Ona w szpitalu, właśnie pod kroplówką z chemią. Wyprowadza nas szczęśliwa że może się zająć czymś innym niż swoją chorobą. Dzwonimy do niej do tego szpitala wielokrotnie , potem ona do nas, sprawdza gdzie jesteśmy, jesteśmy w kontakcie aż do hotelu pod Wenecją, podróżuje z nami. Podróż staje się metafizyczna. Wspominamy wszystkich chorych, zagubionych w kłopotach, nieszczęściach, także tych którzy odeszli ostatnio. Opowiadamy o pogrzebach, na szczęście czule, miło, śmiejemy się z samych siebie ze swoich lęków i uprzedzeń. Pod Wenecją przychodzi wiadomość o śmierci Adama Kiljana a potem Moniki Dzienisiewicz. Noc w hotelu w Mestre i potem pół dnia szczęścia w Wenecji, najpiękniejszym miejscu Europy. Nocą w hotelu czytam „ Zapiski z wygnania” Sabiny Baral. Przejmująca relacja, niezwykła książka o Wygnanych 68 roku. Bardzo takiej książki brakowało. Ta relacja jest tak prosta, oczywista, logiczna, uświadamia rzeczy o których nikt nigdy głośno nie powiedział. Nie mogę zasnąć, przed oczami obrazy i najdotkliwsze zdania z tej książki i galeria przyjaciół mieszkających za granicą, ofiar czystki moczarowskiej. Następnego dnia siedzimy we trzy, tradycyjnie w kawiarni Florian, na placu św. Marka, jak wiele lat wcześniej, bo zawsze wierzyłyśmy że to przyniesie szczęście na cały przyszły rok pracy. Wspominamy jak siedziałyśmy tam z naszymi bliskimi, przyjaciółmi, nasze małe dzieci bawiły się na placu, karmiły gołębie. Teraz dzwonią nasze dorosłe dzieci, pytają czy w porządku, jak nam idzie. Chcą dzielić z nami radość. Oni tam zdają egzaminy, piszą prace licencjackie, pracują, mają dzieci, są daleko gdzieś w świecie… mój syn dzwoni trzykrotnie – jak wam zazdroszczę! Chcę powiedzieć ….tak was kocham, ale się wstydzę przy przyjaciółkach, ściszam głos…co ? Co mamo? – Nic, nic. Wie to. Idziemy na wystawę Helmuta Newtona i ruszamy dalej, tam gdzie ponad 20 lat, każdego roku. Cały czas na telefonie, na wiadomościach z Polski, przyjaciele wysyłają nam bezustannie relacje z przebiegu meczu. Na rzuty karne stajemy na parkingu z nerwów. Po wygranej pijemy kawę i ruszamy dalej uspokojone. Wyobrażamy sobie co się dzieje w Polsce. Jedziemy, spokojnie, pasiemy oczy tym pięknem za oknami samochodu i rozmawiamy, rozmawiamy , rozmawiamy, dawno się nie widziałyśmy, rok, te momenty podczas premier czy okazyjnych spotkać się nie liczą, musimy się nagadać. Wylać z siebie smutki i radości, obawy i wątpliwości, najgłębiej ukrywane cały rok myśli. Przyjaciółka ze szpitala pisze długie smsy, stają się coraz bardziej filozoficzne. Dojeżdżamy nocą, klucz w kawiarni, nie możemy otworzyć furtki, pan z agencji musi przyjechać. Trzeba było tylko nacisnąć guziczek. Rozchodzimy się po sypialniach, któraś chce coś włączyć do prądu, wywala nam światło, machamy ręką , idziemy spać. Jutro będzie nowy wakacyjny szczęśliwy dzień bez trosk, wszystko załatwimy. Rano przychodzi wiadomość, że nasz spektakl „ Depresja komika” zostaje uznany najlepszą komedią sezonu a Unia Europejska siada do rozmów o przyszłości bez Polski i Węgier.
Zdjęcia również dostępne na facebooku pod adresem: www.facebook.com/Krystyna-Janda-51712213900/
Maciek Putowski na planie "Dam i Huzarów"
Barnaby i Feliksa - wszystkiego dobrego
Wczoraj, mój przyjaciel i wielokrotny współpracownik pan Maciej Maria Putowski, skończył 80 lat. Scenograf filmowy, telewizyjny, teatralny, jest On legendą polskiej scenografii, polskiego kina.
