16
Styczeń
2007
06:01

Mówię więc jestem – Beckett

MÓWIĘ, WIĘC JESTEM
MÓWIĘ, WIĘC JESTEM

To jest szczęśliwy dzień. Dlaczego? Bo otworzyłam oczy, poruszyłam ręką; bo mam coś do zrobienia i mogę mówić. Najważniejsze – ktoś się jeszcze rusza za ścianą – o „Szczęśliwych dniach” w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

W korytarzach jest już ciemno. Nie ma świata. Rzeczywistość jest bezprzedmiotowa, pusta, ma sino-szary kolor. Istnieje tylko fotel z drewnianym oparciem na środku sceny Teatru Polonia i Winnie (Krystyna Janda) przykryta starym, pikowanym pledem. Rozpoczyna się rytuał kolejnego dnia. Mycie zębów, szczotkowanie siwych, falowanych włosów, włożenie czerwonego kapelusza. Pozostanie jeszcze schowanie przyborów do torby i modlitwa. Reszta czasu upłynie na walce. Wcale nie z mijającym czasem, ale ciszą – atrybutem nieistnienia. Mija dzień, drugi, trzeci i następny, kolejny, dalszy.

Winnie ciągle jeszcze jest. Mówi, gada, paple, artykułuje, wypowiada się, wysławia. O pierwszym balu, o drugim balu, o pierwszym pocałunku. Recytuje wiersze, chociaż nie pamięta ani słowa. Ale nie ważne. Chodzi o to, żeby się odzywać, żeby kogoś słyszeć. I ruszać przynajmniej rękoma, jeśli nogi już dawno odmówiły posłuszeństwa. Trzeba o siebie dbać, malować usta, skoro jeszcze została odrobina pomadki. Zadawać pytania, szukać odpowiedzi – może się jeszcze kiedyś przydadzą. Podejmować próby. Mieć nadzieję, że wszystko pozostanie tak, jak jest – człowiek się już bardziej nie zmieni, nie zestarzeje. Uparcie wierzyć w odwracalność procesów – możliwość sklejenia rozbitego lusterka.

Słychać szuranie kapci. Jest Willie (Jerzy Trela). Mąż, towarzysz, kochanek. Starszy pan w pikowanym, wyblakłym szlafroku i kalesonach. Ciężko mu usiąść na niskim stołeczku, który ledwo przyniósł, jeszcze trudniej wstać. Twarz stuletnia, zasępiona. Zmęczony wzrok wbity artretyzmem w ziemię.

Każdy walczy jak potrafi. Winnie ucieka od ciszy, Will się w niej chowa. Dodatkowo zasłania się gazetą i zwietrzałymi anonsami. „Potrzebny młody inteligentny”. On potrzebuje słomkowego kapelusza i kremu do opalania. Przyszedł do żony zażywać słońca. Za chwilę wyjdzie, ale Winnie będzie wiedziała, że nie jest sama. Ktoś słyszy. Przy odrobinie szczęścia, tego dnia odpowie na pytanie. Kiedyś się zdarzy, że zaśpiewa. Coś mu się przypomni. Aria z „Wesołej wdówki”. Usta milczą, dusza śpiewa. Jeszcze warto czekać, żeby to usłyszeć. Zobaczyć ruch ręki, nawet jeśli to choroba Parkinsona, a nie skinienie.

Przyjdzie taki dzień, kiedy zostanie tylko samotność. Pomylą się czasy, wspomnienia, rzeczywistość. Człowiek nie odróżni kim jest – lalką, dzieckiem, dorosłym, starcem. Pojawi się strach o siebie, lęk przed sobą. Zostanie bezruch i świadomość, że nie ma ucieczki.

Piotr Cieplak wyciągnął ze „Szczęśliwych dni” to, co w tym dramacie było najistotniejsze. Odrzucił charakterystyczny dla Becketta abstrakcjonizm świata przedstawionego. Zlikwidował kopiec, w którym siedzi Winnie. Równinę zbiegającą się z niebem, hen na horyzoncie, zastąpiły ściany. Reżyser skupił się na procesie odchodzenia człowieka. Nie męża, żony, matki, ojca, ale kobiety i mężczyzny. W tym spektaklu nie jest ważne, dlaczego ona nie może się ruszać; czy ich małżeństwo było udane, a jeśli nie – kto temu zawinił. Winnie i Willie byli razem całe życie. Teraz przeżywają wspólną starość. Tyle ma nam, widzom, wystarczyć.

Wszyscy mówimy o pogodnej jesieni życia. A co się dzieje, kiedy przychodzi zima? Bohaterka grana przez Krystynę Jandę jest starą kobietą. Na początku ma jeszcze swoją gładką twarz. Widać Shirley Valentine, Marię Callas, Marthę z „Kto się boi Virginii Woolf”. Charakterystycznie zawiesza głos, przekrzywia głowę, śmieje się, zacina, czekając na kolejne słowa monologu. Wraz z rozwojem akcji gubią się kalki i sprawdzone chwyty aktorskie. Zostaje pusta scena (słabo widoczny pod ścianą rower, którego równie dobrze mogłoby nie być), punktowe światło skierowane na krzesło, koc pod brodą Krystyny Jandy, jej głos i szaleństwo przerażonego, umierającego człowieka. Bez gwiazdorskiej kokieterii słychać zachwyt dziecka nad lalką, jego strach przed myszami w jadalni. Dochodzi do nas arogancja obrażonej kobiety. Brzmi oczekiwanie na kolejny odgłos budzika, który zwiastuje szczęśliwe przyjście nowego dnia. Z potoku chaotycznych fragmentów zdań, da się wyłowić coraz rzadsze racjonalne tony. Troska o Williego, świadomość istnienia głosów tylko w głowie. Wszystko to zagłusza rozpaczliwe nawoływanie męża.

W końcu przychodzi. Ubrany nie w szlafrok, ale czarny, lekko znoszony garnitur i białą koszulę. Już nie stetryczały, ledwo chodzący. Teraz wpada przerysowanym, nadnaturalnym podskokiem na środek sceny. Porusza się jak marionetka. Patrzy publiczności prosto w twarz, po czym odwraca się plecami i upada. Ale to dopiero początek jego wysiłku ponad ziemską miarę i ludzkie możliwości.

W małżeństwie nie chodzi o to, żeby przeżyć ze sobą całe życie, wytrącić z ręki rewolwer, gdy komuś zabraknie siły, kochać się aż do śmierci. Najważniejsze, żeby być razem w chwili, kiedy wszystko wokół powoli ciemnieje. Nawet jeśli my sami już nie istniejemy, a za ścianą jest cicho jak w grobie. Strach przed tą ciszą pozostaje na widowni.

Ewa Hevelke
Nowa Siła Krytyczna
15-01-2007

© Copyright 2024 Krystyna Janda. All rights reserved.