Od początku istnienia naszej fundacji pracuje z nami, ze mną aktorką i kiedy reżyseruję. Jest autorem scenografii do wielu naszych spektakli – „Grubych ryb”, „Sexu dla opornych”, „Dowodu”, „Skoku z wysokości”, „Przedstawienia świątecznego w szpitalu św. Andrzeja”, „Upadłych aniołów”, „Weekendu z R”, „Wassy Żeleznowej”. Dla Teatru TV zrobiliśmy razem „Damy i huzary”, „Małe zbrodnie małżeńskie”, „Porozmawiajmy o życiu i śmierci”, „Związek otwarty”, „Klub kawalerów”, „Tristan i Izolda”, „Fizjologia małżeństwa”, „Śluby panieńskie”, „Rosyjskie konfitury”, „Zazdrość”.
Wiele zawdzięczam Jego talentowi, wiedzy, doświadczeniu, wykształceniu, gustowi, inteligencji, taktowi, przyjaźni wreszcie. Maciek współpracuje z wieloma muzeami, jest specjalistą od wnętrz, stylowych upięć, Jego oko do koloru, kształtu, faktury, stylu, Jego wiedza historyczna także dotycząca obyczaju, kostiumu i kultury materialnej, jest nieprawdopodobna. Składamy, i ja i nasza Fundacja najserdeczniejsze życzenia wszystkiego dobrego, dziękuję, my wszyscy dziękujemy, za tak wiele dobra, talentu oraz wiedzy z których korzystamy, dziękujemy Maćku, przede wszystkim za przyjaźń i serce. Dziękuję.
Maksyma i Medarda - wszystkiego dobrego
Stanisław Michalkiewicz: Męczeństwo Krystyny Jandy.
Posted by Włodek Kuliński – Wirtualna Polonia
Jakby prezesowi Kaczyńskiemu nie dość było męczeństwa, na jakie wystawił prezesa Trybunału Konstytucyjnego, pana prof. Andrzeja Rzeplińskiego, że na widok tego małpiego okrucieństwa drgnęły nie tylko otłuszczone serca brukselskich mandarynów, co to za mniej niż 250 tysięcy euro miesięcznie nie chcą nawet kiwnąć palcem, ale odezwał się nawet pan prof. Adam Strzembosz („naiwne to i niewinne”), podnosząc na duchu i umacniając sędziów w obliczu nadchodzących paroksyzmów – więc jakby tego było panu prezesowi Kaczyńskiemu za mało, to jeszcze, za pośrednictwem swego siepacza w osobie ministra Glińskiego, zadał straszliwe męki pani Krystynie Jandzie.
Pani Krystyna Janda postanowiła ująć sprawy w swoje ręce i założyła teatrzyk piątej klepki, w którym wystawiała rozmaite przedstawienia. Ale wiadomo, że ars longa, vita brevis, co się wykłada, że sztuka wprawdzie długa, ale za to życie krótkie, a wiadomo, że żyć trzeba, a jak się żyje, to trzeba też i wypić i zakąsić. Ale jakże tu wypić, jakże tu zakąsić, kiedy publiczność nie chce płacić za bilety? Jakby bilety były za darmo, to pewnie waliłaby na przedstawienia drzwiami i oknami, zwłaszcza gdyby jeszcze aktorzy, zgodnie z duchem czasu, spółkowali na scenie. Oczywiście to jest utopia, bo biletów za darmo nikt nie daje, nawet do teatrzyków piątej klepki. Jednak jeśli nawet nie może być darmowych biletów, to mogą być tanie – a mogą być tanie w przypadku, gdy teatrzyk dostaje subwencje od urzędników, którzy wcześniej, w tak zwanym „majestacie prawa” obrabują Bogu ducha winnych podatników. Jeśli obrabują, a potem obrabowana forsą podziela się, dajmy na to, z panią Jandą Krystyną, to pani Janda Krystyna wychwala ich pod niebiosa i – jak powiadał poeta – „płatnym językiem ich triumfy sławi”.
I tak właśnie było przez całe lata, a ponieważ człowiek łatwo przyzwyczaja się do dobrego, to i pani Janda Krystyna musiała dopuścić sobie do głowy, że taka subwencja jest jej prawem nabytym, gwarantowanym przez konstytucję, o którą własną wezbraną piersią walczy nie tylko prezes Andrzej Rzepliński, ale nawet korpulentna pani posłanka Henryka Krzywonos, co to dzięki chwilowej przerwie w dostawie prądu przeszła do legendy. Toteż kiedy bezlitosny siepacz prezesa Jarosława Kaczyńskiego w osobie pana ministra Glińskiego zmniejszył pani Jandzie Krystynie subwencję z półtora miliona do zaledwie 150 tysięcy złotych, nie tylko rozkrwawiło się gorejące serce pani Jandy Krystyny (nic dziwnego, zważywszy, jakie alimenta straciła), ale na widok takiego męczeństwa drgnęło nawet chłodne serce pana prof. Leszka Balcerowicza. Ten pan prof. Balcerowicz uważany jest za „liberała” („Zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie!” – wolał towarzysz Szmaciak) przez poczciwców, którzy z tego powodu twierdzą nawet, że „musi odejść” – ale z niego taki liberał, jak ze mnie chiński mandaryn. Owszem, kiedy pisywał w tygodnikach felietony na tematy gospodarcze, to prezentował tam niezwykle pryncypialne liberalne treści. Ale kiedy tylko zostawał wicepremierem i ministrem finansów, to robił coś zupełnie odwrotnego, niczym Medea, co to zasłynęła spostrzeżeniem: „video meliora, proboque deteriora sequor”, co się wykłada, że widzę lepsze, ale podążam za gorszym.
Żeby nie być gołosłownym, przypomnę, że pan prof. Balcerowicz był wicepremierem i ministrem finansów w rządzie charyzmatycznego premiera Buzka, co to przeprowadził cztery wiekopomne reformy, a każda z nich spowodowała skokowy wzrost synekur w sektorze publicznym zaś wszystkie – skokowy wzrost kosztów funkcjonowania państwa o około 100 mld złotych. Jak powiedział Józef Stalin o Adolfie Hitlerze, „obawiając się sądu zagniewanego ludu” – podobnie prof. Balcerowicz w czerwcu 2000 roku zrejterował z posady wicepremiera i ministra finansów na z góry upatrzoną pozycję prezesa narodowej Banku Polskiego, co, mówiąc nawiasem, też łączyło się z rodzajem męczeństwa, bo prezydent Aleksander Kwaśniewski zwlekał z przekazaniem Sejmowi stosownego wniosku. Potem było nawet jeszcze gorzej, bo pojawiły się fałszywe pogłoski o „konflikcie interesów”, co przez prof. Balcerowicza uznane zostało za rodzaj świętokradztwa („nas, bohaterów, prądem?!”), więc jednym susem schroniwszy się za murami praworządności, odmówił stawienia się przed sejmową komisją i na tym się skończyło. No a teraz stanął w obronie umęczonej pani Jandy Krystyny, piętnując jej krytyków, że się „kompromitują” i to nie tylko „intelektualnie”, ale w dodatku – również „moralnie”. To jasne; jak mawiano w Hitlerjugend, „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty”, więc jeśli już ktoś zostanie uznany za autorytet moralny – a któż takie rzeczy może wiedzieć lepiej, niż pan prof. Leszek Balcerowicz, który dzięki obcmokiwaniu wzniósł się nie tylko ponad wszelkie podejrzenia, ale nawet – ponad Moce i Trony – to może robić, co mu się tylko podoba, bez najmniejszej obawy, że cokolwiek zrobi źle. Dotyczy to zwłaszcza pani Jandy Krystyny, która jest wybitną uczestniczką Salonu, no a Salon zawsze obcmokiwał pana prof. Balcerowicza, o czym on chwalebnie pamięta.
http://michalkiewicz.pl/
Lublin
Leszka i Kłotyldy - wszystkiego dobrego
Przenoszę z FB kilka wpisów, bo tam się zrobiło gorąco a tutaj cisza. Jest wielu ludzi, którzy czytają tylko dziennik, nie zaglądają na FB, więc kopiuję. Co to za czas?
Panie Ministrze Kultury i Sztuki oraz Dziedzictwa Narodowego,
zwracam się do Pana publicznie, ponieważ wywiad jakiego Pan udzielił na temat, MOJEGO teatru, jak Pan to nazywa, był publiczny, a jak z niego wynika nie ma Pan zielonego pojęcia jak działają „MOJE PRYWATNE TEATRY”.
Panie ministrze, to NIE SĄ MOJE PRYWATNE TEATRY. W sensie formalnym to są TEATRY FUNDACJI i państwa. Fundacji założonej 11 lat temu. FUNDACJI KRYSTYNY JANDY NA RZECZ KULTURY mającej jako cel statutowy prowadzenie dwóch teatrów warszawskich Teatru Polonia i Och-Teatru oraz propagowanie i upowszechnianie kultury.
Czyli – zysków nie biorę do kieszeni. (przepraszam za ten zwrot, ale nie wiem jak to mogę wyraźniej nazwać, żeby wytłumaczyć) WSZYSTKIE ZAROBIONE PIENIĄDZE IDĄ NA CELE STATUTOWE! (produkcje spektakli, remonty, zakup sprzętu, koszty stałe)
Dotychczasowa pomoc ze strony państwa przez te 11 lat działalności to nie więcej niż 10% naszego budżetu (wszystko razem), resztę wypracowujemy sami.
Gramy klasykę, debiutuje u nas wielu młodych artystów, zatrudniamy ludzi. Płacimy gigantyczne podatki państwu i prawa ZAIKSowi. A konkurs w którym złożyliśmy cztery wnioski 1) na dofinansowanie premier w tym sezonie 2) na spektakle na ulicy 3) pomoc w zakupie stolu do światła 4) remont wejścia do Teatru Polonia, w sumie 1,5 miliona, był konkursem publicznym czyli DLA WSZYSTKICH.
Nasze teatry grają 880 spektakli w roku (w tym poza Warszawą około 120) i dotąd dawaliśmy 10 premier rocznie (koszty jednej premiery od 150 000 – do 250 000)
Ceny biletów do naszych teatrów nie odbiegają od cen biletów do teatrów państwowych i stajemy na głowie, żeby je utrzymać na tym poziomie.
Gramy spektakle nieprzerwanie, bez przerwy wakacyjnej, a do tego nieszczęsnego roku, także spektakle na ulicy, na Placu Konstytucji i na ul. Grójeckiej, za darmo, latem, dla około 15 tys. widzów każdego roku. Widzów, których często na bilet do teatru zwyczajnie nie stać. 10 tytułów repertuaru „ulicznego”, każdego roku premiera, specjalnie na tę okoliczność. Spektakle dla dzieci. W tym roku latem grać nie będziemy latem, z powodu braku pomocy od państwa.
Wszystkie dokumenty, rozliczenia, sprawozdania są w urzędzie ministerstwa, może Pan do nich zajrzeć.
Jeszcze tylko powiem, że miałam kilkakrotnie propozycje objęcia dyrektury teatrów państwowych z wielomilionowymi dotacjami, nie przyjęłam ich, ponieważ podjęłam zobowiązanie wobec mojej Fundacji, dzieła mojego życia, bo tak to traktuję.
Stworzyłam Fundację jako partnerstwo dla Państwa i jego obowiązku pomocy kulturze, bo chciałam grać repertuar ambitny, trudny, kontrowersyjny także. Gdybym myślała inaczej otworzyłabym spółkę z o.o.
Poświęciłam tym teatrom wszystkie swoje siły, wiedzę, energię, optymizm, wiarę i umiejętności. Oddałam Fundacji mój dorobek, nazwisko, wszystko. Pracuję od 11 lat niezmordowanie po 12 godzin na dobę i więcej, wspierając, kiedy sytuacja tego wymaga, wszystkie przedsięwzięcia moimi prywatnymi pieniędzmi.
Aby stworzyć pierwszy Teatr Polonia, sprzedaliśmy z mężem dom, kupiliśmy upadłą salę kinową i w dużej części wyremontowaliśmy ją prywatnie, po czym, oddaliśmy na działalność teatru, pobierając od niedawna 2500 miesięcznie za „wynajem” tej sali, dla porównania sala Och-Teatru jest wynajmowana od województwa warszawskiego w sumie za 45 000 miesięcznie.
TO NIE SĄ MOJE PRYWATNE TEATRY PANIE MINISTRZE I NIGDY NIE BYŁY!!!!
Gdybym dziś podjęła decyzję o zamknięciu Fundacji, według prawa jakie obowiązuje, muszę przekazać cały jej majątek innej fundacji o podobnych celach statutowych lub teatrowi państwowemu, natomiast wszystkie zobowiązania fundacji na które fundacji byłoby nie stać, zapłacić z własnych PRYWATNYCH pieniędzy. I w tym sensie jest to MOJA FUNDACJA i MOJE PRYWATNE TEATRY. Są PRYWATNE tylko jeśli chodzi o ryzyko i zobowiązania. Takiej odpowiedzialności i ryzyka nie ponosi żaden z dyrektorów państwowych instytucji kultury.
Z wyrazami szacunku. Krystyna Janda.
Post Leszka Balcerowicza na jego Facebookowym profilu:
Odpowiedź pana Jana Lityńskiego:
Lityński: Jak przed wojną na Bałkanach
Krystyna Janda udzieliła wywiadu „Gazecie Wyborczej”. Czytając go, czułem, że jest to jeden z najważniejszych tekstów, jakie powstały w ostatnim czasie.Oto wybitna artystka opisuje atmosferę w Polsce. I jest tym zaniepokojona. Więcej – jest przerażona. Bo oto na naszych oczach, jak mówi, „wychodzi na wierzch to, co było ukryte, mniej tolerowane, potępiane – ksenofobie, antysemityzm, brakuje zupełnie miejsca na odmienność i tolerancję. Wszystko podporządkowuje się jednej, mnie przerażającej, perspektywie”. Konrad Kołodziejski w swym felietonie „Ratujmy Krystynę Jandę” wyciąga z tego wniosek, że Janda padła „ofiarą jakiegoś zjadliwego wirusa”, podobnie jak „niewielka grupa ogromnie nieszczęśliwych osób”. Dowodzi więc, że polska wolność nie jest zagrożona, ponieważ nikogo nie aresztowano, a przecież „ulice są zablokowane przez antyrządowych manifestantów”, w wyniku czego musiał przesiąść się z auta do metra.
Zaiste, modelowy przykład prorządowej dialektyki – niewielka grupa chorych psychicznie blokująca ulice. Publicysta nie jest w swym przekonaniu odosobniony. Oto uznany psychiatra w tygodniku „Do Rzeczy” opisuje podobnie antyrządowe schorzenie umysłowe – obłęd udzielony. I proponuje terapię.
Pomysł przedni, acz metoda terapii nie nowa. Stosowano ją już przed laty w moskiewskim Instytucie Serbskiego wobec tych, którzy wątpili, że Związek Radziecki jest rajem na ziemi. I diagnoza brzmiała podobnie – schizofrenia bezobjawowa. Opisał to Janusz Szpotański w poemacie „Caryca i zierkało”:
„A jeśli ktoś zbyt głośno piśnie,
że twarda ręka zbyt go ciśnie,
gdy się zbuntuje czy rozpłacze,
to zaraz się zjawiają wracze
i za te krzyki, fochy, dąsy
biorą go na elektrowstrząsy”.
Prawdą jest, że w Polsce nadal mamy wolność słowa, prawo do demonstracji, wciąż wychodzą opozycyjne gazety, nikogo nie aresztowano z powodu poglądów, zaś opozycjonistów nie zamyka się w szpitalach psychiatrycznych. To mamy. Lecz to, co niepokoi Krystynę Jandę, leży znacznie głębiej. I tego redaktor Kołodziejski nie rozumie.
Być może nigdy nie był w teatrze „Polonia”, który stworzyła Krystyna Janda. Rezygnując z apanaży z działań komercyjnych, podjęła się ciężkiej pracy na rzecz narodowej kultury. Jest dyrektorką, aktorką, reżyserem.
Redaktor prawdopodobnie w tym teatrze nie był, a jeżeli był, to i tak chyba nie zrozumiał. W granym tam przez Krystynę Jandę monodramie „Oko, gardło, nóż” artystka wciela się w kobietę z dawnej Jugosławii, która staje się ofiarą wojny. Tamta wojna zaczęła się od słów. Słów wzajemnej nienawiści, pogardy dla ludzi innej narodowości, nacjonalistycznej tromtadracji. Za słowami poszły czyny. I spektakl Jandy jest protestem przeciwko tworzeniu atmosfery, w której drugi człowiek staje się obiektem do likwidacji, w której dialog zostaje zastąpiony przez wrzask i potok wyzwisk, przemoc i nienawiść.
Można mieć nadzieję, że w Polsce jesteśmy odlegli od sytuacji na Bałkanach z początku lat 90. Tyle że zanim wybuchła tamta wojna, atmosfera, język używany przez politycznych przywódców i część środków masowego przekazu niepokojąco przypominał język dzisiejszej władzy i jej propagandzistów.
Oto dziennikarka wzywa do przywrócenia kary śmierci i skazania na nią byłego premiera; na stadionie pojawiają się transparenty wzywające do wieszania ludzi o odmiennych poglądach. Ze strony obozu władzy ani słowa potępienia, raczej traktuje się to jako niewinny wyskok. Do stadionowych gróźb dołącza posłanka PiS przygotowująca stryczki dla zdrajców. Milczenie panuje ze strony przywódców obozu rządzącego, gdy gdańska radna mówi o opozycyjnej posłance: „Trzeba to złapać i ogolić na łyso”. Premier polskiego rządu grzmi zaś w Sejmie o targowiczanach, zaś jej ministrowie oskarżają poprzedników o zdradę narodową i kilka innych przestępstw. Wcześniej ludzie tej formacji palili kukłę Lecha Wałęsy, nie reagowali, gdy wygwizdywano na cmentarzu Władysława Bartoszewskiego. Lubią nazywać siebie obozem patriotycznym. Słowa niczym u Orwella zamieniają się w swoje przeciwieństwo.
Zresztą według słów pani minister w Kancelarii Premiera dzisiejsze swobody zawdzięczamy jednemu człowiekowi: „I tak uważam, że pan prezes Kaczyński w swej dobroduszności, gdyby chciał, to ta słaba opozycja już dawno ległaby w gruzach” – stwierdza pani minister, bezwiednie trawersując wypowiedziane przed 60 laty słowa szefa rządu PRL, który po czerwcowym buncie robotników poznańskich w 1956 roku grzmiał: „Kto odważy się podnieść rękę przeciwko władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie”.
Krystyna Janda zna wagę takich słów i groźby, które z sobą niosą. Dlatego protestuje. Marzy się jej społeczeństwo i kraj, w którym jest miejsce i szacunek dla wszystkich –„dla tych z KOD-u i z PiS-u”. Redaktora Kołodziejskiego to wyraźnie drażni. Próbuje aktorkę potraktować protekcjonalnie. „Pani Janda – mówi – tkwi w mrocznym świecie. Pani Krystyno, czy można pani jakoś pomóc” – pyta retorycznie. Sprawia wrażenie człowieka, który podskakuje i chce artystkę poklepać po plecach. Nie doskakuje. Za wysokie progi, szanowny Panie Redaktorze.
Jakuba i Konrada - wszystkiego dobrego
Moi Państwo, w Dniu Dziecka, serdecznie pozdrawiam i całuję wszystkie Dzieci, życzę Im wszystkiego, wszystkiego dobrego.
Ale w tym dniu, odzywam się przede wszystkim do nas dorosłych, nie bądźmy dziećmi, pamiętajmy że szczęście, dobro, spokój, bezpieczeństwo, przyszłość i wszystko co dotyczy dzieci, zależy od nas dorosłych! Bądźmy dorośli, odpowiedzialni, sprawiedliwi, kochajmy, bądźmy tolerancyjni, czuli, starajmy się rozumieć dzieci. Myślmy o nich! przestańmy je karać za własne życie. Nie myślmy tylko o sobie! Pamiętajmy – to my, to dzięki nam dorosłym, to od nas zależy wszystko, wszystko co dla Nich, co z Dziećmi związane. Nie bądźmy dziećmi, bierzmy odpowiedzialność. Miłość nie wystarczy. A jej często też nie ma. I czasu dla nich nie ma. I ich prawa nie są respektowane. A obowiązki dorosłych wobec dzieci, zapominane i lekceważone.
KOCHAM CIĘ I ROBIĘ CO CHCĘ – tak je traktujemy.